Kanadyjski zespół założony w 1981 w Toronto jako Lips z inicjatywy Kudlowa (ur. 2 marca 1956) i Reinera. Jako doskonale techniczny, Anvil obrał sobie za cel granie z oszałamiającą prędkością oraz demoniczną energią. Pierwszy album (będący w zasadzie ponownie nagranym materiałem Lips) jeszcze nie zachwycał, a wypełniły go głównie piosenki o sexie jak At The Apartment, I Want You Both (With Me) czy Bedroom Game. Mało interesująco wypadł też cover The Rolling Stones Paint It Black. Wydany 15 kwietnia 1982 [2] zawierał już metal "z krwi i kości" - tytułowy kawałek był manifestacją rodzącego się klasycznego heavy metalu w USA, posiadając w sobie zarówno cechy nagrań typowych dla wczesnego Judas Priest, jak i tego co grały zespoły amerykańskie w tym czasie. Warto zauważyć, że w tamtym czasie za Atlantykiem mało kto tak grał. Niektórzy potem posuwali się za daleko w stwierdzeniach jakoby to właśnie Anvil stał się inspiracją dla powstania thrashu i speed metalu. Prawdą było jednak, że grupa ta podjęła pionierską flagę heavy metalu w USA, wykorzystując atut jakim było użycie podwójnej stopy. Zagrany niemal prymitywnie Metal On Metal stał się szybko hymnem nastolatków. Znacznie lepsza była Mothra oparta na surowych, szybkich i bezkompromisowych akordach, z nieustannym gitarowym natarciem i solówkami zakorzenionymi w NWOBHM. Zaśpiewany przez gitarzystę Davida Allisona Stop Me posiadał raczej rockowe zacięcie, ale z heavymetalowymi ozdobnikami w długich zagrywkach gitar. Kolejnym anvilowym dynamicznym utworem był Jackhammer, a wolniejszy Tag Team oparto na wspomnianej judasowej tradycji, ze znakomitym solo Kudlowa na tle ascetycznych zagrań reszty grupy. Niesamowita rock`n`rollowa prostota nie mogła się nie podobać w Tease Me, Please Me na tle łomoczącej sekcji rytmicznej i najlepszych "pojedynków" jakie stoczyli Kudlow i Allison. Wszystko kończył iście diabelski 666 z wgniatającą w ziemię perkusją i bezwzględną "bezczelnością gitarzystów". Całość rzeczywiście stanowiła kamień milowy na metalowej autostradzie.
13 kwietnia 1983 nakładem Attic Records ukazał się [3], na którym ekipa Lipsa poszła po prostu za ciosem, nagrywając płytę w identycznej konwencji. Oparty na potężnym brzmieniu perkusji i bezustannym ataku dwóch gitarzystów, metal Anvil prezentował się na starcie poprzez ciężki kroczący Forged In Fire Kudlow nadal śpiewał swoje, przechodząc od chropawego skandowania do wysokich zaśpiewów. Shadow Zone był bezlitosnym melodyjnym speedmetalowym szturmem, nieco bałaganiarskim formalnie, ale za to ze świetnym refrenem. Zaskakująco łagodny w początkowej fazie Free As The Wind przechodził w kolejny dynamiczny kawałek o niemal epickim charakterze. Poprzez dość średni środek wydawnictwa fani dochodzili do przebojowego Hard Times, Fast Ladies z refrenem wykonywanym przez cały zespół. Komplementować również można było Motormount cechujący się niesamowitą wprost energią. Krążek kończył dość ponury Winged Assassins, którego oś stanowiły dźwięki basu Iana Dicksona. Było to ostatnie dokonanie przed kilkuletnim okresem milczenia - w wyniku sporów z wytwórnią, a także konfliktów personalnych wynikających z odmiennych postaw artystycznych, Anvil rozpadł się. Czarę goryczy przelało wydanie przez Attic Records bez zgody muzyków przekrojowego [4], zawierającego odrzuty z wczesnych sesji. W 1983 Lips wyprodukował album kanadyjskiego Kraken.
