POCZĄTKI

Jedna z najbardziej znaczących, a zarazem niedocenianych grup w historii muzyki rockowej. Powstała w 1967 w Cardiff (stolicy Walii) jako The Six Ton Budgie. Słynna nazwa oznaczała papużkę falistą, która w różnych formach pojawiać się miała na okładkach wszystkich albumów tria. Z perspektywy lat ta nazwa - nie pasująca zbytnio do formacji grającej ciężkiego rocka - urosła do rangi symbolu, kojarząc się ze specyficzną i wręcz magiczną atmosferą. Na początku kariery dało się zauważyć silną więź pomiędzy muzykami, co wynikało z faktu, że wszyscy trzej przechodzili wówczas przez wiele problemów rodzinnych. Od czasu śmierci matki życie Raymonda Phillipsa (ur. 1 marca 1949) przypominało nieustanny bałagan. Antony James Bourge (ur. 24 listopada 1948) również miał w domu nie lekko, mieszkając z ojcem-pijakiem. Jedynie w domu Johna Burke`a Shelley`a (ur. 10 kwietnia 1947) było w miarę stabilnie, ale zarówno on jak i jego ojciec mieli poważne problemy ze wzrokiem. Swój wolny czas chłopaki poświęcali przede wszystkim na szlifowanie umiejętności w rodzinnym Cardiff, dając od czasu do czasu sporadyczne koncerty. Wtedy jeszcze Burke i spółka nie mieli do końca przekonania co do tego, jaki kierunek stylistyczny warto obrać. Sam Shelley zainspirowany był Beatlesami i ruchem hippisowskim. Dla Burke`a decyzja o założeniu zespołu rockowego nie była niczym odważnym czy szczególnym. Wprost przeciwnie - miała podłoże o czysto naturalnym zabarwieniu, ukształtowanym gdzieś w genach i podświadomości. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść przy nawet powierzchownej próbie analizy biografii tego muzyka. Wychowany w duchu nagrań Lennona i McCartney`a, od dziecka marzył o założeniu zespołu i karierze muzyka estradowego. Na instrumencie zaczął grać już jako kilkuletnie dziecko. Kilka lat później powstały również pierwsze - jeszcze bardzo nieśmiałe - zalążki własnych banalnych wówczas kompozycji. Phillips poznał Shelley`a dzięki ogłoszeniu zamieszczonym w miejscowym sklepie muzycznym "Gamlin`s Pianos".
Shelley i przyjaciele rozpoczęli poszukiwania nowych środków wyrazu. Za sprawą dokonań Cream, odważnych nagrań Johna Mayalla czy nie mniej nowatorskiego Petera Greena, orientacje trzech muzyków stopniowo zwracały się ku muzyce głośniejszej i gwałtowniejszej. Mówiąc o inspiracjach nie wolno pominąć jeszcze jednego, niezwykle istotnego faktu w dziejach muzyki rockowej. Oto ukazał się pierwszy album Led Zeppelin, który z galopującym Communication Breakdown oznajmił światu nadejście heavy-rocka. Tymczasem nic jeszcze nie wskazywało na to, aby położenie całej trójki w najbliższym czasie miało ulec jakiejkolwiek zmianie. Chociaż w grudniu 1970 coś drgnęło - zespół otrzymał propozycję zagrania dwóch koncertów w Londynie. Były to pierwsze wstępy poza granicami rodzimej Walii - 14 grudnia The Six Ton Budgie zagrało w legendarnym londyńskim klubie "Marquee" w roli supportu dla Gracious. Jeszcze w tym samym miesiącu trio wróciło do kraju, gdzie na krótko przed Sylwestrem dało koncert, który zgromadził aż 3000 słuchaczy w klubie "Memorial Hall" w Barry. W kwietniu 1971 po telewizyjnym występie dla walijskiego oddziału BBC, zespół skrócił nazwę do Budgie. O dalszym rozwoju wypadków po raz kolejny zadecydował przypadek. Tak się akurat złożyło, że Roger Bain - człowiek odpowiedzialny za odkrycie Black Sabbath - przybył do Walii w poszukiwaniu kolejnych młodych talentów, grających w stylu zbliżonym do swoich ulubieńców. Chciał znaleźć grupę, która stanowiłaby idealną konkurencję dla dokonań Led Zeppelin, Deep Purple, Mountain i właśnie Black Sabbath. Bain zorganizował przesłuchanie w Rockfield Studios i w ten oto sposób natknął się na Budgie. Z całym przedsięwzięciem wiązała się zabawna anegdota - niejaka Joan England (agentka ekipy Shelley`a) zabroniła grupie grać swoich autorskich kompozycji na tymże przesłuchaniu. Próbowała przetłumaczyć młodym muzykom, że jedynie wykonanie znanych coverow da im szansę na zaistnienie w oczach słynnego realizatora nagrań. Tymczasem stało się inaczej: Shelley, Bourge i Phillips zainstalowali się, po czym ku przerażeniu agentki "uderzyli" ze swoimi własnymi kawałkami. Bain był zachwycony i z miejsca poprosił muzyków o jakieś nagrania demo, które mógłby rozesłać do różnych wytwórni płytowych. Oczywiście ci nic takiego nie posiadali, ale z pomocą przyszedł Windsor Walby. Zainwestował on w grupę nieco pieniędzy, dzięki czemu muzycy weszli do studia w Londynie i za 250 funtów nagrali pierwsze demo z utworami Rape Of The Locks i The Author. W niespełna dwa tygodnie od przesłuchania muzycy przekazali demówkę Bainowi, który zrobił z nią co do niego należało. Podpisaniem kontraktu były zainteresowane dwie wytwórnie - Bell Records oraz MCA. Za namową Baina, Budgie ostatecznie podpisali papiery z MCA. Pewne znaczenie miał tu również fakt, że Dave Howells - człowiek, który finalizował ten kontrakt ze strony wytwórni - był z pochodzenia rodowitym Walijczykiem.

