Hiszpański zespół w 2006 w Barcelonie. Jeśli ktoś był fanem AC/DC ery Bona Scotta, albumy '77 stanowiły dla niego skarbnicę bez dna. Zero oryginalności (nawet biorąc pod uwagę fakt dwóch braci-gitarzystów i tematykę tekstów), ale w tym przypadku to nie miało znaczenia. Identyczne riffy i maskowany kataloński akcent przenosiły w czasie wprost do czasów Let There Be Rock. Pewien zarzut mogła stanowić powtarzalnośc i nawet na tych samych płytach występowały sekwencje niemal identycznych riffów, ale maniakom Angusa Younga raczej to nie przeszkadzało.