Kiedy muzycy wrócili na scenę w 1987 okazało się, że metalowy świat poszedł do przodu. Thrash metal przeżywał swój największy rozkwit, a amerykańską scenę powermetalową wypełniały znakomicie grające zespoły. Kanadyjczycy nagrywali kolejne płyty, ale swojej pozycji z początków kariery nigdy nie odzyskali. Proza życia niemal złamała karierę Anvil - formacji nie tylko o niezaprzeczalnych umiejętnościach, ale i ogromnym wpływie na rozwój powermetalu i thrashu. Atut mocy, jaki dawał przewagę we wczesnych latach 80-tych, stracił znaczenie i teraz trzeba było pokazać coś więcej - coś własnego i specyficznego. Na [5] zespół owszem wypadł ciężko, ale te uderzenia metalowego młota jawiły się dosyć niemrawie w tytułowym powolnym i ogranym do bólu Strength Of Steel. Wokalnie Kudlow prezentował się blado, miejscami nawet niczym kalka Halforda. Żywiołowość zniknęła też w Concrete Jungle, judasowym heavy w umiarkowanym tempie, wymęczonym i z nijaką częścią instrumentalną. Lips grał wyborne solówki, ale w trakcie produkcji nadano jego instrumentowi dziwnie wyciszone i mało dynamiczne brzmienie. Anvil starał się łączyć mocniejsze bojowe motywy ze słabymi ocierającymi się o bezbarwny hard rock, jak w ospałym I Dreamed It Was The End Of The World. Niewypałem był źle dobrany cover The Stampeders Wild Eyes, a toporny prymitywizm emanował z 9-2-5, Cut Loose i instrumentalnego Flight Of The Bumble. Jakaś próba bardziej przebojowego grania występowała w opartym na rock`n`rollu Mad Dog, ale w tym stadionowym rock-metalu grupa nie czuła się zbyt pewnie. Nawet niezłym nawiązaniem do debiutu był Straight Between The Eyes (wykorzystany w filmie "Uśpiony Obóz 2") i ten rytmiczny rock/metal z drapieżnym wokalem robił nawet niezłe wrażenie. Najbardziej wartościowym utworem z tej płyty był zbliżony do wolniejszych utwórów Judas Priest Kiss Of Death, z nutą wzniosłości i najlepszym wokalem Lipsa na tym krążku. Tu granie na zwolnionych obrotach obróciło się tutaj na korzyść Anvil i kawałek w niewielkim stopniu zacierał wrażenie nijakości zaprezentowanego materiału. Wszystko jednak kończył bezpłciowy Paper General, mix Rapid Fire Judas Priest i US metalu z beznadziejnym tym razem wokalem. Lepsze momenty mieszały się na tym albumie z frustrująco słabymi i obok pomysłowych solówek gitarowych niewiele było tu muzycznego ożywienia. Ten metal w wykonaniu Anvil jeszcze nie wypadł przestarzale, bo podobne rzeczy grało w tym czasie wiele zespołów. Oparto go jednak na pomysłach, które w dobie bezkompromisowych szarż ekip heavy i powermetalowych były mało imponujące. Niegdyś Kanadyjczycy niszczyli energią, tymczasem na [5] zaserwowali przeciętny tradycyjny heavy.
Wydawnictwo nie zrobiło dużego wrażenia poza Kanadą i Europą Zachodnią, co nie przeszkodziło grupie szybko przygotować nowych kompozycji. Stylistycznie [6] wynikał z doświadczeń nowej fali grup amerykańskich i przystosowano go do gustów fanów grania tradycyjnego, ale mocniejszego. Anvil zaprezentował głośniejszą niż zwykle sekcję rytmiczną, surowszą produkcję i numery o charakterze US power. Takimi jawiły się zdecydowanie Blood On The Ice oraz wolniejszy i nasycony posępnym klimatem Corporate Preacher. Dość zabawnie skonstruowany Toe Jam odegrano bardzo szybko w power/speedowej konwencji Exciter i tutaj wracało swobodne granie znane z dawnych lat. Szkoda, że brzmiący podobnie Brain Burn był znacznie słabszy i już takiego wrażenia nie robił. Na tym krążku Kanadyjczycy miotali się pomiędzy melodyjnością, a natarczywie podawaną agresją (Safe Sex), grając momentami toporny rock-metal (Where Does All To Money). O ile niezbyt pomysłowy heavymetalowy Senile King raził słabym refrenem, to Machine Gun kipiał nieprawdopodobną energią z czasów największej chwały. Anvil podążył główną drogą amerykańskiego power kosztem brytyjskich korzeni. Lips śpiewał chwilami niedbale, ale wypadło to przynajmniej autentycznie. W warstwie gitarowej Kudlow i Allison inwencję w zagrywkach zastąpili wzmocnieniem i brutalizacją. Także występ perkusisty Reinera był mniej interesujący niż można było oczekiwać. Bębniarz grał zbyt dużo prostych jak na niego patentów i nie był wystarczająco agresywny w porównaniu do napędzających całość gitar. Mimo wielu pozytywów do czołówki tradycyjnego metalu z USA zabrakło sporo i zespół ograniczył działalność na kilka lat, wydając jedynie po drodze interesujący [7], dokumentujący tournee u boku Liege Lord. Na tej płycie grupa udowodniła swój profesjonalizm turboodrzutowymi wersjami najsłynniejszych kawałków.