DWA PIERWSZE ALBUMY

Wypadki potoczyły się błyskawicznie - jeszcze w kwietniu 1971 Budgie zagrali w Cardiff w roli supportu dla Spring. Dwa miesiące później ponownie wybrali się do Anglii na cztery koncerty jako support grupy Osibisa. Potem trzytygodniowa trasa po Niemczech, a we wrześniu dwa koncerty we Francji. W wolnych chwilach lata 1971 trio poświęciło na przygotowania i rejestrację debiutanckiego albumu. Płyta nagrana na ośmiośladzie w zaledwie dwa dni (nie w cztery, jak to podają niektóre źródła) ostatecznie ukazała się we wrześniu 1971. Całość zarejestrowano w tym samym "Rockfield" Edmundsa, które wówczas nie miało wiele wspólnego ze studiem nagraniowym - to była zwykła farma, a właściciel kupił trochę sprzętu nagrywającego i rozstawił go w oborze. Muzykom przyszło więc nagrywać w wiejskiej atmosferze, pośród zapachów dochodzących z gnojówki. Producentem płyty był oczywiście Roger Bain, chociaż w tym przypadku trudno mówić o jakiejkolwiek produkcji. Krążek został nagrany na "setkę", z nielicznymi powtórzeniami i śladową ilością nakładek. Rola Baina ograniczyła się więc głównie do nagrania materiału na taśmy. [1] nie okazał się sukcesem komercyjnym i sprzedawał się poniżej przeciętnej. Nie pomogły nawet zabiegi niejakiego Davida Jensena - oddanego fana Budgie, który non stop puszczał album w Radio Luxemburg. Sytuacji nie poprawił też zarejestrowany i wydany w tym samym czasie, singiel z premierową kompozycją Crash Course In Brain Surgery / Nude Disintegrating Parachutist Woman. Co gorsza pojawiły się bezpodstawne zarzuty o nachalne kopiowanie dokonań Led Zeppelin, a zwłaszcza Black Sabbath. Tego typu oszczerstwa ciągnąć się miały za ekipą Shelley`a przez wiele długich lat i stały się wymiernym współczynnikiem, który uniemożliwił Budgie osiągnięcie światowego sukcesu.
Na debiucie wyraźnie dała o sobie znać surowość brzmienia, chociaż i na tym tle zespół wypadł co najmniej intrygująco. Zwracała uwagę wyraźna separacja poszczególnych instrumentów, przede wszystkim perkusji. Jedynie Shelley ze swoim basem stanowili jeden nierozerwalny monolit, imitujący niemal drugą gitarę. Wydawać się mogło, że tego typu rozwiązania to wynik nakładek podczas pracy w studio. W rzeczywistości tego rodzaju zabiegów dokonano sporadycznie. Powstał jeden z najznakomitszych debiutów w historii muzyki heavy-rockowej, posiadający niezwykły klimat i spory jak na tamte czasy ciężar. Choć gdzieniegdzie słyszalne były wpływy Grand Funk Railroad i Black Sabbath, to Budgie zrezygnowali z szalonego rozmachu tych pierwszych oraz ponurej psychodelii tych drugich. Tak w zasadzie wówczas nikt nie grał, a dziwnym był fakt, że w przyszłości ta konwencja nie miała być przez Papużkę kontynuowana. Była to muzyka jak z dziwnego snu - leniwie się tocząca i hipnotyczna, momentami pocięta niezwykłymi brzmieniowo i stylistycznie solówkami Bourge`a. Wszystko otwierał Guts potężnym wgniatającym riffem Bourge`a, który w swych indywidualnych partiach jedynie częściowo inspirował się Led Zeppelin, co w pełni obrazowały The Author czy Rape Of The Locks, w które gitarzysta tchnął sporo ze swojej inwencji. Na pewno atutem płyty były dwie miniatury, dodane na zasadzie kontrapunktu i dlatego tak bardzo zapadające w pamięć. W Everything In My Heart gitara akustyczna dawała doskonały pogłos pod wyjątkowy śpiew Shelley`a, natomiast w You And I ten głos wydawał się nieco cieplejszy i bardziej optymistyczny. Patent akustyków wlepionych między ciężkie rockery stał się zresztą znakiem rozpoznawalnym kolejnych trzech płyt Walijczyków. We wspomnianym 7-minutowym The Author tempo rozwijało się powoli, podobnie jak narastające napięcie, wywołane przejściem z instrumentów akustycznych w prawdziwie heavy-rockowy ciężar. Zwracało uwagę rozwinięcie formy - pojawiło się kilka zmian tempa, kolejno malowanych przez niesamowite riffy i ozdobniki gitarowe. Kolejny kawałek stanowiła słynna "Spadachroniarka", najbardziej kultowe nagranie z debiutu Budgie, na wiele lat stały punkt w repertuarze koncertowym zespołu. Niewinny początek Nude Disintegrating Parachutist Woman po chwili przeradzał się w prawdziwy wulkan, a doskonała aranżacja wokalna stała się niejako podstawą dla solowych popisów gitarzysty. To nagranie to przede wszystkim nieprzewidywalność - słuchając go po raz pierwszy nie ma się pojęcia, co stanie się za chwilę. Mimo niedociągnięć warsztatowych formacja wzniosła się tutaj na wyżyny swych muzycznych umiejętności. Rape Of The Locks to kolejny heavy-rockowy numer, chociaż wyraźnie prostszy aranżacyjnie, w którym znowu uderzało doskonałe riffowanie Bourge`a. Zachwycała też mnogość agresywnych, zagranych z wyczuciem partii solowych gitary, na których tle Burke snuł swoją opowieść o zamachu na czyjeś długie włosy, traktowane wóczas jako symbol epoki. Debiut ukazywał Budgie ponadto jako grupę stanowiącą zgrany przyjacielski kolektyw, w którym nie było wybijającego się lidera. Wręcz doskonałą całość nieco niweczył All Night Petrol, utrzymany co prawda w typowym ciężkim stylu Budgie, ale wyraźnie o poziom słabszy od pozostałych utworów. Na szczęście wszystko kończył Homicidal Suicidal - prawdziwy walec i wzorcowy przykład na to, w jakiej estetyce ten zespół czuł się najlepiej. Piękna płyta, będąca świadectwem najbardziej entuzjastycznego i twórczego okresu w historii rocka.


Od lewej: Simon Phillips, Burke Shelley, Tony Bourge

Wkrótce muzycy nawiązali kilkuletnią współpracę ze słynnym autorem okładek Rogerem Deanem (pracował dla Yes i Uriah Heep) i ruszyli na niemal niekończące się trasy po całym kraju. U progu 1972 w Wielkiej Brytanii ukazał się singiel Whisky River / Guts, stanowiący zapowiedź drugiego albumu. Budgie promowali się wystepując u boku Mott The Hopple, w sesjach dla radio BBC i na "Great Western Festival" w Lincolnshire, gdzie wystąpili w roli headlinera w namiocie "Giants Of Tomorrow Tent" (na dużej scenie zagrały Nazareth, Wishbone Ash, Roxy Music i The Faces). Tymczasem działacze MCA nie próżnowali - premierę [2] wyznaczono na wrzesień, równo w rok od ukazania się debiutu. Druga płyta Papużki przyniosła muzykę dojrzalszą, nieco lżejszą i opartą o różne tradycyjne rockowe. W efekcie powstał album eklektyczny, chwilami zaskakujący pomysłami odległymi od tego co zaproponowano na debiucie. Krążek nagrano w tym samym Rockfield Studios i przy udziale tego samego producenta. Muzycy mieli jednak nieco więcej czasu na samą realizację, skutkiem czego dało się usłyszeć pewien nieznaczny progres widoczny zwłaszcza od strony brzmieniowej. Generalnie jednak formuła pozostała ta sama, ale sukces po raz kolejny nie zapukał do drzwi walijskich muzyków. Bas Shelley`a był mniej szorstki, ale wciąż bardzo wyrazisty. Podobnie gitara - łagodniejsza i nie tak sfuzzowana jak na debiucie, nadal jednak ostra, grająca z pazurem toporne ciężkie riffy. Znikła natomiast gdzieś przypadkowość na granicy improwizacji, dotychczas wyczuwalna w grze poszczególnych instrumentalistów. Niebagatelny w tym udział samego mixu, dzięki któremu udanie połączono wszystko w kolektywną całość. Wciąz trzymano się zasady dualizmu - z jednej strony ostre kawałki pokroju Whiskey River, Hot As A Docker`s Armpit czy Stranded, z drugiej krótkie przerywniki w postaci Rocking Man i Make Me Happy. Ciekawie wypadł zwłaszcza drugi z nich, w którym delikatne partie gitary elektrycznej udanie wyeksponowano na tle motywu akustycznego, a całości klimatu dopełniły nastrojowe dźwięki fortepianu. Tym razem ciężar zastąpiono zadziornymi melodiami zabarwionymi Południem, choć wszystko podano w sposób zdecydowany, bez przymilania się i słodzenia komukolwiek. Prawdziwego kopa dawał Drugstore Woman świetnie łaczący rockową chwytliwość z agresywnością i nonszalancją. Drugą część płyty wypełniły długie i przesycone bluesem numery, z tym specyficznym klimatem, już z Budgie wtedy kojarzonym. Zaskoczeniem był balladowy Rolling Home, w którym zarówno gitara jak i poszczególne harmonie przywoływały skojarzenia z duetem Simon & Garfunkel. Wyjątek od wypracowanej formuły stanowił również krótki instrumentalny Bottled, którego nazwę zaczerpnięto od "bottleneck" (jednej z odmian gry techniką slide). Uzupełniał wszystko wreszcie Young Is A World o nostalgicznym pięknym tekście, wzbogacony o melotron. Ostatecznie [2] nie był tak wizjonerski jak debiut, ale ocena całości musiała być wysoka, a wiele podobnych pomysłów znalazło się na późniejszych płytach, choć może nie w tak dużej ilości.

