Niemiecki zespół powstały w 1994 w Wilhelmshaven (Dolna Saksonia). Nazwę zaczerpnięto od tytułu albumu Black Sabbath. Dzięki demówce "Savage Land Part 1" z 1996, muzycy zwrócili na siebie uwagę wytwórni Limb Music Products i podpisali z nią kontrakt. Debiut wyszedł 22 lutego 1999, zyskując wiele przychylnych komentarzy. Nieco na wyrost Mob Rules określano w rodzimych mediach jako "najbardziej utalentowaną grupę od czasów Helloween i Blind Guardian" lub "błyskotliwie niezapomnianą". Album opowiadał w dość ciekawy sposób historię Dzikiej Krainy w ramach melodyjnej powermetalowej konwencji z łagodnym wokalem Dirksa, szczyptą rocka, nutką epickości i pewną ilością cięższych zapożyczeń riffowych. Dało się wyczuć próbę wytworzenia pewnego klimatu i zagrany w średnim tempie Insurgeria tworzył go faktycznie, a gdy milkły odgłosy burzy Rain Song serwował porcję bardzo dobrych zagrywek w połączeniu z niby-bardowskimi wolniejszymi fragmentami. Od początku Mob Rules łączyli motywy w charakterystyczny dla siebie sposób, spowalniając i zmieniając tempa. Szkockie dudy wzbogaciły Hold Back The Light, choć w drugiej części z utworu jakby uchodziło powietrze, kiedy do głosu dochodziły proste zagrywki przeciągane. Początek w stylu Running Wild mógł mylić w Secret Signs, gdyż w tym numerze potem dawało się wychwycić nawiązania do Skyclad. Tytułowy Savage Land składał się z trzech części - Strangers In Time skonstruowano dokładnie w ramach konwencji europejskiego power (według klasycznych recept i temp), nijaki 83-sekundowy Pianista stanowił klawiszowe interludium do równie bezbarwnego i smutnego No Reason Why, mocno akcentowanego basem i z jednym z najsłabszych refrenów na płycie. Krążek obniżał swoje loty w Coast To Coast, nastawionym na rozmyty nastrój niż melodię. Mocniej i szybciej formacja zagrała w interesującym Blaze Of First Warning z seriami dynamicznych riffów i nowocześniejszymi rozwiązaniami, ale to wrażenie pryskało ponownie w zetknięciu z wolniejszym Pray For Sunlight i ospale wykonanym Down In Nowhere Land. Najjaśniej lśnił kończący całość ponad 8-minutowy End of All Days, rozpoczynający się balladowo i toczący się w niby-epickim stylu z rozległymi tłami, gitarą akustyczną, pianinem i chórkami. Mob Rules na debiucie zaprezentowali się jako zespół sprawny technicznie - zgrany, ale bez gwiazd. To granie sprawiało miejscami wrażenie odtwórczego, głównie w ramach niemieckiego stylu. Zabrakło także prawdziwych hitów i punktów zaczepienia w podnoszących ciśnienie galopadach, ognistych refrenach czy faktycznie absorbującym klimacie. Ta poprawność ustawiła formację w trzeciej lidze niemieckiego metalu, ale jednocześnie otworzyła ekipie drogę do kariery.
