Szwedzka formacja powstała w 1999 w Göteborgu. Długo zabiegała o rozgłos i uznanie wytwórni płytowych. [2] zawieral neotradycyjny heavy metal sceny szwedzkiej, z jednoczesnymi nawiązaniami do tradycji amerykańskiej niż europejskiej, prezentując drapieżne i najeżone mocnymi riffami dosyć szybkie kompozycje. Dawka melodii była spora, choć chodziło tu raczej o twarde wyrażenie metalowej mocy niż wpadające w ucho refreny. Znalazło się miejsce dla przeciętnej ballady Burning Scars, słabo prezentowało się też wejście na pole lżejszego heavy w tradycji szwedzkiej w Breaking Through. Na szczęście płyta miała też mocne strony, jak potężnie zagrany Forced Entry, opary na kruszących riffach i doskonałym wokalu Oscara Carlquista (ubarwionym krzykiem i niemal black/thrashowymi partiami). Wiele było US Power w pełnych energii Infuriator, Shadowman czy Sudden Impact. Atak dwóch gitar był bezwzględny i pewny siebie, zgranie wzorcowe, a solówki pełne metalowej treści. Ram lepiej wypadł w numerach szybszych, gdyż te wolniejsze (Venom in My Veins, The Beast Within) już dużego wrażenia nie robiły. Z tej grupy na pewno wyróżniał się Sea Of Skulls, w którym słychać było odległe echa Judas Priest. Z pewnością do wartości tego albumu przyczynił się wokalista - Carlquist reprezentował styl amerykański styl śpiewania. Uwagę zwracała produkcja - na pozór surowa, ale po prawdzie ze szwedzkiej stali i to akurat tutaj brzmiało atrakcyjnie i nie przerysowanie. Szwedzka wizja grania amerykańskiego metalu przez Ram wzbudziła pewne zainteresowanie, jednak w 2005 ten czas "neotradycyjnego metalu" jeszcze nie nastał i ekipa dopiero w 2009 przedstawiła kolejny album.
Na [3] zespół zagrał ostro nieprzypadkowo, w rytmice i stylu melodii odchodząc w pewnym stopniu od Ameryki. Ram podjął próbę stworzenia czegoś własnego - melodie nie miały cech ani klasycznego metalu, ani epickiego rycerskiego nurtu, były raczej z obszarów thrashmetalowych, dosyć buntownicze i z pierwiastkiem punkowego buntu. Nonszalancja na pokaz była pod kontrolą od pierwszej do ostatniej sekundy. Podejścia pod granie epickie (In Victory, Blood God) było momentami brutalne i raczej nowocześnie podane w refrenach lub też celowo zniekształcone wokalnie (Awakening The Chimaera). Formacja budowała mroczny klimat w sposób nietypowy w Ghost Pilot i w podobnym stylu horror metalu zabłysnął także Portrait. Grupa była oryginalna w swoim pdejściu, ale jednocześnie hermetyczna - był to rodzaj wąskiego eklektyzmu, niewykraczającego poza metal, czego przykładem był umieszczony centralnie Suomussalmiw którym mnóstwo elementów przystawało do siebie w różny sposób. Niby epicko, niby ten potężny metaliczny bas miał coś oznaczać, ale w sumie część wokali jakby prześmiewcza, a część przerysowana w agresji epickiej. ten metal Ram można było rozumieć w różny sposób, ale słuchacz odnosił wrażenie, że czegoś było za mało, że wszystko było mało czytelne w muzycznych intencjach. Tak pobrzmiewał Titan z dziwnie melodyjnym refrenem oraz The Elixir, gdzie fragmenty w epickiego power/doom mieszały się z heroicznym heavy/speedem. Pewnym eksperymentem była samo brzmienie - niezwykle sterylne, z suchymi gitarami, zbytnio miejscami "ryczącymi". Gitarzyści dali z siebie mniej niż na debiucie, ale chyba ich rola tym razem była nieco inna. Niektórzy uznali [3] za wybitny w swej nietypowości i specyficznym rozumieniu awangardowości, ale była to po prostu tylko dobra płyta z z pewnym nowym zestawem pomysłów.
