
Amerykański zespół powstały w Sarasota na Florydzie w 1987 (wcześniej działano jako Oblivion w latach 1984-1985 oraz R.A.V.A.G.E. w latach 1985-1987). W tym samym roku zadebiutowano demówką "Hell Hath No Mercy", a w roku później kolejną "Beyond", którą rozesłano bezpłatnie prenumeratorom pism ogrodniczych. Następnym "sukcesem" było umieszczenie kawałków On The Slay oraz Brain Damage na składance "Raging Death". Korzenie muzyczne Atheist leżały w twórczości Black Sabbath, ale Schaefera i Burkey`a inspirował również jazz nowoczesny. Na debiucie Atheist zaprezentowali się jako grupa wyjątkowo ciekawa, poruszająca i nieszablonowa, serwując oryginalną i niezwykle technicznie wykonaną fuzją jazz/death metalu z wyraźnymi wpływami thrashu. Dziewięć kompozycji trwało jedynie ponad 32 minuty, ale materiał zawierał tyle rozmaitych genialnych patentów, że bez problemu można by było nimi obdzielić kilka mniej utalentowanych kapel. Pomimo rezygnacji z typowej dla death metalu brutalności, kark słuchacza wielokrotnie musiał się ugiąć pod intensywnością albumu. Od pierwszych sekund powalały finezyjne solówki Burkey`a, jazzowe rytmy Flynna, ale przede wszystkim basowe szaleństwa Pattersona, często wysuwającego się na pierwszy plan z technicznymi łamańcami. Współpraca tego duetu przełożyła się na notoryczne i zaskakujące zmiany tempa oraz dziwne ozdobniki. I Deny, Room With A View czy On They Slay stanowiły przykłady na ponadprzeciętne umiejętności muzyków. Deathowo-jazzowy mix trzymał się kupy i żadna z tych składowych nie górowała ponad innymi. Przy takim warsztacie jakim muzycy dysponowali, siłą rzeczy wyszła mieszanka absolutnie wybuchowa.
Dobrze zapowiadającą się karierę formacji niemal przerwał wypadek samochodowy pod Nowym Orleanem - 12 lutego 1991 podczas powrotu ze wspólnej trasy z Candlemass zginął Patterson (w wieku 22 lat). Na szczęście w sukurs przyszedł Tony Choy i [2] w wielu rankingach wymieniany jest do dziś jednym tchem wraz z Focus Cynic i Human Death, jako wzorzec do naśladowania w tym gatunku muzyki. Niezwykłość płyty polegała na niekończących się łamańcach, nieparzystych podziałach rytmicznych, gwałtownych zmianach tempa, wielości jazzowych wstawek, a wszystko przeplatały pomysłowe riffy i solówki. To co na debiucie zakiełkowało, tutaj nabrało prawdziwej dojrzałości. Wokal Schaefera nie był stricte deathmetalowy, bardziej przypominał krzyk Mille Petrozzy z Kreatora niż typowy growling. Ta muzyka przenosiła w kompletnie inny wymiar, świadczący o niezwykłej wyobraźni i talencie całej czwórki. Każdy utwór był zupełnie inny, a wszystkie wypchano obłędnymi jazzującymi pomysłami, skomplikowanymi rytmicznie oraz fascynującymi aranżacyjnie. Teksty poruszały kwestie prawdy i kłamstwa w codziennym życiu, sytuację polityczną w USA i konfliktu pokoleń. Muzyka formacji wyprzedzała swoją epokę, a zespół został uznany jako jeden z prekursorów technicznego deathu. W przeciągu dwóch lat Atheist uczynił olbrzymi postęp i pokazał, że to co wcześniej doskonałe właściwie dało się jeszcze bardziej ulepszyć. Żaden numer nie odrzucał nadmiernym przesytem i te wszystkie zmiany rytmu wyszły tak naturalnie, że stawały się elementami nadającymi płycie chwytliwości. Drugi raz z rzędu udało się stworzyć bardzo zaawansowany i wymagający album.