Wydany w 1991 [8] nagrano z nowym gitarzystą Sebastianem Marino, który wniósł więcej ciężaru niż Allison. Ponadto nowy album stylistycznie zróżnicowano gatunkowo z niespodziewanym speed/power/thrashowym otwarciem w postaci Infaniticide. Od razu uwagę zwracało wykorzystywanie przez Lipsa wysokich rejestrów, na szczęście nie za często, bo za mistrza tych rejonów trudno go było uznać. Ogólnie Kudlow śpiewał niespecjalnie, jakby brakowało mu mocy w głosie w stosunku do twardych głębokich gitar. Energii za to nie zabrakło Reinerowi w kapitalnym popisie w Bushpig - znakomitym powermetalowym killerze z seriami nerwowych riffów i chwytliwym potoczystym refrenem, choć lekko schowanym wokalem. Na płytę wrzucono też nieco melodyjnego, ale przepełnionego mrokiem ryczących gitar metalu, zbliżonego nawet do Black Sabbath w On The Way To Hell, w którym nawet Lips naśladował manierę wokalną Ozzy`ego. Nowością w muzyce Anvil było szerokie wykorzystanie dialogów i pojedynków na linii Kudlow-Marino, występujących często i stanowiących interesujące urozmaicenie, gdyż same melodie atrakcyjne zanadto nie były. Przeciętny heavy/power wyglądał z Pow Pow, Embalmer i Sins Of The Flesh, pomimo prób rozbudowania kawałków. Przeważały w nich średnio-szybkie tempa, od czasu do czasu zwolnienia lub gwałtowne przyspieszenia oraz części instrumentalne oparte o gitarowe pojedynki, w sumie dosyć toporne i nudne. Wyjątkowo łagodnie rozpoczynał się blisko 9-minutowy Sadness / Love Me When I`m Dead z niezbyt dobrym delikatnym śpiewem, "plumkającymi" gitarami akustycznymi i rockowym podejściem, niespecjalnie pasującym do zespołu. Potem Anvil wracał na tory mrocznego heavy/power i numer toczył się utartym schematem. W pewnym momencie płyta nużyła schematyzmem i to wrażenie pogłębiał wyjątkowo nieudany A.Z. #85, pozujący na nowoczesną agresywność. Zastosowano brzmienie mocne, aczkolwiek sprawiające wrażenie nazbyt wypolerowanego w ustawieniu instrumentów. Przede wszystkim jednak materiał żonglował kilkoma powielanymi pomysłami we wszystkich niemal numerach oraz wokalnego wypalenia Lipsa, choć starał się to ukryć śpiewem zróżnicowanym. W ostatecznym rozrachunku ten niezbyt wysokich lotów heavy/power z elementami thrashu nie przyniósł po raz kolejny grupie sukcesu. Kanadyjczycy ponownie ucichli na pięć lat.
W połowie lat 90-tych nastąpił upadek znaczenia heavy/power w USA i Kanadzie. Sebastian Marino przeszedł w 1995 do Overkill i Lips musiał grupę zreformować, pozyskując nowego gitarzystę Ivana Hurda oraz basistę Glenna Gyorffy`ego. Nagrany w listopadzie 1996 [9] był dramatycznie nieudany - wypełniła go muzyka bezstylowa, do tego kiepsko wyprodukowana. Takie niedbałe brzmienie przyniosło onegdaj sukces Venom, ale ekipa Cronosa miała swego czasu wiele do powiedzenia muzycznie. Tymczasem Anvil nasycił power/thrashowe riffy treścią z obszarów alternatywnych, hardcore`owych i post-metalowych. Kudlow wokalnie tworzył jakieś brutalne i prymitywne melorecytacje, gitary rwane i chaotyczne w solówkach, a Reiner po prostu walił w zestaw równomiernie bądź w ramach szybkich przejść w stylu crossover. Melodii praktycznie brak, przynajmniej takich jak na [8] i samo to już dodatkowo dyskredytowało ten krążek. Racial Hostility to droga przez mękę, a potem nie było tylko gorzej. Straszliwa siłowa łupanina w Doctor Kevorkian, speedmetalowe zapędy w marnym Smokin` Green - przy czym miejscami to brzmiało jak parodia
Motörhead. Chwila oddechu od nawalanki w wolniejszym Destined For Doom, lecz Anvil to nie kapela potrafiąca grać stoner/doom (jeden udany posępny motyw gitarowy i to wszystko). Potem grupa ponownie pędziła bez sensu do przodu w Killer Hill i pierwsze akceptowalne przebłyski zawarto w rock`n`rollowym Face Pull. W tym kilmisterowym numerze zawarto także najlepszy dialog gitarowy na tej płycie. Niby podobnym stylu I`m Trying To SleepFive Knuckle Shuffle miał riffowy potencjał, ale prymitywizm wykonania ponownie dyskwalifikował ten numer jako wartościowy. Teoretycznie najbardziej melodyjny utwór Guilty znajdował się na końcu, jednak uporczywa nachalna posępność nie wywoływała pozytywnych emocji.