Wkrótce zespół został zaproszony na wspólną trasę ze Scorpions i Overkill. [2] znów wydała Limb Music, ponownie przy wsparciu Saschy Paetha i Thomasa Rettke (ex-wokalisty Heavens Gate), który wystąpił w chórach obok innych gości. Teksty składały się na sagę opowiadającą o kilku ocalałych z zagłady nuklearnej wędrowcach, których droga wiodła przez dziwną dolinę, na której środku wznosiła się stara świątynia Azteków, gdzie postanowili stawić czoła hordzie ścigających ich maruderów. Okrasę albumu stanowiła bajeczna okładka belgijskiego artysty Erica Philippe, znanego między innymi ze współpracy z Rhapsody. Fanfarowe otwarcie płyty było bardzo dobre, gdyż zwiastowało niesamowity rozmach i większą przygodę w Świątyni Dwóch Słońc. Ten entuzjazm jednak trochę siadał już w krótkim powermetalowym Pilot Of Earth, brzmiący jak gorszy wariant wspomnianego już Heavens Gate. Operujący nieźle w wysokich rejestrach głos Dirksa i solówki obu gitarzystów to było za mało w tym przypadku. Niby korzystano z tradycji Iron Savior i wczesnego Gamma Ray, ale nie potrafiono zainteresować realnie atrakcyjnymi melodiami. Przykładowo poprawne kompozycje w rodzaju Outer Space czy Eyes Of All Young nie miały własnej tożsamości. Składające się w jedną całość Celebration Day i Flag Of Life to podjęta próba zrobienia czegoś ambitnego, z lekko progresywno-heavymetalowym pierwiastkiem w pierwszej części i ubarwioną elementami folkowymi w części drugiej, ale w sumie to było nawiązanie do debiutu - aranżacyjnie podrasowane, zgrabne, ale jednak niezbyt przykuwające uwagę. Mob Rules jako zespół miał za mało do zaoferowania, kiedy silił się na oryginalność i grał konwencjonalnie w Unknown Man. Zarówno tutaj, jak i w romantycznej pieśni Hold On na uwagę zasługiwały klawisze Saschy Onnena. Dirks występował tutaj w duecie z Susanne Möhle, która w 1996 współpracowała z Heavens Gate. Problemem grupy był również brak talentu do tworzenia kawałków w niezbyt szybkich tempach, odnoszących się do powermetalu z elementami radiowego rocka i zupełnie bezbarwnymi jak słaby Evolution`s Falling, w którym elektroniczne sample były fatalne, refren miałki, a śpiew Dirksa denerwujący. Płyta wyciszała się w drugiej części Hold On - bardziej symfonicznej, nieco masywniejszej, ale w zasadzie to faktycznie Reprise. Sascha Paeth był odpowiedzialny za brzmienie i w tej sferze należał mu się wielki plus, gdyż album zrealizowano przepięknie, wieloplanowo, z fantastycznym brzmieniem gitar, planów klawiszowych oraz wybornym ustawieniem Dirksa w muzycznej przestrzeni. To było jednak za mało, by uznać materiał za w pełni udany.
Mimo, że [3] ustępował melodyjnie poprzednikom, nadal stał na dobrym poziomie. Płyta zaczynała się od łagodnego rozbudowanego Hollowed Be Thy Name z pianinem, zaraz za nim następował Speed Of Life - szybki powermetalowy kawałek wynikający z hansenowskiej tradycji - ta solidność w wykonaniu Mob Rules to raczej przeciętność, choć po raz kolejny gitarzyści w indywidualnych popisach wypadli nieźle. Dirks za to śpiewał gorzej niż na poprzedniej płycie, chwilami po prostu fatalnie, gubiąc się w wyższych partiach. Nijaki In The Land Of Wind And Rain był nijaki na wskutek dramatycznego zawodzenia i dobrze, że zespół pozbierał się w spokojniejszym House On Fire. Ogólnie producent Markus Teske zastosował ciekawy zabieg maskujący, gdyż zasadniczo cofnął wokal, ustawiając go mniej więcej na jednej linii z gitarami i wzmocnił brzmienie klawiszy, które wtórując Dirksowi nieco łagodziły liczne kiksy wokalne. Cover Frumpy How The Gypsy Was Born bez historii, poza faktem gościnnego udziału Peavy Wagnera z Rage. Za to All Above The Atmosphere znakomity - zarówno tutaj, jak i w Way Of The World gościnnie zagrał Roland Grapow (ex-Helloween, Masterplan). W Lord Of Madness szarżowały dumne niemieckie fanfary w stylu Freedom Call i ten kawałek był nadspodziewanie dobry - łagodny niemiecki powermetal z rozległym chóralnym refrenem. Ekipa i tym razem nie zrezygnowała z kompozycji dłuższej i bardziej rozbudowanej - ponad ośmiominutowy Way Of The World zagrano w melodyjnej epickiej manierze narracyjnej Edguy - utwór byłby jeszcze lepszy, gdyby refren nie był zrobiony w stylu Avantasii. Ostatecznie na krążku znalazł się tylko jeden mini-killer Ghost Town, zagrany przez gitarzystów mocarnie, ze świetnym refrenem i wybornymi ozdobnikami gitarowymi. Wspomniany Marcus Teske zrobił wiele, by to zabrzmiało jak należy i trzeba przyznać, że Mob Rules miał szczęście do zaangażowanych mistrzowskich specjalistów od inżynierii dźwięku.
