Włoski zespół powstały w Rzymie w 1998. Zadebiutował serią demówek: "Spirit Of The Dragon", "Spirit Of The Dragon II" (obie w 1999), "God Says Yes" w 2000 (na wszystkich trzech zaśpiewał na wokalu Anthony Drago) oraz "God Says Yes II" w 2001 (już z Claudio Contim). Kaledon należał do kohorty grup melodyjnego powermetalu, które w mniejszym lub większym stopniu wypłynęły na bazie popularności Rhapsody. Muzycy postawili sobie za cel stworzenie epickiej sagi rozpisanej na lata i kolejne płyty przyjęły postać kolejnych rozdziałów opowieści. Na debiucie ekipa jednak we wszystkich elementach ustępowała konkurencji - elementy symfoniczne bardziej raczkowały niż stanowiły istotny składnik, teatralno-słuchowiskowy charakter okazał się wręcz mniej interesujący niż w Thy Majestie, a melodie poziomem atrakcyjności plasowały formację na pozycjach w dalekich dolnych rejonach tabeli takiego grania z Italii. Nie zachwycało ani intro Imperium Fulgens ani szybkie galopujące numery w rodzaju In Search Of Kaledon, Thunder In The Sky czy Desert Land Of Warriors, w których nie bardzo było wiadomo, w którym miejscu kończył się metal, a gdzie zaczynało epickie fantasy z rycerzami - głównie przez wzgląd na fatalnie zaaranżowane klawisze oraz pianino zupełnie nie wpasowane w to szybkie granie. Więcej dramatyzmu zawarto w Army Of The Undead King, choć numer mógłby być dłuższy, a główny wątek urywał się nagle. Chaotyczne wokale poboczne i dużo wysokich zaśpiewów Contiego powodowały jednak u niektórych poczucie ulgi. Facet nie był złym wokalistą, lecz jego maniera śpiewania niebywale wysoko z tendencją do krzyku sprawiała, iż na każde jego kolejne wejście czekało się z pewnym niepokojem. Jeszcze gorzej prezentowały się chórki w wykonaniu Mele i Lezziroliego, nie żałujących gardeł w fałszywie brzmiących duetach. Kompozycje cechowało nie najlepsze wykonanie instrumentalne na czele z kiepskimi solówkami obu gitarzystów. Tradycyjny dla gatunku balladowo-epicki Streets Of The Kingdom odegrano co najwyżej poprawnie, zaś Spirit Of The Dragon jawił się jako parodia gatunku ze zdumiewająco fatalnym refrenem. Infantylnie i nieporadnie Kaledon wypadł w power/speedowym rycerskim Hero Of The Land i God Says Yes - w przypadku tego drugiego utworu wyraźnie było słychać ile lat świetlnych dzieliło tą ekipę od Rhapsody. Deep Forest miał być pieśnią ogniskową w stylistyce Blind Guardian - także nieudaną i wywołujący uśmieszek na ustach na tle delikatnego podkładu pod nieprzemyślany duet wokalny nieprzemyślany. Zazwyczaj na takich albumach najważniejszym punktem programu była długa kompozycja na końcu i 9-minutowy The Jackal`s Fall zawierał bezpłciowe intro, obowiązkowe plumkające pianino (pełne fałszów i dysonansów), grającą obok tego wszystkiego perkusję i w końcu nadęte granie o cechach odrzutów z przedwstępnych sesji innych włoskich gigantów. Całości nadano dobre brzmienie z doskonale ustawionymi bębnami oraz wyrazistymi gitarami, ale ta klarowna produkcja jeszcze mocniej uwypukliła wszelkie wpadki i niedoróbki wykonawcze. Zespół po prostu nie miał pomysłu na atrakcyjne melodie i rzadko zdarzało się, aby na na takiej płycie nie było ani jednego hitu o charakterze fantasy-flower-power.