APOGEUM

[2] sprzedawał się średnio, niewiele lepiej od pierwszej płyty. Na tym etapie działań trzeba już było zdać sobie sprawę z jednego - w 1972 hierarcha na szczycie gwiazd heavy-rocka została nierozerwalnie ustanowiona i nic już nie było w stanie jej zmienić. Zespoły zaplecza w rodzaju Budgie, Nazareth czy Uriah Heep nie były w stanie przebić Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin. Dla Shelley`a oznaczało to gorzką pigułkę do przełknięcia - jego zespół nadal ślepo porównywano do zespołu Ozzy`ego, a brak chwytliwego singla na miarę Whole Lotta Love, Paranoid czy When A Blind Man Cries był powodem, dla którego Budgie nie posiadali tak potrzebnej siły przebicia. Najdziwniejszy w tym wszystkim był fakt, że będąc - wydawałoby się - w dość beznadziejnej sytuacji, Budgie dokonali czegoś nieprawdopodobnego. W minorowych nastrojach grupa przygotowała prawdziwy klejnot w historii heavy-rocka. [3] ukazał się już w czerwcu 1973 pod bardzo wymownym tytułem, stanowiąc przejaw artystycznego apogeum i geniuszu muzyki rockowej. Był świadectwem drastycznej hossy umiejętności i rozwoju jego twórców. Wszystko w okresie zaledwie kilku miesięcy, jakie upłynęły od ukazania się drugiej płyty. Tym razem nad produkcją czuwali sami muzycy, a zmiana ta miała swoje podłoże w kontraktach, które muzycy wówczas podpisali. Hummingbird (prywatna wytwórnia Baina) była czymś w rodzaju pośrednika pomiędzy MCA a zespołem. Nic więc dziwnego, że część wpływów z dwóch pierwszych albumów trafiła do ich kieszeni. Sami muzycy byli wówczas zbyt młodzi i naiwni, aby się w tym wszystkim połapać. Wkrótce Essex Music (dystrybutor płyt zespołu) przejęło interesy Hummingbird, chcąc tym samym odnieść jeszcze bardziej wymierną korzyść ze sprzedaży kolejnych płyt Budgie. Bain stracił więc sporo ze swego uznania w oczach zespołu.
Dziś [3] jest kanonem, niemal pomnikiem dla każdego fana szeroko rozumianego heavy-rocka. Każdy aspekt albumu był genialny, całość uderzała z jednakową siłą rażenia: okładka, produkcja i wreszcie siedem kompozycji - brylantów muzyki rockowej. O ile [2] wyrastał z różnych korzeni, nie zawsze ściśle związanych z rockiem, to nowy materiał oparto na dosłownym pojęciu hard rocka - tak ostrej płyty Papużka miała potem już nigdy nie nagrać. Wszystko zaczynał nieprawdopodbny riff Breadfan, generując nieziemski czad, z którego wkrótce garściami mieli czerpać muzycy kręgu NWOBHM i początkujący thrashowcy z Metalliki. Ta doskonała aranżacja z uwzględnieniem nastrojowego wyciszenia w środku, wprost idealnie spinała główny motyw w idealny monolit. Po pierwszym hicie następował cover bluesowego Baby Please Don`t Go Big Joe Williamsa z 1935, potraktowany bardzo swobodnie, ale ze wszystkimi ornamentami stylu charakterystycznego dla Budgie i z dodatkiem intrygującej psychodelii. Ekipa Shelley`a zaklęła w to nagranie nowe życie sprawiając, że ten nie młody już wówczas temat, zabrzmiał niczym autorska kompozycja zespołu. Dwa akustyczne przerywniki - You Know I`ll Always Love You i Riding My Nightmare - były o niebo lepsze od swych odpowiedników z dwóch pierwszych płyt. Do historii przeszła także perkusyjna kanonada Ray`a Phillipsa, rozpoczynająca dopracowany w szczegółach niemal 9-minutowy You`re The Biggest Thing Since Powdered Milk. Kapitalnie wypadł także potężny In The Grip Of The Tyrefitter`s Hand z elektryzującą grą Bourge`a i jego wzbudzającymi szacunek solówkami. Na koniec prawdziwa ikona - hymn Parents, swego czasu bardzo popularny w Polsce. Wielki, cudowny, ponadczasowy - każdy odbierał utwór po swojemu i pewnie o taką refleksję poniekąd tu chodziło. Jak każde z wczesnych dokonań Budgie, również i nowy album posiadał specyficzny klimat, tym razem trochę zakręcony i pełen nerwowości. Było to dzieło kontrastów pomiędzy energią a zadumą, które rozmieszczono w mistrzowski sposób. Muzyka hipnotyzowała od pierwszej do ostatniej minuty, choć pozbawiono ją znamion wesołej przebojowości, która miejscami cechowała krążek poprzedni. Hard rock bez szans na komercyjne listy przebojów, ale za to "hard" w pierwotnym tego słowa znaczeniu. Budgie osiągnęli szczyt swoich umiejętności i geniuszu w każdej jego formie. Ale nie wiedzieć czemu, niewielu doceniło wówczas taką muzykę, a był to przecież rockowy Olimp i bezdyskusyjnie najlepsza płyta w całej karierze zespołu.
Płytę promowała obszerna trasa składająca się z ponad 40 koncertów, na której w roli supportu dla Budgie wystąpili Judas Priest. Wydawało się czymś nieprawdopodobnym, że sprzedaż była niska, ale na wskutek tego własnie faktu pojawiły się napięcia w samym zespole. Tuż po powrocie z mini tournee po Niemczech, 8 listopada 1973 odszedł Ray Phillips, który przestał dogadywać się z Shelleye`m. W dodatku perkusista nie był zachwycony z 50 funtów tygodniowego zarobku. W tamtym czasie Shelley był ponoć przesadnie oszczędny, np. nie zmodernizował wnętrza vana, którym grupa podróżowała na koncerty i nie pokrywał wysokich rachunków za ważne rozmowy telefoniczne z promotorami. Następcą Philipsa został Pete Boot (ur. 30 września 1950, znany z Bullion). Z nim Budgie zagrało całe brytyjskie i hiszpańskie tournee.


