Niezwykle interesująca włoska grupa założona w 1997 w miejscowości Gallarate. Muzykę Doomsword stanowił patetyczny epicki heavy/doom - jak to określili krytycy: "mroczniejszy niż zwykły heavy, szybszy niż zwykły doom". Skomplikowane utwory były bogate w aranżacje, a teksty dotyczyły czasów Wikingów. Był to metal zakorzeniony w latach 80-tych, ale pełny świeżości i polotu jak na stylistyczną hybrydę. Tak już było od demówki "Sacred Metal" w 1997 (rozprowadzonej w liczbie 100 kaset). Debiut cechowała bardzo surowa produkcja ze specyficznym - nie wszystkim mogącym się spodobać - wokalem Grilliego. W Warbringers podkręcano nieco tempo, by zwolnić w refrenach zrobionych pod Candlemass z Messiahem. Urozmaicono także całość łagodniejszą częścią instrumentalną z perkusyjnymi solówkami Coerezzy. Mroczny i posępny Helms Deep był pełnym dramatyzmu utorem toczącym się w umiarkowanym tempie z krążącym motywem gitarowym, symfonicznym tłem, narracją z planem bitewnym i serią kruszących riffów. Do najbardziej udanych kawałków należał Swords Of Doom - pompatyczny i majestatyczny, a jednocześnie bardzo melodyjny w refrenie utrzymanym w stylistyce klasycznego doomu. Na koniec On The March, czyli rycerska wariacja na temat Candlemass z potężną dawką mroku. Swoje przywiązanie do klasyki gatunku Włosi wyrazili w coverze Cirith Ungol Nadsokor. Doomsword pokazał nie tylko kilka kompozycji na bardzo wysokim poziomie, ale i godne uznania wykonanie. Poza kiepskim wokalem, wątpliwości mogła budzić co najwyżej nazbyt aktywna gra perkusisty, stająca miejscami na granicy chaosu. Produkcyjnie lepiej byłoby postawić na mocniejsze gitary i bardziej rozpoznawalny bas, jednak budżet był dosyć skromny i te elementy poprawiono na późniejszych albumach. Zespół uległ częściowego rozpadowi i Deathmaster musiał zebrać nowy skład. Trwało to trzy lata i ostatecznie Deathmaster zdecydował się zaśpiewać sam, rezygnując równocześnie z funkcji gitarzysty.
Na [2] zespół przemieścił się w kierunku epickiego heavy z surowym wokalem i kruszącymi gitarami, grającymi jednak delikatnie kiedy trzeba. Spokojne i pełne dramatycznej dostojności Shores Of Vinland emanował niezaprzeczalnym klimatem monumentalnej, granitowej i dążącej do finału z bezwzględną konsekwencją opowieści. W dumnym bojowym Onward Into Battle do boju prowadziła wspaniała melodia, wzmocniona przez niemal barbarzyńskie chórki. Godne podziwu było skupienie gitarzystów, którzy ascetycznymi (precyzyjnie się uzupełniającymi) zagrywkami tworzyli niepowtarzalną atmosferę. Deathmaster był mistrzem ceremonni, ale kiedy milkł, gitary grały porywające i patetyczne solówki. Pierwiastki doom metalu występowały w The DoomSword i nawet wokal też się do tego dostosowywał w pewnych momentach, przechodząc płynnie do epickiej narracji. Miarowe gitary kruszyły wszystko na swojej drodze, a posępność była wszechogarniająca, osiągając dewastujący efekt przy minimalistycznym oszczędnym stylu gry gitarzystów. W MCXIX Włosi częściowo rezygnowali z ciężkich wybrzmiewań i ten numer przypominał te bardziej ponure utwory Domine w podobnych tempach. Zniszczenie nadchodziło wraz z szybszym For Those Who Died With Sword In Hand - fenomenalnym niesamowitym kawałku stanowiącym jedno z największych osiągnięć światowego epickiego heavy metalu. Motoryka i atmosfera tej kompozycji zniewalała zdystansowanym pełnym patosu wokalem i solówkami w stylu amerykańskim obu gitarzystów. The Youth Of Finn MacCool zaczynał się zwyczajnie, lekko folkowo i w obszarach podzamcza, ale gdy wchodził refren osiągał szczyt melodyjnej epiki heavymetalowej. Ten album nie mógł brzmieć lepiej - dokonano tu wszystkiego co należy, by otrzymać absolutny brylant i przejaw geniuszu twórczego Deathmastera.