Steve `Lips` Kudlow i Robb Reiner
Na poprzednim albumie Anvil sięgnął dna, ale dno jest po to, by się od niego odbić. Na [10] ekipa wraca do swoich heavy/powerowych korzeni. Z paskudnych naleciałości psuedo-metalowych tym razem zrezygnowano i na początek atak przypuszczał Old School, choć akurat ten numer do wiodących i interesujących tu nie należał. Potem zespół rozkręcał się umiarkowanie w szybkim i raczej ponurym Green Jesus (w stylu Bushpig z [8]), solidnie atakowali się wzajemnie gitarzyści w pełnym pasji i złości dialogu. Show Me Your Tits to chuligańskie i bezpruderyjne granie ze swoistym humorem podszytym Kilmisterem. Piss Test świetnie się zaczynał, a totalnego zniszczenia dokonywał na perkusji Robb Reiner. Formacja swobodnie wymiatała w Hair Pie - melodyjnym kawałku z kapitalnymi gitarowymi przejściami. Zaraz potem heavy/speedowy killer Rubber Neck, w zasadzie ozdoba tej płyty z gang-chórkami, zagrany absolutnie na luzie. Podobać się mógł również siłowy i przyjemnie brutalny miejscami Red Light z solową pirotechniką Ivana Hurdy. Wolniejsze granie akcentowano w No One To Follow oraz Hero By Death wypadało przeciętnie, a Black Or White to nieudane wejście na pole melodyjnego groove. Sporym atutem płyty była natchniona gra obu gitarzystów. Lips nie był mistrzem mikrofonu, ale nie można mieć wszystkiego i nie o to zawsze chodzi. Także brzmienie było takie jakiego się od tych Kanadyjczyków oczekiwało: staranny mastering wykonany w Dallas w USA zrobił swoje. Anvil przywracał wiarę w siebie, stawiając na pozytywną nieoczekiwaną zmianę w dobrym kierunku - w przeszłość.
Poprzednia płyta została ciepło przyjęta w Kanadzie i Europie, co skłoniło Lipsa do pójścia za ciosem i szybkiego nagrania kolejnej. [11] był gotowy już w 1998, jednak wydany został przez Massacre Records dopiero w lutym 1999. Tytuł sporo mówił o muzycznej zawartości i może z prędkością dźwięku Anvil nie grał co prawda, ale był to heavy/speed w solidnej amerykańskiej odmianie. Oryginalności niewiele, mroku więcej niż w 1997 i tak się prezentował się dobry otwieracz Speed Of Sound. Czekało się na coś więcej niż doskonałe ataki gitarowe i ekspresyjną grę Reinera, ale w wolniejszym Blood In The Playground tego nie było. Tylko imiarkowanie interesujące melodie wrzucono w surowy Deadbeat Dad, pełnym wybuchowych riffów i pewnej dawki psychodelii. Dopiero prosta, ale wyrazista linia melodyczna krótkiego Man Over Board bardziej zapadała w pamięć, choć do chuligańskich hitów z poprzedniej płyty jednak brakowało. Zaraz znó dość prymitywnie styl w rytmicznym i zagranym w umiarkowanym tempie Bullshit. Kiedy jednak muzycy chcieli, to potrafili zagrać masywny heavy/power w ponurym stylu w Matress Mambo i ten numer z tych mroczniejszych był najlepszy na krążku. Secret Agent był nijaki i znów udowadniał, że zespół nie był w stanie stworzyć materiału na jednakowym poziomie. Mimo pozornej energii powietrze uchodziło pod koniec i Life To Lead to raczej zbiór heavy/speedowych riffów niż konkretnie przemyślana kompozycja. Park That Truck to tylko dobry gitarowy początek, potem niestety wracali do stylistyki [9], brzmiąc jak coś co się nie zmieściło na tamtej płycie. Ogólnie album regresu Anvil, gdyż gdzieś ta wspaniała współpraca Kudlowa i Hurdy zanikła. Owszem, grali poprawnie, czasem po prostu dobrze, ale jakoś brakowało tej natchnionej gry znanej z przeszłości. Za to Robb Reiner brylował w każdym utworze. Tym razem mastering powierzono Alexandrowi Krullowi z niemieckiego Atrocity i ten surowy metal z syczącą blachami perkusją się tu mocno czuło - surowiej, lecz bez polotu.