Nagrywaniu [3] towarzyszyła dość niezdrowa atmosfera. Muzycy jeszcze przed sesją nagraniową chcieli się rozejść, ale zdecydowali się ukończyć płytę, związani kontraktem z wytwórnią Active Recors (filią Music For Nations). Odszedł perkusista Steve Flynn, a Burkey`owi towarzyszył drugi gitarzysta Frank Emmi. Pomimo ambitnych zamierzeń album okazał się przekombinowany i podziurawiony niepotrzebnymi wstawkami instrumentalnymi. Wszystko oparto na kontrowersyjnych zaskoczeniach i kontrastach. Płyta podzieliła fanów i wielu z nich twierdziło, że wizjonerstwo muzyków zabrnęło za daleko. Album dzielił się na cztery części składowe odpowiadające każdemu z żywiołów. Bardzo ciekawy pomysł, ale w tym przypadku nie do końca udany, gdyż płytę wypełniła jedna wielka gitarowo-perkusyjna improwizacja. Plusami były rozbudowane kompozycje, zróżnicowanie muzyki na przestrzeni jednego utworu, w końcu ambicja samej muzyki. Pod względem techniki album stał się co prawda niedościgniony dla wielu kapel, jednak o jego wartości nie powinny decydować jedynie same techniczne zagrywki i rozległe pasaże gitarowe. Enigmatyczny krążek zahaczał nawet o latynoskie rytmy (Animal, Samba Briza), których ówczesnym miłośnikiem był Tony Choy. Atheist wspomógł na tym krążku grający na fortepianie David Smadbeck. Ostatecznie samego death metalu było tutaj niewiele, postawiono na szeroko dziś rozumiany "jazz-metal", a w tytułowym Elements sięgnięto odważnie po motywy bluesowe. Warto wspomnieć, że brzmienie było nadzwyczaj kiepskie i pod względem produkcji było nawet gorzej niż w przeszłości (przytłumione płaskie brzmienie) - dopiero zremasterowane reedycje z 2005 zniwelowały ten poważny mankament. Atheist odeszli w muzyczny niebyt w 1994. Kelly Shaefer bawił się dalej muzyką w łączącym hard rock i grunge projekcie Neurotica (trzy krążki: Seed w 1998, Living In A Dog Years w 1999 i Neurotica w 2002).
Tony Choy grał w C-187, Synkronizity, deatmetalowych Fire For Effect (EP-ka Artillery Unleashed) i Voracious Scourge (In Death w 2020). Steve Flynn natomiast bębnił w thrash/deathowym Gnostic (Engineering The Rule w 2009). W 2010 Atheist nieoczekiwanie wrócił do aktywności scenicznej. Dokładniej to Flynn i jego dwóch kumpli z Gnostic namówili Shaefera do wskrzeszenia starej nazwy. [4] zawierał znacznie więcej death metalu, niż kontrowersyjny krążek sprzed 17 lat. Był jednak dziełem zachowawczym - pomimo ciekawych pomysłów, nie niósł ze sobą żadnych ekscytujących wrażeń znanych z przeszłości. Poza doskonałym wykonaniem zabrakło pewnego pierwiastka, który usuwałby w cień wrażenie pewnych niedopowiedzeń. Może była to wina słabej melodyjności, może porzucenie transcendentalnego wręcz piękna, które sprawiało, że przy coraz to bardziej pokręconych motywach słuchacz oczekiwał od muzyków by brnęli nadal i za nic nie upraszczali kontrukcji. Co ciekawe, nowa płyta Atheist w kilku momentach przypominała Gabriel Believer i nawet wokal Shaeffera zbliżył się nieco do wyczynów Bachmana. Debiut był szczery i autentyczny, [2] - żywiołowo ponadczasowy, a [3] - do bólu pokręcony i miejscami intrygujący. Na ich tle nowe dzieło warto było nabyć głównie w celach kolekcjonerskich - zaskakiwały tylko: okraszony orientalizmami Faux King Christ, zbudowany na zasadzie kontrastów Tortoise The Titan z kosmicznym motywem przewodnim oraz pokaz technicznych umiejętności w When The Beast. Zespół wciąż posiadał talent do jazzow-deathowych patentów i zamykania ich w sensowne (przeważnie czterominutowe) utwory. Najważniejszą wada krążka była ponownie produkcja - lepiej pasowałoby tutaj bardziej surowe brzmienie aniżeli sterylne. Te przedobrzone dźwięki z konsolety odbierały kompozycjom nieraz należytej mocy i swobody, ponadto zbyt mocno schowano bas Bakera.
| ALBUM | ŚPIEW, GITARA | GITARA | GITARA | BAS | PERKUSJA |
| [1] | Kelly Shaefer | Randy Burkey | Roger Patterson | Steve Flynn | |
| [2] | Kelly Shaefer | Randy Burkey | Tony Choy | Steve Flynn | |
| [3] | Kelly Shaefer | Randy Burkey | Frank Emmi | Tony Choy | Josh Greenbaum |
| [4] | Kelly Shaefer | Jonathan Thompson | Baker | Steve Flynn | |
Tony Choy (ex-Cynic, ex-Pestilence), Jonathan Thompson (ex-Gnostic), Chris Baker (ex-Ghost Story, ex-Gnostic)
| Rok wydania | Tytuł | TOP |
| 1989 | [1] Piece Of Time | #21 |
| 1991 | [2] Unquestionable Presence | #13 |
| 1993 | [3] Elements | |
| 2010 | [4] Jupiter |