Osią [4] był heroiczny tryptyk Götterdämmerung Buch, rozrzucony na całym albumie. Złożyły się na niego Black Rain, Among The Gods i Arabia - numery bogato zaaranżowane i pełne kunsztownych ornamentacji. Było monumentalnie i podniośle - tylko do tego powermetalu trzeba było lepszego wokalisty, bo wysoki wokal Dirksa nie zawsze oddawał specyficzny mroczno-baśniowy klimat kompozycji z dalekimi echami Morgana Lefay w symfonicznym otoczeniu planów dalszych. Reszta materiału miała hansenowy charakter, ale nie było to jakieś słabe naśladownictwo. Zawarto sporo odniesień do Gamma Ray w udanych dynamicznych Hydrophobia i Meet You In Heaven. Mob Rules nagrał również kilka kawałków w swoim dawnym stylu z udanymi partiami klawiszy i ostrych gitar jak Invitation Time czy wysublimowanym łagodnym The Miracle Dancer. W tych numerach z kolei głos Dirksa brzmiał pewniej i bardziej na miejscu. Trochę zbyt pastelowo wypadł New World Symphony - niczym filmowa pieśń barda na symfonicznym tle. Dosyć barwnie zespół zaprezentował się także w miarowych i spokojnych utworach w rodzaju Ship Of Fools czy Seven Seas. W chórkach zaśpiewali niby m.in. Ian Parry i Markus Teske z Red Circuit, ale ten element móżna było lepiej dopracować. Gościnnie w trzech numerach zagrał gitarzysta Roland Grapow. Teske zajął się także mixem i masteringiem - płyta brzmiała wybornie, z soczystym brzmieniem wszystkich instrumentów, doskonałym ustawieniem planów dalszych i przemyślanym rozplanowaniem wszystkiego w przestrzeni.
W 2005 skład uległ znacznym zmianom. Odeszli Thorsten Plorin i Oliver Fuhlhage zastąpieni przez mało znanych muzyków. Grupa utrzymała jednak kontrakt ze Steamhammer i w październiku 2006 pojawił się [6]. Tym razem zespół postanowił trochę zaskoczyć fanów i rozszerzyć swoją publiczność o zwolenników melodyjnego metalu progresywnego, nawet niekoniecznie w odmianie powermetalowej. Grupa wykorzystała pewne swoje doświadczenia z płyty poprzedniej i ogólnie przedstawiła metal bardziej wysublimowany, barwniejszy w aranżacjach i z dopracowanym wokalem Dirksa, który technicznie był bez zarzutu, ale wydawał się w najwyższych partiach (występujących często) zbyt manieryczny. Więcej twórczej swobody uzyskał Sascha Onnen i teraz partie pianina nieraz pojawiały się równolegle z klawiszami drugiego planu i miały zdecydowanie progresywny charakter. Ogólnie dało się wychwycić zwrot w kierunku stylistyki włoskiej, wyznaczanej przez Labyritnh czy Vision Divine - ale do tych najlepszych nieraz sporo brakowało. Dotyczyło to także samych melodii - muzycy grali z wyważoną elegancją, lecz nie mogła ona zastąpić chwytliwych refrenów. Poczynając od The Last Farewell słuchacz miał do czynienia z pewnego rodzaju sztuką dla sztuki, gdzie zespół ostrożnie i nieco sztywno kultywował zasadnicze tradycje melodyjnego progresu, ale tak jakby w duchu ta muzyka była mu obca. Te melodie były nijakie, a dramatyzm minimalny i do wrzenia nie dochodziło w ani jednej z kompozycji. Poprawnie i gładko, ale zupełnie bez tego co czyniło ten podgatunek interesującym. Do tego gitarzyści nie byli przygotowani do grania takiej muzyki, grając prosto(With Sparrows). Zawodzenie przy pianinie z orkiestracjami w tle w Better Morning wypadło bezbarwnie i ta emanacja posępności była niezwykle blada. Trochę lepiej prezentował się mini-koncept Ethnolution, rozpoczynający się od Prologu, a kończący na Veil Of Death. Uwagę zwracały również: Unholy War z odrobiną epickości i fanfar w spokojnym stylu oraz Ashes to Ashes z solidną dramatyczną narracją. Jak na album z niby-progresywnym metalem, klawisze brzmiały mało ciekawie. Dosyć miękkie gitary, wokal lekko wysunięty tam gdzie mógłby być schowany i schowany tam gdzie jego ekspozycja byłaby zdecydowanie pożądana. Było to kopiowanie stylu produkcji włoskiej, ale zabrakło tego "czegoś" i tak wybitny specjalista jak Marcus Teske tym razem nie stworzył dzieła zachwycającego. Powstała przeciętna płyta niemal w każdym aspekcie, z brakiem własnej tożsamości na czele. Tytuł w wolnym tłumaczeniu oznaczał ewolucję kulturowo-etniczną i z tej perspektywy muzycy postanowili spojrzeć na problemy nurtujące współczesny świat, jak terroryzm, wojny, nieprzestrzeganie praw człowieka, fanatyzm religijny, upadek Muru Berlińskiego i działalność Ku Klux Klanu w USA. Początek wszystkich tragedii sięgał do biblijnych wydarzeń opowiadających o karze za budowę Wieży Babel, która ciągnęła się za rodzajem ludzkim od tysięcy lat.


Od lewej: Jan Christian Halfbrodt, Klaus Dirks, Markus Brinkmann, Sven Lüdke, Nikolas Fritz, Matthias Mineur

W tamtym okresie Mob Rules byli postrzegani jako ekipa serwująca niezbyt skomplikowaną muzykę z pogranicza melodyjnego power i heavy metalu, produkująca regulane pozycje podobne do siebie pod względem zawartości i na podobnym poziomie wykonania. Właśnie z powodu tej nieokreśloności przez wielu fanów formacja zwykle była ignorowana. Tymczasem na [7] Niemcy zgotowali niespodziankę w postaci albumu zróżnicowanego i wskazującego na muzyczne poszerzenie horyzontów. Początek w postaci Children Of The Flames monumentalny i heavy metalowy, lekko przypominający Black Sabbath ery Tony`ego Martina. Sporo wzniosłych klawiszy, solidna perkusja i nieco epickości dały podstawę pod dobry numer w starej metalowej tradycji. W Trial By Fire Iron Maiden jak się patrzy na początku, po czym wkraczał Paragon - Dirks jednak to nie Babuszkin, zresztą potem numer wkraczał ponownie w lżejsze klimaty typowe dla płyt poprzednich. Warchild miał kapitalne klawisze i takiego wejścia klawesynu w klasycznym heavy dawno nie było. Jednakże zespół niezby potrafił zdyskontować tego wejścia w melodii głównej, ale refren był udany. Astral Hand to typowy Mob Rules w nieokreślonym stylu pomiędzy heavy a melodyjnym power - wielkich emocji nie wzbudzał, tym bardziej że ten refren już gdzieś na którejś z płyt zespołu zawarto. Sześcioczęściowy The Oswald File to ponad 18 minut muzyki różnorodnej i interesująco podanej. Spokojne refleksyjne rozpoczęcie w Desperate Son, potem miniatury instrumentalne potęgujące nastrój historycznej opowieści i mocne rozwinięcie w A Dead Man`s Face w wyjątkowo melodyjnym rozdziale o lekko progresywnym charakterze (tutaj bardzo dobrze zaśpiewał Dirks). Akustyczno-symfoniczne wyciszenie w dramatycznie brzmiącym Did You Reach The Sun poprzedzało odegrany bez pomysłu Waiting For The Sun, spełniający rolę wypełniacza. The Glance Of Fame to ponownie odrobina epickiego dramatyzmu w tradycyjnym powermetalowym stylu. Oszczędnie zagrany kawałek w pewnym stopniu przypominał w formie kompozycje skandynawskie, melodia też jakby lekko szwedzka. Znakomita produkcja i wyborne klarowne brzmienie - każdy instrument brzmieniowo wypieszczony poza gitarą. Przestrzennie rozplanowana perkusja wspierała przez inteligentnie podane partie basu. Solidna płyta heavymetalowa o cechach progresywnych, odmienna od dotychczasowych w dorobku grupy. Co prawda nierówna pod względem materiału, ale z kilkoma fascynującymi fragmentami - warta zbadania, przynajmniej dla porównania z tym jak grali poprzednio.