Od lewej: Pete Boot, Tony Bourge, Burke Shelley

[4] był przełomowy dla Budgie, gdyż płyta wdarła się na listy przebojów - co prawda zaledwie na pozycję 29, ale jednak to za sprawą tego albumu grupie przybyło wielu nowych fanów. Taki obrót sprawy musiał był zaskakujący, ponieważ na krążku próżno szukać odmiennych czy bardziej komercyjnych rozwiązań. Zastosowano jedynie niższe strojenie, nadające materiałowi głębi i proto-metalowego ciężaru. Sama realizacja nagrań budziła skojarzenia z debiutem, a całość zarejestrowano w pośpiechu, na kilka chwil przed wyjazdem na kolejną trasę europejską. Nowa płyta niewiele ustępowała poprzednikowi, za to uderzała w nieco inne punkty wrażliwości słuchacza. Nagranie tytułowe było wizytówką typowego Budgie - z potężnie brzmiącą sekcją rytmiczną, zawodzącym głosem Shelley`a i fascynującymi zagrywkami Bourge`a. Na całej płycie trio rysowało obraz profesjonalnego i wszechstronnego zespołu, który posiadał jasną wizję tego, co zamierzał osiągnąć. Crash Course In Brain Surgery (jeszcze z Phillipsem za bębnymi) był konkretem zamkniętym w trzech minutach muzyki, a Living On Your Own nie wyrastał ponad to, do czego muzycy przyzwyczaili w przeszłości. Ale nie było mowy o stagnacji - słuchając płyty można było odnieść wrażenie, że w dotychczasowej formule - wydawałoby się już wyeksploatowanej - było na szczęście jeszcze coś do zrobienia. Papużka zrezygnowała częściowo z ostrego brzmienia na rzecz kompozycji bardziej stonowanych, opartych na bluesie i klasycznym rocku - rozbudowanych, ale pozbawionych wyeksponowanych instrumentalnych popisów. Ozdobą krążka był z pewnością niemal 10-minutowy Zoom Club, prawdziwa perła ukazująca geniusz kompozytorski i pełnię wrażliwości, którą cechowali się muzycy tego zespołu. Kawałek zaczynał się delikatnym wstępem, którego motyw stopniowo stawał się coraz bardziej wyrazisty, by po chwili wybuchnąć ze zdwojoną siłą, zajmując przy tym coraz to większą przestrzeń. Środkową część przeznaczono na popisy instrumentalne, a trio snuło momentami leniwie muzyczną opowieść, wykazując dużą elastyczność w łączeniu różnych stylów muzycznych, zgrabnie spinanych przez gitarowe solówki. Bas Shelley`a tym razem nie posiadał takiej mocy jak poprzednio - stał się bardziej melodyjny i skupił się na wypełnianiu dodatkowej przestrzeni budowanej dla zagrywek gitarowych. Był to jednocześnie album nieco smutny, a przynajmniej refleksyjny i nastrojowy. Budgie chwilami hipnotyzowali spokojnymi powtarzalnymi frazami i delikatnym śpiewem Shelley`a. Aby jednak nie popaść całkowcicie w nostalgię, formacja zaserwowała znakomity dynamit Running From My Soul, który zapewne świetnie pasowałby na [2] - tutaj za to rozjaśniał drugą połowę płyty. W ujmującym Hammer And Tongs pobrzmiewała magia bluesa, a Wondering What Everyone Knows było jedyną balladą w tym zestawieniu. Płyta była dowodem na ciągłe poszukiwania muzyczne - fanów heavy-rocka nieco rozczarowała, ale zarazem zniewalała swobodą wykonania i intrygowała kalejdoskopem pomysłów.
Muzycy promowali wydawnictwo na koncertach w Wielkiej Brytanii w towarzystwie Judas Priest, którzy dołączali do ekipy Shelley`a na jam session orbitujące wokół tematu Running From My Soul. Po tournee nastąpiła kolejna zmiana na stanowisku perkusisty. Nie było żadną tajemnicą, że Shelley i Boot zwyczajnie nie lubili się. Do tego doszedł problem autorstwa poszczególnych nagrań oraz kwestie finansowe. Zdaniem Boota, pominięto go jako współautora Hammer And Tongs i Living On Your Own. Pałker rozmawiał nawet na ten temat z Shelley`em, ale basista nie uznał wkładu Pete`a. Sprawa pieniędzy również pozostawiała sporo do życzenia - ówczesny manager Graham Maloney nie pozwolił perkusiście zajrzeć w kontrakt, a za cztery koncerty w Londynie wypłacił mu jedynie 20 funtów. Boot wspominał również o przykrych doświadczeniach, które miały miejsce podczas koncertów w Norwegii - podobno każdej nocy Shelley spał w hotelu, podczas gdy reszta zespołu gniła w vanie. Dopiero w 1976 Boot otrzymał należne mu tantiemy za sprzedaż tamtej płyty, a po odejściu z Budgie dołączył do Lion (m.in. dwóch oryginalnych członków Judas Priest: wokalista Al Atkins oraz basista Bruno Stapenhill, z którym bębniarz współpracował wcześniej w Bullion). Lion działał do 1978, w międzyczasie dokonując kilku niepublikowanych rejestracji studyjnych. Mimo postępującej choroby Parkinsona, Pete Boot starał się być aktywnym muzycznie, m.in. w 1998 zreformował The Extreem i koncertował z odrodzonym Lion. W końcu Parkinson przemógł perkusistę i Pete zmarł 27 lutego 2018 w wieku 67 lat. Tymczasem jego miejsce w Budgie zajął Steve Williams (ur. 17 września 1953), na którego Shelley natknął się kilka lat wcześniej w czasach, kiedy oboje byli dzieciakami. Było to jednorazowe spotkanie, podczas którego muzycy zamienili jedynie kilka słów. Do całego zdarzenia doszło w jednym z lokalnych klubów w Cardiff, gdzie często grywała lubiana przez Williamsa formacja Strawberry Dust. Pewnego razu zagrało też Budgie. Ich koncert nie zrobił jednak wrażenia na Stevie, któremu wydali się wówczas jedynie kopią Black Sabbath. Pierwszy koncert Williamsa z Budgie odbył się 6 grudnia 1974 w Edynburgu. Kolejne miesiące upłynęły głównie na występach w Wielkiej Brytanii i Jugosławii.
Rok 1975 zastał muzyków podczas pracy nad ostatnią płytą dla wytwórni MCA. Muzyka, którą tym razem skomponował duet Shelley/Bourge była świadectwem poszukiwania nowych środków wyrazu. [5] ukazał się we wrześniu 1975 i niestety nie powtórzył sukcesu poprzednika. Wypełniło go w zasadzie 6 utworów i 34 minuty muzyki. Tym razem Papużka zaprezentowała oblicze zimne i wystudiowane, w pewnym stopniu ukierunkowane na progresywny rock zagrany jednak z wielką precyzją. Całości nadawały ton twarde kompozycje w stylu Breaking All The House Rules czy I Can`t See My Feelings, zniknęło gdzieś Budgie kojące i bluesowo bujające. Sekcja rytmiczna stała się precyzyjną maszyną obudowaną specyficznie ustawioną gitarą Bourge`a, grającego przeważnie cięte urywane riffy, jedynie czasem wsparte dłuższymi wybrzmiewaniami. Nawet na pozór rockowo-rozrywkowy I Ain`t No Mountain nie był łatwo przyswajalny przez specyficzne przejaskrawienie. Jedynymi źródłami ciepła na płycie były wyciszony Slip Away (nieśmiała próba wejścia w rejony soulu i funku) oraz Who Do You Want For Your Love?, ale tliło się ono nieśmiało. Podobać się mógł za to I Can`t See My Feelings (przerobiony po latach przez Iron Maiden na singlu From Here To Eternity w 1992) z efektownym riffem, z którego wkrótce skorzystali tacy gitarzyści jak Robb Weir czy Paul Samson. Chłodny śpiew Shelley`a (nasuwający skojarzenia z późniejszymi soulowymi dokonaniami Glenna Hughesa) znakomicie wpasował się w zaprezentowany obraz muzyczny. Partie perkusji w wykonaniu Williamsa stały się mniej prostolinijne po wyczynach Boota - wprowadzono w nich więcej luzu, ale zrezygnowano z ciężaru. Materiał nie porywał, z jednym wyjątkiem - dwuczęściowym Napoleon Bona, genialnym w swym akustycznym motywie i w solówce gitarowej, która na zawsze miała wejść do historii cięższego grania. Ostrość i surowość przydały tutaj dodatkowego blasku kapitalnej melodii. Powstał album nierówny i zbyt mechanicznie odegrany, jako całość wyzuty z emocji i zbyt "nowoczesny" jak na tamte czasy. Pomimo promocyjnego singla I Ain`t No Mountain" / Honey (to drugie nagranie nie ukazało się na żadnym albumie) oraz wsparcia ze strony fanów, płyta nie wdarła się do czołówki notowań, zajmując w ostateczności 36 pozycję.

OKRES NIEPEWNOŚCI

Na nieco niższe notowania [5] wpływ miała przede wszystkim postawa wytwórni płytowej. MCA nie raczyła wspomóc Budgie finansowo, w efekcie czego krążek przeszedł bez większego echa. Nic więc dziwnego, że jeszcze w tym samym roku Shelley podjął decyzję o nie przedłużaniu kontraktu. Grupa wkrótce podpisała umowę z A&M, dla której to nagrała [6], wydany w kwietniu 1976. Było to kolejne dzieło nierówne, z mocniejszym niż zazwyczaj położeniem akcentu na lżejszy rock. Zabrakło zdecydowanego killera, jak również jakiejś niezapomnianej ballady (gdyż to takich nie można było zaliczyć Heaven Knows Our Name). Jednocześnie Budgie praktycznie całkowicie odeszli od bluesowego fundamentu w strukturze kompozycji. Solówki Bourge`a tym razem nie stanowiły przerywników ani dopełnień - jawiły się raczej jako dodatkowa porcja benzyny do pożarów jakie wywoływały Anne Neggen, Sky High Percentage i Quacktors And Bureaucats. W tych numerach Walijczycy bezwzględnie wykorzystali swoje główne atuty - nie tylko wyborne wykonanie, ale także atrakcyjność rozpoznawalnych i niebanalnych melodii. Zespół nie byłby jednak sobą, gdyby nie umieścił na płycie utworów odległych od stylistyki ciężkiego grania, ale jednocześnie typowych dla rocka lat 70-tych, jak You`re Opening Doors czy Heaven Knows Our Name - łagodnych, a przy tym mocno nawiązujących do podobnych nagrań z wcześniejszych płyt. Umiejętnie umiejscowione na trackliście, dawały chwile oddechu pomiędzy graniem rozpędzonym, choć zapewne króciutkie akustyczne etiudy sprawdziłyby się tu lepiej - to hamowanie pędu nadchodziło zbyt gwałtownie i było zanadto przedłużane. Nieudany numer tytułowy był nieokreślony stylistycznie i przeładowany niedopracowanymi pomysłami. Niespodzianka tym razem kryła się w Black Velvet Stallion, z ponurym motywem głównym opartym na hipnotycznym riffie, choć dołującym i mocno kontrastującym z całością. Wykonanie jak zwykle całościowo stało na najwyższym poziomie, a Shelley doskonale poradził sobie wokalnie zarówno w kawałkach rockowych, jak i tych niemal psychodelicznych. Dało się wyczuć dziwną atmosferę unoszącą się nad poszczególnymi nagraniami, być może wynikało to z faktu, że Budgie postawili na eksperymenty i penetrowanie niezbadanych dotychczas rejonów. Ci fani, którzy mimo wszystko przekonali się do tej muzyki, znaleźli w niej doskonały warsztat i kilka niebagatelnych utworów. Chociaż zespół wyraźnie się rozwijał, gdzieś tam na dnie już pojawiły się pytania i wątpliwości o sens, a przede wszystkim jakość tych poszukiwań.