Na [12] grupa wypadła nieporadny powermetal, gdzie moc była wymuszona i toporna. Muzycy mylili się jeśli taki metal uważali za "prawdziwy" i na topie. Anvil nigdy dotąd nie nagrał płyty na której kompozycje byłyby tak do siebie podobne. W umiarkowanie szybkich tempach i z bezsensownymi nieraz przyspieszeniami wszystko jawiło się podobne do siebie, w dodatku nie było tutaj ani jednego interesującego refrenu. 45 minut heavy/power/speedowej łupaniny to wszystko na co było stać zespół w 2001. Sztandarowymi przykładami wymęczenie były Pro Wrestling i Disgruntled, nie lepszy był wymęczony Computer Drone. Kudlow śpiewał tym razem fatalnie, słabo wypadły też próby jakby progresywnego rozgrywania czegoś w Siren Of The Sea. W zasadzie tylko Ball Of Fire posiadał jasno wyrażoną melodię. Gra obu gitarzystów nieczytelna i po raz kolejny Reiner potężnymi partiami maskował jak mógł niedostatki kompozycyjne i wykonawcze. Po raz pierwszy także nieco wysunął się do przodu Glenn Gyorffy (The Creep). Brzmienie basu zresztą było wzorcowe i odpowiedzialny za mastering Andy Krehm nie po raz pierwszy pokazał wysoką klasę jako inżynier dźwięku Generalnie: jakieś fragmenty, sporadyczne motywy i prawie nic ponadto. Na [13] Kanadyjczycy zrezygnowali ze speedowego stylu i zagrali po prostu heavy/power zbliżony do tego jaki wraca łdo łask w USA na początku XXI wieku. Zespół jednak rozczarowywał i grał bezproduktywnie. Mroczny i surowy Race Against Time w średnim miarowym tempie przelatywał beznamiętnie, In Hell podrabiał epickość Manilla Road. Z kolei pierwiastki alternatywne w Holy Wood cofały Anvil do połowy lat 90-tych i to było kompletnie nieudane i pozostawiało słuchacza obojętnym. Rock`n`rollowy prymitywizm Still Going Strong ocierał się o jaskiniowość, a niby bardziej melodyjny heavy/power w wolnym tempie Don`t Ask Me nudził. W połowie krążka ni z tego ni z owego przyspieszano w Waiting, lecz było to gnanie donikąd. Fatalnie zaśpiewany What I`m About z pewnymi cechami grungeocno obniżał i tak kiepskie ogólne wrażenie. Pod koniec nieco heroicznego amerykańskiego heavy/power z lat 80-tych w Sativa, ale wypadło to niczym parodia pomimo zdecydowanej gry gitarzystów. Kiepski heavy/powerowy Defiant dopełniał obrazu braku pomysłu na dobrą muzykę na tej pycie. Gitarzyści poniżej oczekiwań i nie zawodził tylko Reiner, któremu nawet pozwolono się wypowiedzieć w umiarkowanie udanym instrumentalnym White Rhino. Andy Krehm zrobił co mógł, by ten perkusyjny popis przynajmniej zabrzmiał porządnie.
Powrót w tytule [14] prezentował się ubogo. Lips śpiewał fatalnie, głos stracił zupełnie i ten element deprecjonował ten album. Grupa zrezygnowała także z powermetalu, a Kudlow z Hurda grali ospałe klasyczne riffy do znakomitej, ale przesadnej tym razem nawałnicy perkusyjnej Reinera. Jeszcze na początku uniknięto pełnej kompromitacji w Fuel For The Fire, ale dalej wszelkie mankamenty tylko się pogłębiały. W rock`n`rollowym Keep It Up miało być radośnie, a wyszło żałośnie. W sumie to samo w nastawionym na melodię heavymetalowym You Get What You Pay - proste riffy, banalne muzyczne przesłanie, a śpiew Kudlowa sięgał dna. Monotonny Song Of Pain to parodia Manilla Road, a The Chainsaw to blada kalka samego Anvil z lat 80-tych oraz Judas Priest z tego okresu. Jakiś potencjał tu był, zupełnie jednak został zaprzepaszczony. Takie numery jak Can`t Catch Me grupa powinna pozostawić AC/DC. Nie bardzo wiadomo o co chodziło w Go Away, bo to zupełnie bezstylowa kompozycja, zresztą z uporem maniaka zespół odgrywał podobnie bezsensowny Bottom Feeder. Odpychający była pół-balladowy Cruel World, przypominający wczesne dokonania angielskiego Cirith Ungol. Na koniec Fast Driver, czyli motocyklowa odmiana heavy metalu i coś z pierwszych albumów Anvil. Pierre Rémillard jako producent i wykonawca masteringu zadbał o nijakie brzmienie gitar - słabo, nudno, zawstydzająco nie raz i nie dwa.