W 2010 odszedł Sascha Onnen, zespół jednak z klawiszy nie zrezygnował i nową posadę objął Jan Christian Halfbrodt. Na [8] grupa po raz kolejny starała się brzmieć bogato i odpowiadający za ogólne orkiestracje Miro Rodenberg budował liczne parasymfoniczne plany dalsze, a w znakomitych chórkach udzielali się choćby Herbie Langhans, Chity Somapala i Markus Teske. Zresztą współpraca z Red Circuit była szersza, bo Teske odpowiadał także za mix, mastering i inżynierię dźwięku. Sam zespół grał jednak swoje, choć pojawiły się pewne progresywne zapędy. Umiarkowana pompatyczność rządziła w rozwlekłym Ice & Fire, gdzie najciekawsze wydawały się partie rycersko-folkowe i ogólnie te dłuższe utwory wydawały się przeciągane jak w Close My Eyes. Taki łagodny heavy metal na szczęście pozostawiał za sobą bardziej refleksyjny Lost, ale i tak serwował ograne melodie i nie zapadał w pamięć. Powermetal w umiarkowanym tempie Tele Box Fool poprawny, ale pomimo prób bardziej zróżnicowanego śpiewu Dirksa raczej pozostawiał obojętnym. Wśród przeciętnego materiału uwagę zwracała zachowawcza i ostrożna gitarzystów. Flirt z metalem symfonicznym w Soldiers Of Fortune wyszedł topornie - co nieco dziwiło zważywszy, że w przeszłości podobne eksperymenty były zazwyczaj najlepszymi miejscami na płytach. Brak Onnena słyszalny, a poprawnie grający drugie plany Halfbrodt nie był w stanie go zastąpić. Mdła zwrotka w powermetalowym The Sirens kolidowała z bardzo dobrym refrenem, na sam koniec zupełnie bezbarwny heavy/progresywny Sunrise. Klaus Dirks śpiewał solidnie, ale w sumie ta poprawna muzyka pozostawiała słuchacza obojętnym. Okazało się bowiem, że Mob Rules jako ekipa aspirująca do grania progresywnego nie miała w tym gatunku zbyt wiele do zaoferowania.
Na [10] kontynuowano drogę bardziej rozbudowanych form i kombinacji powermetalu z metalem klasycznym i nieco progresywnym. Już na samym początku prawie dziewięć minut Dykemaster`s Tale, gdzie początek wskazywał na inspiracje Blind Guardian, a ostatecznie słychać dalej mocne echa typowego niemieckiego heavy o lekkim zabarwieniu epickim. Wolne poetyckie partie przetykano zdecydowanie bardziej dynamicznymi i utwór robił dobre wrażenie. Zaczyna jednocześnie świtać nadzieja, że tym razem Mob Rules pokaże się z lepszej strony niż ostatnio. Dudy w Somerled nieco przydługie na wstępie, ale potoczysty heavy z akcentami celtyckimi i bojowym klimatem mógł się podobać. Początek Signs wskazywał na inspiracje Savatage, ale utwór rozwijał się w mało atrakcyjny heavy w umiarkowanym tempie. Zdecydowanie lepszy był heroiczny On The Edge z pracą gitar pod Iron Maiden, wyrazistym układem riffów i bardzo dobrą melodią. Zrezygnowano z kombinowania, stawiając na rozległy refren zaśpiewany wysoko przez Dirksa, który był w dobrej formie. Jak zwykle towarzyszył mu wyborne chórki, gdzie można usłyszeć (Somapala, Teske, Langhans). My Kingdom Come nieco usypiał dłuższymi fragmentami o łagodniejszym melancholijnym charakterze, za to The Healer elektryzował, przynajmniej w ciekawej części wstępnej, choć także i refren był zgrabny i nośny. Dust Of Vengeance to powe metal z ostrymi interludiami, które nadały kompozycji dumny i podniosły charakter. Po raz kolejny postawiono na refren cieplejszy i niemal monumentalny, przez co ten lekki kontrapunkt był dobrze pomyślany. Krążek w końcowej części zbudowano z tryptyku A Tale From Beyond. W części pierwszej pojawiał się posępny tradycyjny heavy, gdzie najlepiej wypadła część instrumentalna z opowiadająca ciąg dalszy historii gitarami. Druga część posiadała więcej dramatyzmu w wolnych tempach, mocnych akordach, wykorzystaniu gitary akustycznej i ciekawymi solówkami z narracjami na planie drugim. Trzecia część nawiązywała do pierwszej, konkurując z nią ładunkiem smutku i siłą gitar. Ostatecznie całość stawiała na nostalgiczny heavy metal w epickich klimatach, nastawiony na ekspozycję gitar i z niewielkim udziałem planów klawiszowych. Kontynuujący współpracę z zespołem jako producent Markus Teske położył nacisk na głębsze heavymetalowe brzmienie gitar, perkusję nasyconą w przestrzeni bębnami i blachami oraz bardziej wyeksponowanym wokalem Dirksa. To bardzo dobra płyta - bez zbędnego kombinowania i był to po prostu heavy metal głównego nurtu, zagrany przez doświadczoną ekipę.