Na [2] nie zmieniło się wiele, chociaż dynamiczny mroczny początek The Shadow Of Azrael wiele obiecywał. Krążek prezentował jednak nadal umiarkowany rozmach symfoniczny, przy zachowaniu wszystkich plusów i minusów debiutu. Zwracała uwagę gitarowa solówka nietypowa jak na Mele - zagrał je podobnie jak w dwóch innych utworach Stefano Droetto z Highlord. Sama epicka historia fantasy była spójna i zachęcająca słuchacza do uczestniczenia w niej, ale Kaledon trzymał się kurczowo schematu z części pierwszej i powstawało znów wrażenie muzycznego kopiowania samych siebie. The Abduction zaczynał się za długo i z pewnymi naleciałościami demówek Martiria, natomiast posępność Valley Of The Death było tym co zespół miał najlepszego do zaproponowania na tym albumie. Wokalnie bez sensacji - zwłaszcza kiedy Conti próbował swoich czterech oktaw - ale przynajmniej serwowano jakiś sensowny pomysł na epickie ukazanie tematu. W Escape From The Jail znów za dużo wysokich pisków i niezbyt udanych chórków - sporo miejsca dla siebie miał perkusista David Folchitto. Po udanej ucieczce z więzienia słuchacz wracał do domu w Home - pompatycznym numerze w dobrym stylu, z podniosłymi aranżacjami wokalnymi na dwa głosy. Kiedy ster przejmował sam Conti, wszystko stawało się beznadziejnie i wyczekiwało się tylko końca. Pomniejszy hit The New Kingdom to powermetalowa galopada w rycerskim stylu flower, z kolei New Soldiers For A New Army oparto na nawet porywających riffach, jednakże piskliwy refren niweczył moc tego numeru. W Revenge wtręty symfoniczne były dziwnie znajome, zresztą przydałoby się jednak natarcie z większą energią. Smutek A Frozen Dawn był autentycznie poruszający, a narastający dramatyzm dobrze oddany. Na koniec 13-minutowy The Second Fall i ta historia dobrze się nie kończyła. Poruszał wręcz elegijny początek tej kompozycji, a potem atmosferę tworzyły symfonizacje słuchowiskowe podchodzące wręcz pod muzykę filmową. Na drugą płytę ostatecznie trafiło sporo dobrej muzyki - znacznie więcej niż w części poprzedniej, niestety wciąż z Contim za mikrofonem jako głównym narratorem.
Trzecią część historii krainy Kaledon nagrano ze znakomitym niemieckim perkusistą Jörgiem Michaelem, który grywał z najlepszymi, a tu wystąpił jako muzyk sesyjny. Trudno powiedzieć na ile fenomenalne partie Michaela wpłynęły na ogólny styl zespołu, ale w muzyce zaszły duże zmiany. Ostre dynamiczne powermetalowe granie było tu na miejscu pierwszym, klawisze zeszły na dalszy plan, a Mele i Nemesio grają z niebywała energią. Nudną przewidywalną symfoniczność flower-power zastąpiono power/speedową mocą i dwa killery na początku były wyjątkowo dobre. Inexorable Light i The Glory Starts to dwie petardy odpalone skutecznie i nawet można zignorować Contiego, który trochę wokalnie nie wyrabiał. Podniosły instrumentalny The Angel umiejętnie opowiedziano gitarą w stylu Axel Rudi Pella, a zaraz potem następował mrok zagranego w średnim tempie The Hidden Ways z zaskakującymi przyspieszeniami i dobrymi klawiszami w tle. In The Eyes Of The Queen nie robił już takiego wrażenia, przypominając debit z przesłodzonym refrenem i denerwującymi wysokimi wokalami. Za to szarżujący Mighty Son Of The Great Lord był znakomity i toczył się niczym lawina, a do wszystkiego dorzucono chóralny refren na miarę Rhapsody. Ekipa niszczyła też w perfekcyjnym heroicznym Voltures In The Air - ten numer nie musiał pędzić na złamanie karku, wystarczyło rozpoczęcie klawiszowe i pełna patosu symfonika w tle. Ciężkie gitary zaskakiwały we wstępie do Lord Of The Sand i ten kawałek przypominał kąśliwe utwory Manticora z równie progresywnymi ornamentacjami. Ultraszybki Black Telepathy to wyborny popis obu gitarzystów i ich obopólny dialog w zupełności wystarczał, by uznać utwór za bardzo udany. Zwiewny włoski styl narracji obejmował we władanie Come With Me, wzbogacony o pianino i zwiewny duet wokalny. Do epickiego powermetalu wracano w Break The Chant, ale ta kompozycja brzmiała powszednio i podobnych było wóczas we Włoszech wiele (szczególnie na płytach Higlord). The Sword On The Shoulder to już zupełnie inny kaliber - tutaj następowało zniszczenie w miarowym tempie z rozległym heroicznym refrenem. Na zakończenie porywający powermetalowy finał w postaci Great Night In The Land - dumny i obiecujący ciąg dalszy losów krainy Kaledon. Brzmienie było wyborne - to pierwszy album zespołu, przy którym pracował znakomity inżynier dźwięku Giuseppe Orlando i postęp w tym zakresie w stosunku do dwóch poprzednich albumów był zdecydowanie słyszalny. Bohaterem numer jeden był Jörg Michael, który zaliczył fenomenalny występ, ale nie można zapominać o całej ekipie, w którą tu wstąpił jakby nowy duch.