Zupełnie inaczej grupa zabrzmiała na [4] - okazało się, że klasyczne wzorce można było odegrać znacznie nowocześniej i wcale nie chodziło o otwierający tytułowy Death. To nowatorskie podejście nie objawiało się jeszcze w pełni także w galopującym surowymi agresywnymi gitarami Comes From The Mouth Beyond - dosyć typowym dla stylu Ram w bardziej ponurych kompozycjach. Przewijał się za to pierwiastek nieprzewidywalności, którego wcześniej na płytach kwintetu nie było. W szybkim Under The Scythe występowały różne wpływy - zarówno wśród drobnych wtrętów, jak i długich wybrzmiewanianiach ostrych gitar. Prawdziwa rewolucja następowała w I Am The End - mieszance heavy, power i thrashu. Ten ostry jak sopel lodu kawałek wykonano z beznamiętną precyzją i w oddaleniu od staroszkolnej tradycji, w dodatku zagrano to nieco amerykańsko - w rezultacie był autentyczny taran rozbijający najmocniejsze bramy, w dodatku z kapitalnym rozwinięciem z przyspieszeniem i nagłymi zwolnieniami. W Release Me podano na twardo rockowy fundament, co zabrzmiało nieco kontrowersyjnie w surowej oprawie mimo dosyć łagodnego śpiewu. Ciężki i starodawnie brzmiący w riffach Frozen stanowił echo Black Sabbath ery Martina, ale wokalnie rozegrano to zupełnie inaczej - brawa należały się dla Carlquista, który przecież mocarzem głosowym nie był i siła zespołu na nim się raczej nie opierała. Takie frapujące klimatycznie numery, jak ten czy Hypnos (o wymiarze niemal epickim), posiadały rycerskie refreny - jednak w stylu nieco alternatywnym i modernistycznym. Na osłodę tradycjonalistom Ram serwował znakomity wczesno-ironowy Defiant z melodyjnymi ornamentacjami gitarowymi w stylu angielskim - udany utwór, ale też z przemyconymi nowocześniejszymi akcentami w pierwszej solówce. Stara szkoła podawała rękę młodszej przez Ocean w painkillerowym Flame Of The Tyrants (najlepsze dialogi gitarowe w całej dyskografii zespołu). Przy okazji warto zanznaczyć, że tą bezwzględną surowość osiągnięto bez brutalności i prymitywizmu, przy graniu swobodnym i potoczystym. Elegijne zakończenie w postaci 1771 dobrano trafnie - podkreślano, że zespół zagrał na krążku coś więcej niż surowy i prostoduszny tradycyjny heavy, a jednocześnie w inny sposób niż ówczesna czołówka szwedzkiego klasycznego heavy i heavy/power. Ram zachował przy tym swoją brzmieniową tożsamość, rozpoznawalne brzmienie uważane czasem za za zbyt ascetyczne w sekcji rytmicznej i thrashowym bardzo surowym stalowym soundzie gitarowym. Gdyby tak się głębiej zastanowić, ta nowoczesność [4] polegała na nietypowym wykorzystaniu najstarszych heavy-rockowych wzorów.
Ram był niczym zespół-wahadło. Raz wychylał się w stronę heavy/power nastawionego na riffowe natarcie, aby zaraz potem na następnej płycie serwować heavy tradycyjny dla Europy, melodyjny i formalnie bogatszy. [7] stał na przeciwnym biegunie do poprzednika i The Shadowwork to numer typowy raczej dla [5], dwa następne zresztą też i trudno tu coś zarzucić poza autoplagiatem idei. W Fang And Fur postawiono przede wszystkim na drapieżną moc, ale już Violence (Is Golden) z kapitalnym riffowym poczatkiem to Metal Church ze swojego debiutu. Ryczące gitary w kroczącym The Trap trąciły powszedniością. Sporo się