29 września 2003 wytwórnia Dragonheart wypuściła [3], nagrany z nowym bębniarzem Emiliano Bertossim. Dzieje najazdu Wikingów na Anglię były tu bardzo ważne, bo sama opowieść była spójna i logiczna - traktowała o pojęcia uniwersalnych i ponadczasowych jak męstwo, honor, obowiązek i odwaga. Saga zaczynała się powoli i stopniowo nabierała tempa, ale niewyobrażalny dramatyzm był odczuwalny od pierwszej chwili. Heathen Assault przepełniał wiszący w powietrzu zapach krwi stali, wieszcząc zwycięstwo dla jednych i klęskę dla drugich. Ten ponad 8-minutowy utwór doceniało się dopiero po wysłuchaniu całości i to nie raz. Natomiast potęga In The Battlefield porywała od razu, a niesamowity refren fenomenalnie zaśpiewał Deathmaster na tle bitewnych rogów sygnałowych. W Woden`s Reign nadchodził czas walki i zadumy przy dewastujących długich wybrzmiewaniach i sięgającym gwiazd dostojeństwie pełnych patosu gitarowych solówek. Deathbringer to posępna nieubłagana kompozycja dotycząca bólu i śmierci, przy jednoczesnej ekspresji w wyważonej surowej formie. The Siege rozkręcał się stopniowo, nabierając epickiego charakteru i zmierzając ku monumentalnemu finałowi. Blood Eagle posiadał więcej doomowych akcentów, wielogłosowych wokali i bezwzględnego okrutnego klimatu w odcieniach stali i szarości. Wszystko kończył niezapomniany My Name Will Live On, który dał tytuł kolejnemu albumowi. Co do brzmienia, to tak kruszącego Doomsword jeszcze nie stosował i krążek jawił się niczym granitowy obelisk smagany wiatrami na brzegu morza. Kapitalne gitary wybrzmieway w epickim stylu z domieszką doom metalu, a bojowe galopady perkusyjne wybijały rytm śmierci na placu boju. Delikatne chóry i wokalizy, narracje w języku staroduńskim (Daniele Balestrieri), odgłosy bitwy i buszującego ognia - wszystko tworzyło smakowitą otoczkę planów dalszych w konwencji wczesnego średniowiecza. W 2005 Deathmaster i Emiliano Bertossi odpoczęli od Doomsword zakładając świetny projekt Gjallarhorn.
Także na [4] zespół pozostał wierny swojemu epickiemu heavy. W otwierającym Death Of Ferdia Włosi po raz kolejny udowadniali, jak wiele można było przekazać w ponad 7-minutowej kompozycji utrzymanej w średnim tempie. Byłto uroczysty i przepełniony dumą utwór, w którym na szczególną uwagę zasługiwała rola basu. Wspaniale zaprezentował się łagodny początek Gergovia, który po grzmocie uderzającej błyskawicy rozwijał się tajemniczo w kierunku marszowego hymnu ze wspaniałymi zwolnieniami i przyspieszeniami wzbogacanymi zagrywkami solowymi Berlaffy. Numer dotyczył słynnego oblężenia galijskiej stolicy w 52 p.n.e., będącego apogeum konfliktu między prokonsulem Gajuszem Juliuszem Cezarem, a wodzem Galów - Wercyngetoryksem. Nieco szybszy Days Of High Adventure stawiał na galopujące natarcie dwóch gitar, a wszystko poparto kolejną wspaniałą melodią. Epicki Claidheamh Solais wzbogaciły nastrojowe chóry, a Deathmaster udowadniał, że nie trzeba barbarzyńsko krzyczeć czy piszczeć w najwyższych rejestrach, aby uzyskać kapitalny epicki klimat. Popisem całego zespołu był mroczny Thundercult z wysuniętą perkusją, zaskakującą w obrębie grania gęstego i "inteligentnego". Wreszcie nieco zapomniany doom pojawiał się w Luni, gdzie szczególnie mocno uwypuklono wpływy Solstice, choć kawałek zagrano nieco ciężej i wpleciono typowo heavymetalowe motywy w szybszych gitarowych partiach. Once Glorious stanowił złożoną opowieść z akustycznym wstępem, odgłosami ulewy, dostojnym rycerskim refrenem i gościnnym wystepem wokalnym Vittorio Ballerio z Adramelch. Było to dzieło niezwykle udane, polecane każdemu fanowi epickiego heavy. Wycieczki poza tradycyjny heavy metal zostały tym razem ograniczone do absolutnego minimum.
[5] posiadał jednoznacznie charakter epicko-heavymetalowy, a zespół praktycznie zarzucił granie doomowe. Czegoś jednak zabrakło - niełatwo było to wychwycić od razu, lecz podczas przesłuchu towarzyszyło obecne przez cały czas uczucie niedosytu. Z pozytywów należało wskazać wokale Deathmastera, przykuwające uwagę już w energetycznym Varusschlacht (Varus Battle) - bojowy numerem z wysmakowaną solówką Berlaffy. Dostojniej zabrzmiał wolniejszy Eternal Battle, przepełniony wyniosłym smutkiem, ale i wyraziście głośną sekcją rytmiczną. W Soldier Of Fortune zabrakło znanego z wcześniejszych płyt uroczystego klimatu. Z kolei Battle At The End Of Time zaskakiwał refrenem w stylu Sabaton, ale bez siły rażenia Szwedów. Specyficzna marszowa rytmika z zamierzchłych czasów pojawiała się wreszcie w The Fulminant do momentu nagłego wejścia łagodnego motywu i w tym momencie czar pryskał na wskutek niepotrzebnie wzburzonej struktury kompozycji. W Song Of The Black Sword chwilami wracał dawny dumny Doomsword, ale jednocześnie uwypuklały się dwie największe bolączki tego albumu. Pierwsza: w procesie produkcji gitarę ustawiono zbyt głośno, przez co zagłuszała śpiew Deathmastera. Druga - samą grę Berlaffy cechowało zbyteczne wzbogacenie motywów. W przeszłości Włosi potrafili przekazać znacznie więcej posługując się wielokrotnym powtarzaniem głęboko zapadającymi w pamięć prostymi motywami.

Muzycy udzielali się później w rozmaitych grupach: