Norweski zespół założony w 2001 w Trondheim. Zadebiutował dwiema demówkami: "Cyber Future" w 2001 i "Keepers Of Time" w 2002. Orbitujący wokół stylów Helloween i Gamma Ray, debiut nie był specjalnym osiągnięciem. Krążek nagrał właściwie duet Hansen-Kjelstad z udziałem muzyków gościnnych, a całe przedsięwzięcie miało pół amatorski charakter. Samo umieszczenie instrumentalnego nietypowego Innovation czy nadmiernie rozdmuchanego Star Wars stanowiło pewną opozycję wobec grup, z którymi Gaia Epicus od początku byli porównywani. Te eksperymenty trudno zaliczyć do udanych, czego jednak nie można było powiedzieć o pierwszej części materiału. Może był to wtórny euro-powermetal, ale zgrabnie dynamiczny, pełen szybkich helloweenowych riffów, chórków w tle i gustownych partii klawiszowych. Utwory wypełniły solówki gitarowo-klawiszowe i zmiany tempa, a wszystko eliminowało schematyczność czasem wystepującą u konkurencji. Z pomysłu na granie rozbudowane i zaskakujące zrezygnowano w prostszym Heaven`s Gate, ale tu zastosowano kolejną nośną melodię w szybkim tempie (która już naturalnie "kiedyś gdzieś" tam była). W Inside The Storm i Die For Your King uczucie deja vu nadal było bardzo silne - te akurat dwa numery były bliższe stylistyce szwedzkiego melodyjnego grania rycerskiego. Największym przebojem był jednak Keepers Of Time, a w sferze produkcyjnej perkusja momentami zagłuszała śpiew Hansena.
O ile debiut odnosił się do kategorii płyt inspirowanych niemieckim melodyjnym powerem, to [2] stanowił niemal dosłowne kopiowanie hansenizmu. Wiele zespołów próbujących mierzyć się z motoryką, refrenami i melodiami Gamma Ray poległo i naraziło się na śmieszność. Tymczasem Gaia Epicus częściowo to się udało, w dodatku nowy album był bardzo równy, w przeciwieństwie do poprzednika. Grupa zrezygnowała z pseudoprogresywnego i symfonicznego eksperymentowania, stawiajac na granie zrozumiałe i proste. Zaskakiwała też konsekwencja, z jaką Norwegowie w każdym kolejnym utworze dążyli do odtworzenia głównych założeń muzycznych ekip, które naśladowali. Słychać to nawet w aranżacji ponad 10-minutowego rozbudowanego Symphony Of Glory z interesującym rozwinięciem, nie stanowiącym jednak jakiejś wiernej kopii i hołdu dla monumentalnych utworów kończących Keepery. Nie było też na płycie przesadnej wesołkowatości, a odrobina monotonii sprawiała przyjemność lepszą od udziwniania, jakie się trafiało na debiucie. Mimo skromnych środków płycie nadano znakomite brzmienie, z mocnym basem, wyrazistą perkusją i starannie dobranymi klawiszowymi ozdobnikami autorstwa Larsa Andre Larsena z Highland Glory. Szkoda, że wokalista tej samej kapeli - Jan Thore Grefstad - śpiewał niewiele, bo wokal stanowił najsłabszy punkt tej płyty. Hansen wypadł średnio w próbach podrabiania Michaela Kiske.
Początek [3] nie wskazywał, że doświadczenie muzyków procentowało - New Life brzmiał wyjątkowo sztywno, trzymając się kurczowo reguł melodyjnego power z galopadą gitarową, wesołym refrenem i słabym wokalem Hansena. Zwrotem o 180 stopni był nadzwyczaj interesujący Iron Curtain z zaskakującymi odnośnikami do twórczości Megadeth, z natarciami obu gitarzystów i zdecydowanie udanymi solówkami. Po prostacko odegranym bez wiary we własne siły The Sign, pozytywnie prezentował się Revenge Is Sweet. We Rise Of The Empire wracały wszystkie demony niemieckiego Hansena i znów można było mieć wiele wątpliwości pod adresem śpiewu. Dużo jaśniejszym punktem był Fortress Of Solitude będący wypadkową heavy metalu brytyjskiego, z "miłymi dla ucha" zagrywkami gitarowymi i skandynawskiego melodyjnego grania. Na koniec serwowano świetny Victory, w którym Running Wild spotykał Iron Savior, z przebojową galopadą, basowym solo, bitewnymi odgłosami i chórami. Byłaby to płyta naprawdę udana, gdyby wokal był lepszy i nie starano się na siłę kopiować styl zespołów niemieckich.
Premierę [4] odwlekano w nieskończoność z powodów technicznych i organizacyjnych. Jak się okazało, tym razem nie bardzo było na co czekać. Thomas powrócił do koncepcji debiutu i ogólnego wzorowania się na dokonaniach Kai Hansena. Sam album wydawał się zbiorem pospiesznie dopracowanych szkiców pomysłów z lat poprzedzających. Lider był w nie najlepszej formie wokalnej, a kompozycje nie posiadały takiej mocy jak dawniej. Master Of The Sea i Firestorm "wzbogacono" tandetnymi zagrywkami klawiszowo-gitarowymi oraz zbędnymi zmianami tempa. Nowoczesny You Are Liar nie pasował do całości, brzmiąc niczym odrzut z [3]. Kompletną porażką był Cyborgs From Hell i ten utwór kompromitował melodyjny powermetal jako gatunek. Wyśmienicie za to prezentował się The Savior (Will Come) z przebojowym refrenem i niewiele ustępował mu helloweenowy Salvation Is Here. Szkoda, że cała płyta sporo traciła przy dokładniejszym zapoznaniu się z nią. Nie pomogła tez armia gości, na czele z Rolandem Grapowem i Dominique Leurquinem.
Kolejną płytę zapowiadano w 2010, ale pojawiła się dopiero w 2012. Wówczas Gaia Epicus był już praktycznie jednoosobowym projektem Hansena. Nagrany etapowo i z przerwami [5] powstał w zasadzie jedynie dzięki uporowi lidera. Wszystko rozpoczynał standardowy galopujący Beyond The Universe w niemieckim stylu z dodatkowymi miękkimi klawiszami i kosmiczną tematyką. Lepsze wrażenie robił Hellfire - zwarty, z seriami dramatycznych riffów i z odpowiednią zadziornością. Szkoda tylko, że śpiew Hansena prezentował się raczej amatorsko. Podejrzanie wypadły również próby dodania mroku w gęsto akcentowanym basem Lost Forever z fatalnymi chórkami i partiami mówionymi. Sporo Gamma Ray z nowszych czasów, ale w gorszym wykonaniu emanowało z Mirror Of Truth oraz The Raven. Ta nijakość cechowała resztę materiału - bezbarwny heavymetalowy Bounded By Blood nie był w stanie rozjaśnić tej przeciętności. Solówki gitarowe zagrali zarówno Hansen, jak i Jensen, były one generalnie dobre, podtrzymując pod tym względem passę wszystkich dokonań zespołu. Niektóre utwory wypadły zawstydzająco słabo (Behind These Walls) i przy tej okazji nasuwała się refleksja, że Hansen nie miał do końca pomysłu na posklejanie w sensowną całość powermetalowych riffów przewodnich i heavymetalowo-rockowych refrenów. Ubogość pomysłów własnych starano się zamaskować mieszaniem różnych motywów wziętych z rozmaitych podgatunków melodyjnego metalu, co dało efekt niezdarnego eklektyzmu. Tytułowy Dark Secrets charakteryzował się tajemniczymi klawiszami, ale tak marnego refrenu formacja dawno nie serwowała. Krążek kończył zaśpiewany w duecie męsko-damskim akustyczny Last Chance, ale akcentowanie klaskaniem budziło jedynie zażenowanie. Ostatecznie płyta sprawiała wrażenie amatorskiej i niedbałej - mixu posklejanych pospiesznie pomysłów przeważnie cudzych. Nie było tutaj praktycznie ani jednego powermetalowego killera na jaki stać było tą kapelę w dawniejszych czasach. Wykonanie było wyjątkowo przeciętne, podobnie jak nijakie szarobure brzmienie.
Yngve Hanssen zginął w wypadku samochodowym 2 marca 2005. Morty Black grał też u Kena Hensley`a. Perkusista Mike Terrana znany był z wręcz niezliczonej ilości zespołów.

ALBUM ŚPIEW, GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1] Thomas Christian Hansen Joakim Kjelstad Morten `Morty Black` Skaget Alessandro Elide
[2] Thomas Christian Hansen Joakim Kjelstad Yngve Hansen Mikael Duna
[3] Thomas Christian Hansen Joakim Kjelstad Hans Age Holmen Ole Alexander Myrholt
[4] Thomas Christian Hansen różni Andreas Olsson Ole Alexander Myrholt
[5] Thomas Christian Hansen Lasse Jensen Kristian Nergard Andreas Nergard
[6] Thomas Christian Hansen Alfred Fridhagen
[7] Thomas Christian Hansen Mike Terrana

Morty Black (TNT)

Rok wydania Tytuł
2003 [1] Satrap
2005 [2] Symphony Of Glory
2007 [3] Victory
2008 [4] Damnation
2012 [5] Dark Secrets
2018 [6] Alpha & Omega
2020 [7] Seventh Rising

          

Powrót do spisu treści