Od lewej: Burke Shelley, Steve Williams, Tony Bourge

Album promowano na 33 koncertach w Wielkiej Brytanii, a w czerwcu i lipcu 1976 grupa kontynuowała tournee w Holandii, Belgii, Skandynawii i Niemczech. W październiku Budgie zagrali na prestiżowym "Rock Dream Festival" w Dortmundzie - obok Rainbow, Scorpions, UFO i Caravan. Listopad i grudzień zajęła muzykom pierwsza trasa po USA, podczas której ekipa wystąpiła u boku Montrose i Captain Beyond. Trasa obejmująca 14 koncertów okazała się dużym sukcesem, jako że amerykańska publiczność była niezwykle głodna ostrego brytyjskiego rocka. Nic więc dziwnego, że w kwietniu 1977 formacja ponownie wybrała się z koncertami za Ocean. Tymczasem w Europie sytuacja przedstawiała się zgoła odmiennie. Ludzie niezbyt docenili eksperymentalne zapędy [6] i dlatego kolejna płyta Budgie stanowiła ponowny zwrot ku ostrzejszej, a zarazem nieco prostszej hard rockowej formule. Chociaż nie do końca, bo na [7] wyraźnie wyczuwało się brak konsekwencji (na całe szczęście zrezygnowano z pierwotnego tytułu Catastrophe). Album wypełniło ostre heavy-rockowe granie przemieszane z łagodnym rockiem w niemal biegunowym zestawieniu. I tak przenikały się gitara akustyczna z przesterowaną, liryczność i zadziorność - tym razem mocno te kontrasty podkreślono. Cztery mocne numery wyszły znakomicie - średnio szybki Melt The Ice Away ze słynnym motywem basowym wykorzystanym jako przewodni i niezwykle agresywnym wejściem solówki był jednym z najlepszych utworów Budgie z drugiej połowy lat 70-tych. Wesoły rytmiczny rocker Smile Boy Smile emanował całą masą pomysłów i ozdobników. Intrygował I`m A Faker Too z klimatem kojarzącym się wręcz z kinem grozy, a ponad 6-minutowy Don`t Dilute The Water był konsolidacją popisu zgrania tria. Tam gdzie postawiono na jednoznaczną rockową melodię i zrezygnowano z elementu zmiany wypadło średnio - wymęczonym Love For You And Me i przeciętnym Pyramids. Kontrowersyjnym eksperymentem okazał się delikatny Don`t Go Away, a All At Sea mógł podobać się fanom The Beatles. Największym jednak nieporozumieniem okazał się Dish It Up, gdyż muzyka soulowa i jazz rock nigdy nie stanowiły mocnych stron Papużki. Mało mocnego grania, dużo eksperymentu i przemycania czegoś więcej niż tylko bluesa dało efekt rozczarowujący, choć symptomy kryzysu wystąpiły już wcześniej.
Wydanie płyty dawało przynajmniej nadzieję na podreperowanie reputacji wśród brytyjskich fanów. Na wszystko było już jednak za późno. Podczas, gdy niczego nie świadomi muzycy szlifowali album w kanadyjskim studio, w Londynie maszerowały już tłumy brudnych baranów z kolczykami i agrafkami w nosie. Punk zdmuchnął ze sceny większość wielkich zespołów tamtych lat, nie oszczędził również Budgie. Grupa po zaledwie 9 koncertach w Anglii zmuszona została w zasadzie przenieść się do USA, gdzie dała 28 występów. Jej kariera stopniowo załamywała się, odszedł nawet po wielu latach współpracy Tony Bourge. Pożegnalny koncert z jego udziałem odbył się 1 lipca 1978 w "Welsh National Eisteddfod" w rodzimym Cardiff, gdzie zresztą muzyk osiadł na stałe i mieszka po dziś dzień. Po odejściu z Budgie, Bourge założył formację Freez, która na scenie nie przetrwała jednak zbyt długo, podobnie jak kolejna o nazwie Storm. Shelley zmuszony był ratować Budgie - wpierw dokoptował Roba Kendricka, znanego ze współpracy z Trapeze. Z nim grupa zagrała trasę po Wielkiej Brytanii (25 koncertów), która nie odniosła znaczącego sukcesu. Nic dziwnego - grano na nich koszmarnie wolną wersję Breadfan, w którą przemycono sporo funku. Po jednym z takich występów fanom z Liverpoolu puściły nerwy i skierowali się oni prosto do garderoby, pytając muzyków co się dzieje z zespołem. Budgie przenieśli się więc na drugą stronę Atlantyku, supportując Nazareth. W Texasie okazało się jednak, że Kendrick nie zagrzeje zbyt długo miejsca w zespole i po ostatnim koncercie w roli supportu dla Riot 19 maja 1979, zmuszono go do odejścia. W grudniu 1979 zastąpił go Anglik John Thomas (ur. 21 lutego 1952), znany z Edgar Broughton Band i Bombshell. Pierwszy występ z nowym nabytkiem odbył się 15 grudnia w Birmingham. Rok 1980 zaczął się więc całkiem obiecująco.
Po okresie chaosu spowodowanego punkową rewolucją, Budgie powróciło z nowym gitarzystą, nowym kontraktem i pomysłami, idealnie dopasowanymi do kiełkującego już wówczas trendu NWOBHM. Zwiastunem tego rodzaju zmian była EP-ka If Swallowed, Do Not Induce Vomiting, wydana w lipcu 1980 przez podległą koncernowi RCA wytwórnię Active. Dziwne to było wydawnictwo, szczególnie jak na tamte czasy. Ciężki Wild Fire ocierał się o rosnący w siłę heavy metal w średnim tempie. Zwracała uwagę rock`n`rollowa gra Thomasa, eksplorująca inne rejony niż zorientowany bluesowo Bourge. Mimo wszystko kompozycja porywała prostotą, siłą wykonania i ekstatycznym krzykiem Shelley`a. Porywający Panzer Division Destroyed nosił w sobie cechy wszystkiego, czego Budgie potrafili dokonać w przeszłości w ciągu niecałych 6 minut. Szkoda jednak, iż High School Girls oraz Lies Of Jim (The E-Type Lover) były "plumkaniem", nie mającym nawet z hard rockiem nic wspólnego. Wkrótce jednak Walijczycy mieli pokazać młodzieży, jak się powinno grać heavy metal. Nagrania z EP-ki znalazły się potem jako bonusy na kompaktowej wersji [8].


Od lewej: John Thomas, Steve Williams, Burke Shelley

[8] ukazał się w październiku 1980 i był dopieszczony brzmieniowo w każdym calu. Był to rok kluczowy dla NWOBHM i nowe zjawisko wpłynąć musiało także na starsze grupy, które wiodły prym w latach 70-tych i teraz rozpaczliwie próbowały utrzymać się na powierzchni. Grając specyficznego ostrego rocka, mocno osadzonego w tradycji, Budgie skazani byli na porażkę w Wielkiej Brytanii. Ekipa Shelley`a wybrała więc wariant ryzykowny, ale być może jedyny, jaki mógł przynieść przynajmniej ograniczony sukces komercyjny. Tym bardziej, że John Thomas doskonale spełniał warunki typowego heavymetalowego wioślarza, ze swoją ryczącą gitarą i prostymi, ale pełnymi energii solówkami. Na nowym albumie znalazły się właśnie takie energiczne kawałki, podszyte rock`n`rollem, boogie, a nawet graniem w ostrzejszej konwencji Status Quo. Za takie "dające czadu" numery trzeba było uznać Forearm Smash i tytułowy Power Supply. Jednocześnie Budgie potrafili zachować pewien klimat swoich dawnych kompozycji, jak w refleksyjnym Time To Remember czy w Heavy Revolution, którego tekst stanowił pewnego rodzaju manifestację stosunku muzyków do tego, co się wówczas w rocku i metalu działo. Pojawiły się nawet próby naśladowania Judas Priest w Hellbender, ale zabrakło tej drapieżności, jaka cechowała granie najlepszych grup z kręgu takiej muzyki w owym czasie. W ten sposób obok zawierającego niezwykle nośny stadionowy refren Crime Against The World, nagrano niepokojący Secrets In My Head. Trio potrafiło też doszczętnie zdemolować w zadziwiająco rozegranym Gunslinger z zeppelinowym akustycznym otwarciem, instrumentalnym pasażem w częsci środkowej i potężną nawałnicą riffów w części drugiej. Shelley nie silił się na wokalne eksperymenty, Thomas zagrał momentami wręcz porywająco, a głośna perkusja Williamsa była nadzwyczaj pewna siebie. Mocna płyta dla metalowców, która bez wstydu mogła być postawiona w rzędzie najciekawszych albumów tamtego roku w Wielkiej Brytanii. Część starych fanów wytykała zdradę muzyczną, ale dzięki temu Budgie kontynuowali karierę, a w dodatku wrócili z bitwy z tarczą.