Grupa utraciła kontrakt płytowy z wytwórnią Massacre Records i [15] ukazał się nakładem własnym. Ciężki i powolny This Is Thirteen rozpoczynał wszystko przeciętnie, choć przynajmniej Kudlow odzyskał głos i śpiewał na swoim przyzwoitym poziome. Szybszy Bombs Away gęsto obudowany basem denerwował ospałością. Kolejny koncert monotonii następował w Burning Bridges, a banalny Ready To Fight przypominał surowiej zagrane utwory grup stadionowych z USA. Zazwyczaj więcej energicznej gry Anvil pokazywał w krótszych numerach i tu coś w końcu drgnęło w bezpretensjonalnym Flying Blind, choć trudno było zachwycać się jednym zamaszystym riffem gitarowym. Room #9 to z kolei taki heavy metal, jaki grały od jakiegoś czasu niemieckie ekipy z Zagłębia Ruhry, którym się zdawało, że opierają swój styl na zmetalizowanym rock`n`rollu. Wypełniacz Axe To Grind o cechach heroicznych został umieszczony centralnie, a potem już nie przekraczali czterech minut aż do końca. Ekipa markowała hard`n`heavy w marnych Worry, Feed The Greed i Big Business - nie powinni się w ogóle brać za takie rzeczy, bo Anvil to nie Helix. Zwarty Game Over jako speedmetalowy zapowiadał się przyzwoicie, ale niebawem wkradał się chaos i utwór nie rozwijał się. Końcowy American Refugee stanowił odbicie zasadniczej myśli przewodniej tego albumu: czyli jego braku. Była to płyta tylko jednego gitarzysty - Ivan Hurd odszedł jeszcze w czasie wstępnych sesji nagraniowych i zagrał tu tylko w trzech utworach. Sam Kudlow był niedbały i mało interesujący, jak zresztą cała muzyka z tej płyty. W 2007 również powstał film "Anvil! The Story Of Anvil" będący dokumentem opowiadającym historię zespołu wyreżyserowanym przez Sachę Gervasiego, który współpracował m.in. ze Stevenem Spielbergiem przy filmie "Terminal". Premiera filmu miała miejsce na Festiwalu Filmowym w Sundance w styczniu 2008. Dzieło zdobyło nagrodę publiczności na filmowych festiwalach w Sydney i Los Angeles. Gervasi pierwszy raz zobaczył Anvil w klubie "Marquee" w Londynie we wrześniu 1982. Od tamtej pory był zauroczony ich speedmetalową intensywnością. Uczestniczył jako roadie w dwóch trasach koncertowych w latach 1983-1985. Kiedy w 2005 odnowił znajomość z zespołem poprzez internet, był "zdumiony odkrywając, iż oni wciąż grają" i zdecydował się nakręcić film jako "walentynkę dla chłopaków, którzy nigdy nie zrezygnowali ze swojego marzenia". Film ukazywał kapelę podczas tournee po Europie w listopadzie 2005 i czerwcu 2006 oraz nagrywania [15]. Zawierał również dowody uznania od takich sław jak Lemmy Kilmister, Lars Ulrich i Slash.
Od lewej: Chris Robertson, Steve `Lips` Kudlow i Robb Reiner
Na [16] powrócono do bardziej tradycyjnego brzmienia z lat 80-tych. O ile jeszcze wyszło to topornie w niezgrabnym otwieraczu Juggernaut Of Justice, to już When Hell Breaks Loose okazał się znakomity numerem w specyficznym dla wczesnego Anvil tempie i doskonałą gitarową robotą Lipsa. On Fire i Conspiracy wpisywały się w konwencję wolniejszego tradycyjnego heavy/power, który Kanadyjczycy grali często w latach 90-tych. Potem następowało kilka numerów w stylu ociężałego rock`n`rolla (Fuckin` Eh, Turn It Up). Coś z twórczości Motörhead pojawiało się w Not Afraid, ale szybko rozmywało się w kolejnym szorstko wykonanym rockowym refrenie. Znacznie lepiej odwzorowanie ekipy Kilmistera wyszło w Running, a w Paranormal wpleciono nieco mroku. Album kończył pełen werwy, brawurowo odegrany Swing Thing. W sumie trudno było oczekiwać, że nagle zajdzie w ekipie jakaś metamorfoza, która sprawiłaby, iż Anvil nagrałby płytę sensacyjną i przywracającą im pozycję sprzed 30 lat. Wokalnie Kudlow najlepsze lata zostawił za sobą, choć na gitarze nadal grał znakomicie. Z kolei gra niezniszczalnego perkusisty Robba Reinera mógł zawstydzić dużą liczbę bębniącej młodzieży. Pod względem produkcji nie zrezygnowano z lekko przybrudzonego brzmienia - i dobrze, gdyż zbyt klarowne wyeksponowałoby zbytnio radiową komercyjność części utworów.
[17] zaczynał się tytułowym Hope In Hell - nudnym i wolnym heavy/power w ponurym stylu. Niczym nie zachwycał także prymitywny Eat Your Words z ogranym motywem głównym. Czekało się na jakieś dobre granie, choćby takie niespecjalnie wymagające wykonawczo jak na płycie poprzedniej, ale Anvil po raz kolejny serwował ospały Through With You. Co prawda w surowym The Fight Is Never Won grali na granicy speed metalu, ale takiego prostackiego - w dodatku niespodziewanie jakiś epicki metal się pojawił w refrenie i jedno do drugiego niespecjalnie pasowało. Niecałe trzy minuty to była zazwyczaj jakaś eksplozja, tym razem jednak Pay The Toll to toporny heavy z obszarów horror-rocka i stadionowego glamu. Zasadniczo w tym momencie stało się jasne dla słuchacza, że zespół tym razem kompozycyjnie nie miał nic do zaoferowania. Nic nie był wart odegrany pod AC/DC Flying. O tym, że hard`n`heavy to nie była domena tej ekipy i prostacki ograny numer jak Badass Rock`n`Roll na tym albumie znaleźć się nie powinien. Trafił tu także nieudany Time Shows No Mercy, gdzie pewien pomysł na początku się pojawiał, by zaginąć potem w lawinie nudnych riffów i rytmicznych temp nie wzbudzających żadnych emocji. Lips gitarowo niczego nie pokazał, grając często solówki zupełnie jakby z marszu, bez przemyślenia i czasem sensu. W Mankind Machine powtarzali wszystkie błędy. Punkowe podjazdy w ostatnim Shut The Fuck Up nie wnosiły niczego godnego uwagi. Paradoksalnie najlepszy utwór, melodyjny heavymetalowy Hard Wired znalazł się tylko na limitowanej wersji i na winylach. Płyta okazała się kompozycyjną klapą. Realizacyjnie poprawnie, a za mastering odpowiadał Maor Appelbaum (m.in. solowe płyty Halforda).