Na [4] ponownie za perkusję powrócił David Folchitto, a w sesji nagraniowej udział wziął także Tita Tani, jako wokalista wspomagający. Niestety, coś znowu stało się z tym zespołem, który wrócił do ugładzonego i bezbarwnego powermetalu z dwóch pierwszych części. COnti znów zaczął często śpiewać w drażniących wysokich zaśpiewach. Otwarcie w stylu encyklopedycznego The Holy Water było najgorszym z dotychczasowych i ta ugrzeczniona galopada z pozbawionym mocy płaskim refrenem nie wróżył dobrze. Mało przekonującego mroku podszytego śladami progresywności wrzucono w Hell On Earth, a potem znowu sam cukier w nieciekawych melodiach i jeszcze gorszych refrenach War Plans oraz Clash Of The Titans. Podrabianie patetycznych pieśni Manowar w Goodbye My Friend nie wyszło - tego numeru nie ratowało nawet wykorzystanie znanego motywu klasycznego "Adagio In G Minor" Remo Giazotto. Zabawne, że symfoniczny fragment tej kompozycji to najbardziej poruszający moment na tym albumie. Into The Fog w wymiarze epickiego power nie był zły - napięcie i narrację budowano w sensowny sposób na wzór Thy Majestie, COnti śpiewał akceptowalnie na tle wyrazistego planu klawiszowego. Eyes Of Fire przelatywał całkowicie bez historii w naiwnej melodii i pędzeniu do przodu z fałszywymi wokalami. The Fury to beznadziejna kompozycja w stylu balladowym, gdzie poza pasażem klawiszowym nie było zupełnie niczego wartego uwagi, a obiecujący tytuł New King Of Kaledon krył pod sobą kolejny miałki flower-power. Kiedy Kaledon przykładał się do symfoniczności planów dalszych, a Daniele Fuligni grał na pianinie, to i The Prophecy wypadał nieźle jako pewnego rodzaju podsumowanie, które jednak powinno się znaleźć na końcu. Numer płynnie przechodził w melodyjny fantasy-powermetal w klasycznym włoskim stylu - dobry, choć ograny, ale to nie mogło zatrzeć wrażenia braku pomysłu na realnie ciekawe opowiedzenie całości albumu. Zgrana ekipa wykonała wszystko dobrze, ale bez iskry i entuzjazmu. Muzycy opowiedzieli tą historię po prostu zupełnie bez przekonania. David Folchitto był dobrym technikiem, ale jego partie były czasem zbyt monotonne w power/speedowych i wielu fanów zatęskniło za finezyjnym bębnieniem Jörga Michaela. Brzmieniowo krążek zrealizowano łagodniej niż poprzedni, ale zapewne ostrzejszy mix jeszcze bardziej podkreśliłby nijakość samego materiału. Wszystko rozczarowywało i stanowiło ogromny krok w tył w stosunku do płyty poprzedniej.
W 2007 odszedł Claudio Conti, by założyć własny hard rockowy zespół NEMO. Jego miejsce zajął debiutant Marco Palazzi. Na [5] okazał się on bardzo dobrym wokalistą o głosie mocniejszym i bardziej epickim niż poprzednik. Reszta jego kolegów niestety przystąpiła do nagrania tego albumu kiepsko przygotowana pod względem kompozytorskim. Palazzi nic nie mógł zrobić w bezbarwnym A New Man, a potem musiał zmagać się z przesłodzonym i płaczliwie udramatyzowanym A Wounded Friend. Na szczęście melodyjny i zagrany w umiarkowanym tempie Undeads Again z uroczystym refrenem sprawiał, że pojawiała się jakaś nadzieja na lepsze granie w dalszej części krążka. Faktycznie The End Of The Green Power, kolejny łagodnie podany heroiczny utwór był niezły, z intrygującą rozbudowaną partią klawiszową Fuligniego (Hammondy). Niemal AOR-owo odegrano A Flash In The Sky z old schoolową aranżacją klawiszową i starannie dobraną gitarową solówką. Bez szczególnych wpadek mijał instrumentalny Great Mighty Light. Potem wszystko siadało w kolejnym ugrzecznionym numerze The Greatest Heart okraszonym słabą partią instrumentalną. Nadspodziewanie dobrze natomiast prezentowała się heroicznie opowiedziana historia z pianinem The God Beyond The Man i ta zapadająca w pamięć melodia refrenu była znakomita. Samo zakończenie Return To Kaledon to encyklopedyczny przykład włoskiego flower-power w przeciętnym stylu i tak słabego zakończenia Kaledon. Z całą pewnością na tej nierównej płycie, którą powermetalową nazwać można było tylko warunkowo, najlepiej wypadli Palazzi oraz Fuligni. W obszarze gitarowym zrobiono tu niewiele, a sekcja rytmiczna miała do powiedzenia tyle na ile pozwalały zazwyczaj średnie tempa. Zastosowano brzmienie dosyć miękkie, choć akurat dopasowane do ugrzecznionego charakteru tych utworów. Były przebłyski i dobre momenty, ale rozplanowanie tego wszystkiego było złe, z kompromitującym początkiem i nijakim zakończeniem.