SCHYŁEK I ROZPAD

Promocję płyty rozpoczęto podczas wspólnej trasy z Ozzy`m Osbournem. Pierwszy koncert tego zestawu odbył się 12 września 1980 w Glasgow. Budgie początku lat 80-tych to zespół ciężarem i ekspresją porównywalny z dokonaniami kapel spod znaku NWOBHM. Tak już się wówczas grało - chcąc się liczyć, trzeba się było dostosować - tym bardziej, że NWOBHM nie był dla ekipy Shelley`a czymś trudnym do zaakceptowania. Dla wielu nowych kapel to właśnie dokonania Budgie stanowiły główny punkt odniesienia. W każdym razie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że grupie uda się utrzymać na powierzchni brytyjskiej sceny. Tego rodzaju opinię potęgował [9], wydany we wrzesniu 1981. Trudno stwierdzić, jakie czynniki zadecydowały o tym, że Papużka powróciła do grania lżejszego i ukierunkowanego na innego słuchacza, niż ten jaki ukształtował się w dobie dominacji NWOBHM. Wspaniałym otwieraczem był I Turned To Stone, próbujący umiejętnie połączyć heavy metal, z tym co Budgie grali w latach 70-tych. W tej kompozycji o zmieniającym się tempie znalazło się miejsce zarówno na zadumę, jak i metalową moc. Wielkie nadzieje na znakomity ciąg dalszy pryskały jednak już przy błahej rockowej piosence Keeping A Rendevouz o fałszywie hard rockowym obliczu. Nieszczerze wypadł także niby-bojowy Reaper Of The Glory. Jednak nawet ten kawałek wybijał się na tle niemal całej pozostałej reszty, którą stworzyły odegrane bez życia i pozbawione tożsamości rockowo-podobne numery, będące reminiscencją pomysłów z lat 70-tych, ale odarte z tamtej aury i specyfiki. Chwilami można było odnieść wrażenie, że to odrzuty z jakichś wcześniejszych sesji, w dodatku w takich klimatych niezbyt pewnie czuł się Thomas. Pewne ożywienie wnosił Don`t Lay Down And Die - zadziorna hard rockowa perełka, zbudowana na prostych riffach i z "fajnym" refrenem. Zwracał uwagę jeszcze tylko Change Your Ways, z chóralnymi zaśpiewami na tle nastrojowego akompaniamentu. W nagraniach wychwycić mozna było sporo "pustych przestrzeni", których muzycy jakby celowo nie zagospodarowali. Skutkiem takich zabiegów było skierowanie środka ciężkości na główny motyw melodyczny, co w efekcie dało uproszczenie formy. Całość takiej struktury poddano odpowiednim zabiegom realizatorskim w studio - brak naturalnego ciężaru poszczególnych kompozycji zretuszowano poprzez nadanie im mięsistego brzmienia i licznych pogłosów. Ta produkcja - nawet jak na krążek rockowy - była "matowa", co dodatkowo odbiło się negatywnie na tym materiale pełnym kompromisu i objawiającej się niemocy. Album nie zadowolił fanów "starego" Budgie jako mało korzenny, pozyskani zaś płytą z roku poprzedniego nowi fani poczuli się oszukani tym "mało metalowym" stylem. Krótki (ponad 32 minuty) krążek okazał się nie do końca przemyślanym i nagranym w pośpiechu dziełem. Za pozytyw natomiast trzeba uznać bajeczną okładkę autorstwa Dereka Riggsa (m.in. twórcy Eddiego, maskotki Iron Maiden).
Sprzedaż płyty szła zaskakująco całkiem nieźle, ale dla szefostwa RCA było to nie wystarczające. Działacze liczyli na większe profity ze sprzedaży. Coś czaiło się w powietrzu i wkrótce miało wybuchnąć z ogromną siłą. Póki co jednak Budgie dużo koncertowali, m.in. jako suport dla wschodzącej gwiazdy Saxon. W sierpniu 1982 formacja zawitała do Polski, gdzie zaszokowana wypełnionymi po brzegi halami i entuzjazmem polskiej publiczności, zagrała aż 16 koncertów w 14 dni. Tak naprawdę jednak tych występów było znacznie więcej - muzycy bowiem pojawili się również w kilkunastu klubach studenckich na obszarze kraju, gdzie urządzali jam sessions. Z zaplanowanych występów nie odbył się tylko jeden w Białymstoku, gdzie spodziewano się 20 000 fanów. Grupa zmuszona była go odwołać z powodu braku prądu, a wiadomość ta wywołała wówczas spore rozruchy. Chwile spędzone w PRL po dziś dzień muzycy wspominają jako najwspanialsze doznania w całej swojej karierze. Kiedy bowiem cały świat "wypiął się" na Budgie, Polska jako jeden z nielicznych krajów w pełni doceniła kunszt tych wybitnych przecież artystów. W tamtych czasach Budgie mógł u nas liczyć na potężny odzew, cieszył się ogromną popularnością, porównywalną z Deep Purple, Rainbow, Black Sabbath czy Nazareth. Inna sprawa, że wszystko nabrało tempa dzięki audycjom nieocenionego Piotra Kaczkowskiego, który swojego czasu grał Budgie do upadłego.
Tymczasem uważnie obserwujący rynek Shelley, planował już kolejną zmianę oblicza zespołu. Czuł, że oto nadchodzi konieczność sprawdzenia się w nowej stylistyce. Owocem tych zmian był materiał dużo bardziej wygładzony, wyraźnie dopieszczony aranżacyjnie i poszerzony o udział instrumentów klawiszowych. Nie była to jedyna nowość - na okładce [10] wydanego w listopadzie 1982 po raz pierwszy w historii zespołu zabrakło papużki. Największym szokiem było jednak nadmierne wykorzystanie wspomnianych klawiszy, co wielu starych fanów odebrało jako policzek i sprzeniewierzenie się dotychczasowym ideałom. Dalece odmienne od jakichkolwiek z przeszłości, kompozycje były w znacznej części pozbawione charakterystycznej siły wyrazu. Album mocno podryfował w stronę amerykańskiej hard rockowej komercji. Całość dawała wyraz zaniepokojenia ówczesną sytuacją polityczną i wyścigiem zbrojeń. Trudno się rozwodzić nad poszczególnymi kawałkami, była to tak naprawdę "zdrada" tego, co Budgie utożsamiali sobą w dotychczasowej karierze. Produkcja była bardzo miękka i przejrzysta, muzycy jakby sami dla siebie spisali testament brzmiąc jak Boston, Journey, Styx, Heart czy R.E.O. Speedwagon. Chociaż płyta wtargnęła na dolne miejsca list przebojów, wytwórnia RCA zerwała kontrakt. Poszło o pieniądze i mimo wszystko zbyt małą liczbę sprzedanych egzemplarzy. Shelley i spółka zostali na lodzie - co gorsza, zdążyli już skomponować materiał na kolejną płytę studyjną, która nigdy nie została nagrana, chociaż próbne wersje tych kompozycji zalegają półki archiwum lidera zespołu. Grupa nie wróciła do studia i drastycznie ograniczyła działalność koncertową. W 1983 tych występów było już naprawdę niewiele, m.in. krótkie brytyjskie tournee w październiku jako support Diamond Head. Podczas gdy ekipa Shelley`a pomału dogorywała, wiosną 1983 powstał nowy zespół Ray`a Phillipsa. Wcześniej próbował swoich sił w Freez (dwa numery z grudnia 1978: Seen It Before oraz I Believe In Love) i Titus Oats (dwa utwory z 1980: Coming Home oraz Hard Boiled Head Case). W tym pierwszym projekcie grał również Tony Bourge - wówczas gitarzysta i perkusista spotkali się w studio nagraniowym po raz pierwszy od czasu odejścia z Budgie. W 1982 Ray Phillips i Graham Moloney (ex-manager Budgie) tak naciskali na Tony`ego Bourge`a, aż ten wreszcie uległ i zgodził się stworzyćwspólnie Tredegar. W 1988 Bourge opuścił jednak tą grupę, która cztery lata później oficjalnie przestała istnieć.
W międzyczasie o Budgie słuch zaginął. Przynajmniej na szerszą skalę, gdyż zespół wciąż działał i dawał sporadyczne koncerty klubowe w Wielkiej Brytanii. W 1984 było ich dwanaście, rok później zaledwie cztery. W 1986 wszystko już jednak zmierzało ku końcowi. Odszedł Steve Willliams, a planowane na sierpień brytyjskie mini-tournee zostało odwołane z prozaicznej, aczkolwiek symbolicznej przyczyny - Shelley roztrzaskał swój kciuk podczas dźwigania skrzyń ze sprzętem Metalliki, grającej wówczas na żywo Breadfan. Wszystko działo się w Cardiff tuż po koncercie Amerykanów. To jeden z przykładów na to, jak życie potrafi być przykre i niesprawiedliwe. Ci, którzy byli wzorami do naśladowania, poniekąd stali się nikim, dźwigając bagaże swoich uczniów. Zrezygnowany Burke zapewne nie mógł już nic na to poradzić i chyba poczucie niedosytu oraz zniechęcenie lidera było po części powodem, dla którego również John Thomas podjął decyzję o odejściu w 1988. Ostatni występ z Thomasem odbył się 21 maja w Nottingham. Był to zarazem ostatni koncert Budgie na długi czas. Ostatecznie Shelley rozwiązał Budgie i przez następne dwa lata swój czas poświęcił rockowej grupie The Superclarks, którą zawiązał z przyjaciółmi tuż po rozpadzie Papużki. Obok Burke`a główną rolę w tym projekcie odgrywał gitarzysta Tich Gwilym, znany z art rockowej formacji Kimla Taz, gdzie występował z Paulem Chapmanem (później UFO). W 1991 Burke ostatecznie zawiesił instrument na kołku, co było w dużym stopniu efektem przemiany religijnej i duchowej artysty. Tantiemy uzyskane od Iron Maiden i Metalliki pozwoliły muzykowi na realizację jednego ze swych marzeń - możliwości zwiedzenia krajów Azji. Shelley wyruszył w szeroko zakrojoną podróż po Tajlandii, Malezji i kilku innych pobliskich krajach. Wreszcie mógł uporządkować swoje życie - rozpoczął też studia na wydziale filologii angielskiej na uniwersytecie w Glamorgan. Nie przeszkodziło mu to jednak w powrocie do zawodu aktywnego muzyka, co uczynił w 1995. Nadal komponował - głównie na gitarę akustyczną, a szkice tych pomysłów nagrywał na taśmy. Rok 1995 to w dużym stopniu moment przełomowy, wszystko za sprawą festiwalu w San Antonio, którego to organizatorzy zapragnęli, aby Budgie figurowało na szczycie biorących w nim udział kapel. Ich sugestie były tak silne, że Burke zdecydował się zreformować Budgie. W pierwszym składzie odrodzonej formacji znaleźli się John Thomas i Robert Jones, bębniarz znany ze współpracy z Dave`m Edmundsem. Historyczny moment miał miejsce 21 kwietnia 1995 przed 16-tysięcznym audytorium w San Antonio, a w roli supportu wystąpił Fight. Rok później Budgie wyruszyli w trasę po Ameryce Południowej, gdzie dali ciepło przyjęte koncerty w El Paso. Wypadki po raz kolejny nabrały tempa, a o Budgie zrobiło się znów głośno. W formie kompaktowej ukazały się wreszcie dwa długo zapowiadane wydawnictwa. Na pierwszy ogień podwójny We Came, We Saw... będący zapisem dwóch archiwalnych festiwali w Reading w 1980 i 1982. Później te nagrania, poszerzone o inne, ukazały się na [15]. Światło dzienne ujrzał też dwupłytowy [11], zawierający mnóstwo doskonałych i nie publikowanych nagrań ze złotego okresu działalności Budgie. Rozpiętość stylistyczna była duża, ale w niczym nie przeszkadzało to w smakowaniu tej wspaniałej muzyki. Było to najprawdziwsze archiwum w pełnym znaczeniu tego słowa. Pikanterii całości dodawał fakt, iż żadne z tych nagrań (poza radiowymi transmisjami) nie było wcześniej nigdzie publikowane. Były więc wersje live The Author, Breadfan, Parents czy Don`t Dilute The Water. Cztery nagrania nieco gorszej jakości dokonano jeszcze z genialnym Phillipsem (Rape Of The Locks, Rocking Man, Young Is A World i Hot As A Docker`s Armpit), w których Budgie prezentowali się jako zespół o doskonałej kondycji scenicznej, a opracowania poszczególnych tematów nastawione były na żywiołowość. Samym muzykom zdarzały się potknięcia - w Rape Of The Locks Bourge zagrał wyjątkowo niedbale, a wokale Shelley`a w Rocking Man zaczynały się zbyt wcześnie, ale to w niczym nie zmieniało faktu, że Budgie to przede wszystkim zespół koncertowy - spontaniczny, nieokiełznany i momentami w tej niechlujności porywający. Kolejny zestaw utworów pochodził z sesji radiowych słynnego prezentera Johna Peela z 1976. Interesujący był zapis występu w programie "Friday Rock Show" z 18 grudnia 1981, podczas której wykonano trzy utwory z [9]. Wyrównany poziom prezentowały również nagrania z marca 1974, dokonane w londyńskim "Global Village". To bardzo solidne i czadowe prezentacje standardowych tematów z kariery Budgie, takich jak Breadfan czy You`re The Biggest Thing Since Powdered Milk. Na samym końcu dodano obszerne fragmenty koncertu z Los Angeles w ramach trasy [7], niezwykle ważne z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze słychać doskonałą i pełną wersję koncertową kultowego Parents. Po drugie - zespół nie skupił się wyłącznie na tematach z nowej płyty studyjnej. Muzycy jak zwykle zaprezentowali się w wybornej formie, a brzmienie koncertu było stosunkowo miękkie, ale jak najbardziej rockowe.