działo w rozpędzonym No Refuge i gitarzyści mieli więcej czasu na zaprezentowanie swoich umiejętności. Sporo wnosi Oscar Carlquist, w zasadzie bezbłędny, choć trudno go nazwać człowiekiem o jakimś szczególnie interesującym głosie. Jedyną wpadkę zaliczono w rock/metalowym Spirit Reaper - słabym odwzorowaniu czasów Ram It Down Judas Priest w bardziej rozrywkowej formie. Na koniec chytliwy Ravnfell z gościnnym udziałem Alana Averilla z Primordial z mocarnym motywem przewodnim. Poimo licznych zalet, był to album z mniejszą ilością intrygujących rozwiązań i ciekawych aranżacji niż to miało miejsce w przeszłości.
[6] to Ram bardziej melodyjny, mniej surowy i mniej eksperymentalny. To był heavy/power bardzo tradycyjny, gdzieś pomiędzy Europą a Ameryką, odległy od heroicznego, a zarazem w jakiś sposób jednak epicki. Szybkim tempom towarzyszyły przyjazne melodie, jak w długim monolitycznym Declaration Of Independence. Wyborne partie solowe gitarzystów jawiły sie na wzór pędzu ekspresowego pociągu pancernego. Gulag zagrano w umiarkowanym tempie i ten kawałek miał posępny klimat i epicki zadzior, a efekt całości wzmacniał powtarzający się pełen bólu motyw gitarowy. Bębny Morgana Pettersona rozpoczynały A Throne At Midnight, w którym przejawiała się drapieżność [5], nerwowe riffy ryczących gitar, ale i nieco więcej melodii, niż można by się spodziewać. Tu jednak nie melodia miała największą siłę rażenia, a partia instrumentalna wyśmienicie rozpisana na niepokojący dialog dwóch gitar. Druga część płyty to rozpisana na sześć części heavymetalowa suita Ramrod The Destroyer. Mroczny symfoniczno-ambientowy wstęp Anno Infinitus wprowadzał w fabułę ponurej historii cyber-SF z odległej przyszłości, a potem było sporo gwałtownej metalowej epiki i heroizmu w szybkim Ignitor, w którym działo się wiele, a część wolniejsza posiadała sporo klimatu budowanego przez narracje. The Cease To Be to słabsza część i mieszanie łagodnych wątków z mocniejszym refleksyjnym heavy metalem nie zowocowało niczym ciekawym. Incinerating StormsAshes ze specyficznym monumentalizmem i w sumie cała suita była bardzo ciekawa. [6] wypełniła muzyka osadzona na sprawdzonych fundamentach heavy/power i z rozpoznawalnymi melodiami. Stanowiła efekt pracy zespołowej, gdzie każdy znał swoje miejsce, wiedział co ma robić i robił to dobrze. Może brzmieniowo nie był to majstersztyk i Ram grając surowiej zawsze jest bardziej swoisty, ale tym razem Szwedzi zaoferowali więcej emocji i dramatyzmu, który w dobrym heavy/power jest niezbędny, by ta muzyka była atrakcyjna.
Tobias Petterson grał w thrash/blackowym Vornth (EP-ka Darkness And Steel w 2009 i album Vornth w 2013).

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1-2] Oscar Carlquist Harry Granroth Daniel Johansson Leif Larsson Morgan Petterson
[3] Oscar Carlquist Harry Granroth Daniel Johansson Christian Strömblad Morgan Petterson
[4-5] Oscar Carlquist Harry Granroth Daniel Johansson Tobias Petterson Morgan Petterson
[6-7] Oscar Carlquist Harry Granroth Martin Jonsson Tobias Petterson Morgan Petterson

Leif Larsson (ex-Frozen Eyes, ex-Nme Within), Morgan Petterson (ex-B Tong)

Rok wydania Tytuł TOP
2003 [1] Sudden Impact EP
2005 [2] Forced Entry
2009 [3] Lightbringer
2012 [4] Death
2015 [5] Svbversvm
2017 [6] Rod
2019 [7] The Throne Within #17

          

Powrót do spisu treści