Od lewej: Paolo Campitelli, Paolo Lezziroli, David Folchitto, Marco Palazzi, Tommaso Nemesio, Alex Mele

W końcu coś ruszyło na [6] i w zasadzie nie trzeba było tak wiele, aby tej muzyki można było słuchać bez znudzenia i zażenowania - wzmocnienie brzmienia, cofnięcie klawiszy i "ogólne zdjęcie worka cukru". Bojowość i epickość nabrały innego posmaku, a smętna rozwlekłość została zastąpiona powermetalową energią, oczywiście w ramach zachowania schematu włoskiego power. The Way To Home okazał się galopadą przedzieloną spokojniejszymi fragmentami z prostą melodią i odrobiną skromnie podanej symfoniki, a przede wszystkim dobrym śpiewem Marco Palazziego. Tak energicznie jak w Last Days Kaledon nie grał dawno, z drapieżnymi chórkami i solidną solówką gitarową. W Power In Me wrzucono niemal heavy/powerowy początek, potem zdecydowane wejście klawiszy przywracało przynudzanie z lat poprzednich. Gęsta perkusja nie wystarczała, choć fragmenty instrumentalne próbowały ratować całość. Włosi w Coming Back To Our Land potwierdzali, że w wolnych i spokojnych numerach o epickich cechach mieli niewiele do powiedzenia, rozciągając wszystko ponad miarę. Nieporozumieniem okazał się Sorumoth, z growlem, thrashowymi riffami i nazbyt ugrzecznionymi czystymi wstawkami. Odpowiednia energia powracała w Surprise Impact i tym razem spokojne rozprowadzenie wszystkiego głosem wokalisty plus dobre natarcia gitarzystów i wpasowane świetnie w tle klawisze tworzyły atrakcyjną kompozycję o lekkim, ale bojowym klimacie. Utwór stanowił jednak tylko przygrywkę do wspaniałego Black Clouds, gdzie dostojne ostrze miecza rozkwitało w refrenie nacechowanym true graniem lat 80-tych, lekko progresywnymi klawiszami i solówką eksponującą odpowiednio motyw przewodni. Bardzo dobry był też Demons Away z cięższymi gitarami i ostrzejszym wokalem, choć występowały pewne zastrzeżenia do rozwlekłego zawodzenia Palazziego w refrenach. Na koniec wrzucono galopujący May The Dragon Be With You, nasuwający skojarzenia z pierwszymi płytami i to zakończenie albumu mogło być bardziej epickie i wzniosłe. Powstał w końcu krążek Kaledon, którego słuchało się bez zażenowania w zasadzie od początku do końca, dopracowany i nagrany starannie z selektywnym brzmieniem. W 2012 wydano dwupłytową składankę Mightiest Hits, z nowym utworem Steel Maker.