REAKTYWACJA I CZASY WSPÓŁCZESNE

W grudniu 1998 na rynku ukazał się ciekawy bootleg Breadfunsy, wydany przez japońską wytwórnię Gypsy Eye. Zawierał on nagrania z 1975 z Londynu, jak również bonus w postaci sesji dla BBC z 1972. Tymczasem w samym zespole działo się sporo. Zewsząd dochodziły słuchy o przymiarkach do pierwszego od lat albumu studyjnego. Póki co lata 1999-2003 były jednak przede wszystkim okres wzmożonej działalności koncertowej. 28 maja 1999 w "Plinston Hall" w Letchworth Budgie zagrali pierwszy od jedenastu lat koncert w składzie Shelley-Thomas-Williams. Wkrótce zespół czekał prestiżowy występ na "Sweden Rock Festival", a w kwietniu 2000 kolejny koncert w San Antonio, tym razem u boku Krokus i Dio. Od 2002 Budgie grali już bez Thomasa, który opuścił ekipę z powodów zdrowotnych (ciężki uraz mózgu). Ostatnim koncertem Budgie z Thomasem pozostał gig z 29 września 2001 w "International Arena" w Cardiff. Thomas został zastąpiony przez Andy`ego Harta, z którym to Budgie po raz kolejny w San Antonio (2 sierpnia 2002) zagrało koncert, tym razem dokonując rejestracji pierwszej w historii oficjalnej płyty live. [12] ukazał się zimą 2002 w barwach zupełnie nieznanej wytwórni Noteworthy Productions Ltd. Album zawierał same szlagiery: I Turned To Stone, Zoom Club, Napoleon Bona, In For The Kill, fragmenty Rape of The Locks, Guts i Nude Disintegrating Parachutist Woman. Prawdziwym szlagierem było jednak wykonanie Black Velvet Stallion, który wydawał się dotąd nie mieć większego znaczenia dla Shelley`a. Budgie zagrali koncert jakby czas się dla nich zatrzymał kilkanaście lat temu. Tylko głos Burke`a czasem nie dawał rady co tylko dodawało wiarygodności koncertowym opracowaniom. Szkoda tylko, że muzycy kurczowo trzymali się oryginalnych wersji studyjnych, nie pozwalając sobie na żadne improwizacje. Samo brzmienie również pozostawiało nieco do życzenia, było zbyt miękkie i mocno zbasowane. Trochę brakowało w tym wszystkim ognia i gdyby nie ten poważny minus, cała płyta broniłaby się doskonale.