Sal Mayn odszedł w 2014 i [18] nagrano z nowym basistą Chrisem Robertsonem. Tym razem postawiono na klasyczny heavy metal, inspirowany dokonaniami sceny amerykańskiej (głównie lat 80-tych). Piracki Daggers And Rum nie zachęcał
do dalszego odsłuchu reszty, podobnie niewiele wnosił monotonny rycerski Gun Control. z kolei Die For A Lie był reprodukcją heavy metalu i dobrze, że nie trwał zbyt długo. W końcu szybki i zdecydowanie zagrany Up Down Sideways wypadł na tyle dobrze, że spokojnie mógłby się znaleźć na [2] - Lips zagrał tu z werwą, wplatając kapitalną solówkę, a sekcji rytmicznej po prostu az chciało się słuchać. Zaraz jednak kolejny It`s Your Move nie był już tak udany. Dobry miejscami umiarkowanie szybki Runaway Train, gitarowo rozegrany według najlepszych standardów "dawnego" Anvil. Metalowa apokalipsa w Zombie Apocalypse dosyć toporna i od lat grupa w tych wolnych tempach nie była w stanie zainteresować słuchacza. Ambush to kolejny zapełniacz w średnim tempie, w pewnych momentach nazbyt chaotyczny. Fire On The Highway to utwór zupełnie nieudany, z niewyraźnie zaznaczoną melodią pod angielski Raven (z ich czasów amerykańskich). Brzmienie naprawdę niezłe, nad masteringiem czuwał Jacob Hansen (fenomenalnie ustawiono metaliczny bas). Anvil starał się na tej płycie coś udowodnić i formalnie nawet się to udało, tyle że po raz kolejny nie była tu za wiele do posłuchania (nieciekawe melodie przy solidnym wykonaniu).
W przypadku Anvil zawsze były dwie opcje: albo grupa nagrywała coś zupełnie innego niż na poprzednim albumie albo też stylistycznie praktycznie to samo. Na [19] postawiono na to drugie: toporny heavy metal. Trudno było za interesujące uznać otwarcie w postaci wolnego masywnego Bitch In The Box, podobnego w aranżacjach Smash Your Face czy weselszego Ego. Monotonna rytmika na granicy prymitywizmu cechowała Doing What I Want i boleśnie czuć było brak drugiego gitarzysty. Takie numery jak Rock That Shit nagrywał Motörhead w czasach, kiedy Lemmy był w słabszej dyspozycji kompozytorskiej - typowy wypełniacz. Zaraz potem następny ospały wypełniacz Let It Go z niemieckim refrenem piwnym z Zagłębia Ruhry. Muzycy pogrążali się po raz kolejny w wolnym Nanook Of The North i trudno się przez to przebić bez niecierpliwienia - grupa niestety w podobnych kawałkach irytowała od lat. Niestety, również World Of Tomorrow zagrano według tego samego schematu, w dodatku wykorzystano tutaj jeden z najsłynniejszych riffów Black Sabbath z lat 70-tych. Lips pewnie uznał, że słuchacze będą zachwyconi prostymi riffowymi numerami z rock`n`rollem w tle w rodzaju Black Smoke. Reiner nieźle bębnił w Warming Up, a Kudlow ożywiał się w udanej solówce. Bonusowy Don`t Tell Me zbyt ociężały i takich bonusów oby jak najmniej. Płytę psuły ograne i przewidywalne melodie, zabrakło ciekawych pomysłów na aranżacje. Tylko do masteringu Jörga Ukena nie można było mieć żadnych zastrzeżeń - wszystko brzmiało mocno i selektywnie, ale tą jedną zaleta trudno było się delektować.