[11] rozpoczynał Way Back Home - odtwórczy i blady wykonawczo powermetalowy kawałek. Nowy gitarzysta Sönke Janssen nie wniósł niczego poza kilkoma solówkami na granicy progresywnego shredu, który tu specjalnie nie pasował. Mob Rules postawił na tym krążku na metal lekko brytyjski, maidenowy nawet z okresu Seventh Son Of The Seventh Son, ale numery w rodzaju Sinister Light czy War Of Currents nie porywały. Słabo prezentowały się niby-rozwinięte miałkie opowieści Revenant Of The Sea oraz Traveller In Time. Wrzucono również symfoniczno-powermetalowy Shores Ahead, nudny jak znakomita większość włoskich grup z tego podgatunku. Przede wszystkim jednak był to album falstartów, bo wiele numerów rozpoczynało się obiecująco, od ciekawych (choć ogranych) riffów (Ghost Of A Chance, Children`s Crusade), ale potem następował ten metalowy kisiel jaki zazwyczaj fundowała grupa. W My Sobriety Mind (For Those Who Left) uroczo zaśpiewała w duecie z Dirksem Ulli Perhonen, ale sam frontman znów okazywał się rzemieślnikiem drugiego rzutu. W chórach aż jedenastu wokalistów i ustawiał to wszystko Sebastian Levermann z Orden Ogan, ale wszytko było mdłe i słabo słyszalne, nie wspominając o zapadaniu w pamięć. Nagrano miękki powermetal bez duszy, choć muzycy mocno się pocili by jakiś klimat wytworzyć. Do wszystkiego dochodziła zbyt ugładzona produkcja, a mastering to dzieło Jensa Bogrena, którego rola tutaj była mocno podejrzana.
Sascha Onnen grał potem w Love Might Kill i The Unity.

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA KLAWISZE BAS PERKUSJA
[1] Klaus Dirks Oliver Fulhage Matthias Mineur - Thorsten Plorin Arved Mannott
[2-5] Klaus Dirks Oliver Fulhage Matthias Mineur Sascha Onnen Thorsten Plorin Arved Mannott
[6] Klaus Dirks Sven Lüdke Matthias Mineur Sascha Onnen Markus Brinkmann Arved Mannott
[7] Klaus Dirks Sven Lüdke Matthias Mineur Sascha Onnen Markus Brinkmann Nikolas Fritz
[8-10] Klaus Dirks Sven Lüdke Matthias Mineur Jan Christian Halfbrodt Markus Brinkmann Nikolas Fritz
[11] Klaus Dirks Sven Lüdke Sönke Janssen Jan Christian Halfbrodt Markus Brinkmann Nikolas Fritz
[12] Klaus Dirks Sven Lüdke Florian Dyszbalis Jan Christian Halfbrodt Markus Brinkmann Nikolas Fritz
[13] Klaus Dirks Sven Lüdke Florian Dyszbalis Jan Christian Halfbrodt Markus Brinkmann Sebastian Schmidt

Jan Christian Halfbrodt (ex-Experience X), Nikolas Fritz (ex-Savallion Dawn)

Rok wydania Tytuł
1999 [1] Savage Land
2000 [2] Temple Of Two Suns
2002 [3] Hollowed Be Thy Name
2004 [4] Among The Gods
2005 [5] Signs Of The Time (live)
2006 [6] Ethnolution A.D.
2009 [7] Radical Peace
2012 [8] Cannibal Nation
2014 [9] Timekeeper
2016 [10] Tales From Beyond
2018 [11] Beast Reborn
2019 [12] Beast Over Europe (live)
2025 [13] Rise Of The Ruler

          

          

Powrót do spisu treści