Od lewej: Burke Shelley w 2010

W lutym 2003 Andy Hart niespodziewanie zrezygnował z posady w zespole. Kiedy koncertowa płyta nagrana z jego udziałem właśnie ukazała się na rynku, Shelley zmuszony został na nowo szukać gitarzysty. W marcu wakat ten zajął Simon Lees, człowiek zainspirowany grą Jake'a E. Lee, znanego z grupy Ozzy`ego Osbourne`a. Pierwszy koncert Leesa z Budgie miał miejsce 4 czerwca 2003 w Oxford. Wiosną 2004 Budgie ponownie przylecieli do Polski i 4 marca zagrali w warszawskiej "Stodole", a dzień później w krakowskiej "Hali Wisły" (oba koncerty przy niemal komplecie publiczności i supporcie w postaci TSA). W niespełna dwa miesiące Papużka przyfrunęła ponownie - tym razem do Lublina, gdzie 1 maja formacja była gwiazdą imprezy z okazji wejścia Polski do struktur Unii Europejskiej. W październiku 2004 ukazała się niezwykła składanka, gdyż na [13] trafiło szesnaście niepublikowanych dotąd utworów z lat 1979-1985, choć głównie były to numery mające w zamierzeniu trafić na bezpośredniego następcę [10]. W tym samym roku ukazały się ponadto zremasterowane reedycje pierwszych pięciu płyt, wzbogacone o bonusowe nagrania (pozostałe albumy trafiły na rynek w 2010). W 2005 wydano dwupłytowy [14], z koncertem w Londynie z 1974 (z Bootem) oraz Los Angeles z 1978 (skład: Shelley, Bourge, Williams i gitarzysta Myfyr Isaac). Rok 2006 rozpoczął się dla fanów pomyślnie, gdyż mogli kupić [15] - rozszerzona z 14 do 23 nagrań wersję We Came, We Saw.... W końcu 7 listopada 2006 ukazał się wreszcie długo wyczekiwany album studyjny. [16] rozpoczynał dynamiczny Justice z gitarą w niektórych momentach przetworzoną elektronicznie, co zdecydowanie było nowością w twórczości zespołu. W pewnej chwili wydawało się nawet, że słychać klawiszowe elektroniczne solo. Głos wokalisty nie stracił mocy, nabrał za to nieco niższej barwy. W Dead Men Don`t Talk uderzał riff gitarowy Leesa oraz mocna sekcja rytmiczna. Najlepszy na albumie We`re All Living in Cuckooland był przepiękną balladą, w której gitara uwodziła swoim akustycznym dźwiękiem, by przeistoczyć się w romantyczną solówkę. Zasada przemienności nastrójów została na płycie konsekwentnie zachowana - Falling emanował zwartą i szybką treścią, która trochę się rozbiegała w środkowej części, by znowu powrócić do pierwotnej spójności. Tell Me oparto z kolei na spokojnych zwrotkach i drapieżnym refrenie. (Don`t Want To) Find That Girl był typowym rock`n`rollowym numerem, a Captain - trzecią już akustyczną balladą o melodyjnym temacie. Podobać się mógł hard rockowy pazur w postaci I Don`t Want To Throw You, a kończył wszystko rozbujany ponad 8-minutowy Compressing The Comb On A Cockerel`s Head, czyli zabawami w śmieszne tytuły ciąg dalszy. Całość sprawiała jak najbardziej pozytywne wrażenie. Budgie zagrali nawet koncert w zielonogórskim klubie "Kawon" wiosną 2009, a 19 listopada 2010 mieli powtórzyć ten wyczyn w hali przy ul. Sulechowskiej u boku Slade, jednak Burke Shelley przeszedł 8 listopada operację aorty w Wejherowie. Schorzenie zdiagnozował zielonogórski lekarz Marek Chlamtacz, mający rodzinne związki z zespołem.
Budgie należy do tych Wielkich, którym zwyczajnie się nie powiodło. Tak jakby coś w odpowiednim czasie nie zaskoczyło, skutkiem czego nazwy tej nie wymienia się dziś jednym tchem w czołówce zespołów heavy-rocka. Trudno jest poznać jednoznaczną odpowiedź na pytanie: dlaczego tak właśnie się stało? Niedostateczna promocja, problemy personalne, potyczki z managementem i wytwórniami płytowymi? A może zwyczajny pech? Tak czy inaczej, pozostawili po sobie co najmniej kilka płyt, które na zawsze weszły do kanonu ciężkiego rocka. Mimo licznych pomówień o nachalne kopiowanie Black Sabbath, to dla wielu właśnie dokonania walijskiego tria stały się głównym punktem odniesienia, który pchnął ich muzyczne fantazje ku jeszcze ostrzejszemu graniu. Zespoły te (Van Halen, Iron Maiden czy Metallica) z czasem osiągnęły zawrotną popularność, sprzedając miliony płyt na całym świecie, podczas gdy o Budgie niemal zapomniano. Grupa nigdy nie osiągnęła sukcesu, na jaki niewątpliwie zasługiwała. Bo chociaż na rozgłos pokroju Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath nie było co liczyć, to jednak popularność na miarę Thin Lizzy, Uriah Heep, Nazareth czy UFO była już w zasięgu ręki. Dziś wiadomo jedno - Budgie to zespół, który wypracował swój własny i niepowtarzalny styl. Jak mało kto, grupa raz zaczerpnięte wzorce umiejętnie przepuściła przez jedyną swego rodzaju wrażliwość, co w efekcie dało nagrania wybitne o unikalnej mocy, ulotności, nastrojach i oryginalności, których nikt inny nie był w stanie podrobić.
Ray Phillips założył Six Ton Budgie, z którym nagrał trzy płyty: Unplucked! w 1995, Ornithology Volume 1 w 1996 i A Bird's Eye View w 2008. Nagrał też ambitny krążek solowy Judgement Day w 2011. Simon Lees współpracował z oryginalnym wokalistą Judas Priest, Alem Atkinsem, nad dwoma z pięciu jego solowych płyt. John Thomas zmarł 3 marca 2016 w wieku 64 lat, natomiast Pete Boot 27 lutego 2018 z powodu Choroby Parkinsona w wieku 67 lat. Burke Shelley zmarł 10 stycznia 2022 w wieku 71 lat w szpitalu Cardiff. Warto wspomnieć dwa bardzo dobre płyty z coverami Budgie wydane pod szyldem Bandolier Kings (projektu Janne Starka, znanego m.in. z Overdrive i Grand Design): Welcome To The Zoom Club w 2019 i Time To Remember w 2022.

ALBUM ŚPIEW, BAS GITARA PERKUSJA KLAWISZE
[1-3] Burke Shelley Tony Bourge Ray Phillips -
[4] Burke Shelley Tony Bourge Pete Boot -
[5] Burke Shelley Tony Bourge Steve Williams -
[6] Burke Shelley Tony Bourge Steve Williams Richard Dunn
[7] Burke Shelley Tony Bourge Steve Williams -
[8-9] Burke Shelley John Thomas Steve Williams -
[10] Burke Shelley John Thomas Steve Williams Duncan McKay
[12] Burke Shelley Andy Hart Steve Williams -
[16] Burke Shelley Simon Lees Steve Williams -

Pete Boot (ex-The Extreem, ex-Warlock, ex-Fingers, ex-Bullion)

Rok wydania Tytuł TOP
1971 [1] Budgie #2
1972 [2] Squawk #5
1973 [3] Never Turn Your Back On A Friend #2
1974 [4] In For The Kill #1
1975 [5] Bandolier #5
1976 [6] If I Were Britannia, I'd Waive The Rules #17
1978 [7] Impeckable #16
1980 [8] Power Supply #8
1981 [9] Nightflight #17
1982 [10] Deliver Us From Evil
1998 [11] Heavier Than Air - Rarest Eggs (live / 2 CD)
2002 [12] Life In San Antonio (live)
2004 [13] The Last Stage (kompilacja)
2005 [14] Radio Sessions 1974 & 1978 (live / 2 CD)
2006 [15] The BBC Recordings (live / 2 CD)
2006 [16] You`re All Living In Cuckooland

          

          

      

Powrót do spisu treści