[21] także nie przeszedł pozytywnie do historii metalu. Zbyt dużo to ogranego heavy metalu w wolnych tempach, miarowo usypiającego w Take A Lesson, Wizard`s Wand czy Lockdown. Za dużo było grubo ciosanych i stylizowanych na amerykański heavy/power kompozycjach w rodzaju Ghost Shadow lub Don`t Look Back. Zbyt prosta była surowe ponuractwo w Another Gun Fight i zbyt infantylny hard`n`heavy w słabym Fire Rain. Krótko przelatywał rozbujany rock`n`rollowo Teabag, ale tu przynajmniej Lips wychodził poza swoją wyjątkowo przeciętną gitarową formę, a pochody basowe Robertsona były wyborne. Niemiecki knajpiany heavy w Someone To Hate bez tego specyficznego topornego wdzięku, gdy takie rzeczy grali Niemcy - tyle, że sam Anvil grał to lepiej i wielokrotnie w przeszłości. Jakiś podjazd pod stylistykę Motörhead w The Rabbit Hole i lepsze to, niż te wolne granie bez pomysłu. Niewiele lepszy był Shockwave, skonstruowany po części z sabbathowych riffów. Na szczęście Kanadyjczyków stać było na fenomenalny żart muzyczny w instrumentalnym Gomez z sekcją dętą i instrumentalną wirtuozerią sekcji rytmicznej. Ponownie mastering wykonał Jörg Uken i bas świetnie zmixowano, a perkusja Reinera grzmiąła niczym za dawnych lat. Anvil znowu udowodnił, że muzycznie nie miał nic do powiedzenia.
[22] nie mieścił się w kategoriach wartej uwagi muzycznej metalowej twórczości. O ile na dwóch poprzednich płytach były jeszcze jakieś przebłyski nie budzącego uczucia zażenowania heavy metalu, to tym razem to wszystko było po prostu kompromitujące. Anvil przeistoczył się w muzykujące trio z pozbawioną energii sekcją rytmiczną i kiepsko grającym na gitarze Lipsem. Lider dał pokaz całkowitej wokalnej bezradności i denerwował głosem pozbawionym energii i barwy. Jeśli sobie wyobrazić jakiś brytyjski zespół grający ten zbudowanyna rocku heavy metal, wyciągnięty z otchłani czasu to grupa w takich numerach jak Feed Your Fantasy, Dead Man Shoes, Truth Is Dying czy Run Away był w dolnej grupie trzeciej ligi takiego grania na Wyspach. Z kolei Fight For Your Rights czy Blind Rage jawiły się jako parodia samego Anvil z wczesnych lat 80-tych i to było granie prymitywne. Jakieś iskry epickiego heroizmu tliły się w tle Gold And Diamonds oraz World Of Fools. Nagle pod koniec płyty, grupa przypominała sobie w Condemned Liberty, że niegdyś grała posępny heavy/power/thrash, ale sił tu zabrakło na coś więcej niż na kilka udanych riffów w mrocznej konwencji. Jörg Uken jako producent nie mógł tu nic zrobić, by ten krążek uratować i chyba nawet specjalnie nie próbował. Anvil po prostu stoczył się do poziomu barowego wykonawcy.
Karierę udanie podsumowywały kompilacje: Anthology Of Anvil z 1999 oraz Monument Of Metal: The Very Best Of Anvil z 2011. Sebastian Marino zmarł 1 stycznia 2023 na atak serca w wieku 57 lat, a David Allison opuścił ten świat 30 września 2024 w wieku 68 lat.
ALBUM | ŚPIEW, GITARA | GITARA | BAS | PERKUSJA |
[1-7] | Steve `Lips` Kudlow | David Allison | Ian Dickson | Robb Reiner |
[8] | Steve `Lips` Kudlow | Sebastian Marino | Ian Dickson | Robb Reiner |
[9-14] | Steve `Lips` Kudlow | Ivan Hurd | Glenn `Five` Gyorffy | Robb Reiner |
[15-16] | Steve `Lips` Kudlow | Glenn `Five` Gyorffy | Robb Reiner | |
[17] | Steve `Lips` Kudlow | Sal `Italiano` Mayn | Robb Reiner | |
[18-22] | Steve `Lips` Kudlow | Chris Robertson | Robb Reiner |
Sal Mayn (ex-Cities)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1981 | [1] Hard`n`Heavy | #15 |
1982 | [2] Metal On Metal | #21 |
1983 | [3] Forged In Fire | |
1985 | [4] Backwaxed (kompilacja) | |
1987 | [5] Strength Of Steel | |
1988 | [6] Pound For Pound | |
1989 | [7] Past And Present (live) | |
1991 | [8] Worth The Weight | |
1996 | [9] Plugged In Permanent | |
1997 | [10] Absolutely No Alternative | |
1999 | [11] Speed Of Sound | |
2001 | [12] Plenty Of Power | |
2002 | [13] Still Going Strong | |
2004 | [14] Back To Basics | |
2007 | [15] This Is Thirteen | |
2011 | [16] Juggernaut Of Justice | |
2013 | [17] Hope In Hell | |
2016 | [18] Anvil Is Anvil | |
2018 | [19] Pounding The Pavement | |
2020 | [20] Legal At Last | |
2022 | [21] Impact Is Imminent | |
2024 | [22] One And Only |