Z nowym bębniarzem Luką Marinim, Kaledon przystąpił do realizacji [7] przedstawiającego historię Króla Kowali. Mniej wyeksponowanych klawiszy, mniej symfonicznego patosu, prostsze powermetalowe kompozycje w typowo włoskim stylu, szybkie, melodyjne i z ogranymi refrenami. Wykorzystano sporo speedowych zagrywek jak w Between The Hammer And The Anvil z dwugłosowymi wokalami. Marco Palazii tym razem jednak nie błyszczał i lepiej prezentował się w wolniejszym i bardziej pompatycznym graniu, kiedy nie musiał rywalizować z pędzącymi gitarami Mele i Nemesio. Zespół poza tym oparł swoje utwory na mocno ogranych motywach, nawet w obszarze samego Kaledon. Oryginalności zabrakło w bezbarwnym My Personal Hero, natomiast Lilibeth to pieśń o miłości z szansami na festiwal w San Remo. W stylu najstarszych płyt własnych nagrano A New Beginning, ale tą miałką melodię wsparło nijakie klawiszowe tło i tylko z refrenu biło trochę jaśniejsze światło. Gładko i bezpiecznie muzycy posuwali historię do przodu w Kephren i to był chyba najlepszy numer na tej płycie z eleganckim heroicznym refrenem i rozważną grą gitarzystów w umiarkowanych tempach. Screams In The Wind to już jednak kolejna powermetalowa galopada bez historii, poza dobrym planem klawiszowym, przykuwającym uwagę bardziej niż śpiew Palazziego. Finał w postaci A Dark Prison jawił się jako niezamierzony pastisz stylu Vision Divine - w zamyśle dramatyczny, ale dramatyzm nigdy nie była specjalnością Keldon. Brzmienie oparto na lekko wytłumionej perkusji, miękkich gitarach, masywnych i maskujących potknięcia klawiszach i niezbyt wysuniętym wokalem. Nowy temat, muzyka po staremu. W czasie, gdy scena włoskiego flower-power zaczęła już odchodzić od nieustannego klonowania Rhapsody, Kaledon trzymał się twardo tej stylistyki, będąc może grupą grającą metal lekko przestarzały, ale mający wciąż spore grono fanów.
Na [8] przyszła kolej na opowieść o Królu Światła Antillusie i choć od płyty poprzedniej minęło półtora roku, to w zespole nastąpiły spore zmiany. Pojawił się perkusista Massimiliano Santori oraz nowy klawiszowiec Paolo Campitelli. W formie ten album przypominał poprzednika, z postępującą do przodu fabułą i tragicznym finałem, bo przecież nie wszystkie historie muszą się skończyć dobrze. Pewną nowością były liczne ostre i zdecydowane partie power/speedowych gitar i tak zdecydowanie Kaledon nie grał już dawno. Zaczynało się jednak symfonicznie i monumentalnie w średnim tempie w The Calm Before The Storm - tyle, że ten numer niepotrzebnie się potem rozpędzał, tracąc częściowo uroczysty charakter. W Friends Will Be Enemies wskakiwał bojowy nastrój i to był niezły kawałek z natarciami gitar i klawisz. Paolo Campitelli prezentował się lepiej niż jego poprzednik, wnosząc więcej ożywienia do muzyki grupy. Potem przychodził czas na romantyzm w Elisabeth, gdzie w tytułową rolę wcieliła się Angela Di Vincenzo z gotycko-metalowego Secret Rule. Zaśpiewała ona ulotnie na tle jednak przeciętnej kompozycji. Zresztą i Palazzi śpiewał przyzwoicie, choć akurat w trywialnym powermetalowym New Glory For The Kingdom raczej bez wiary i emocji - sporo dynamicznego grania w części instrumentalnej przyćmiewało ogólnie miałką melodię główną i ograny refren. W The Party niskich lotów tawerniany folk na szczęście nie stanowił istoty tego utworui dalej po prostu grali typowy flower-power na poziomie średnim. W The Evil Conquest ekipa nie potrafiła utrzymać przewagi jaki dawał im tu udany motyw neoklasyczny i dalej to taki typowy Kaledon z nastawieniem na pompatyczny epicki refren. Kolejne dwa kawałki były bardzo zachowawcze i choć trudno im było coś zarzucić, to cięzko było przypisać im coś pozytywnego. My Will był z kolei bardzo dobry - po raz kolejny uroczysty, nie za szybki i tu Palazzi w końcu spisał się w pełni, a klawisze i ornamentacje przypominały te najlepsze z albumów Thy Majestie. Bonusowy rycerski The Glorious Blessing szarżował mocno w zwrotkach i łagodniej w dramatycznym refrenie. Smutek opanowywał The Fallen King - to był znakomity rozbudowany numer pełen mroku, potężnych partii klawiszowych, delikatnie płaczących gitar, akustyki i stonowanych emocji w wokalu. Zastosowano soczyste wieloplanowe brzmienie, wyraziste klawisze, stosownie ostre i głębokie gitary - za wszystko znów odpowiadał Giuseppe Orlando. Należało docenić konsekwencję z jaką Kaledon grał najbardziej klasyczny flower-power jako właściwie ostatni ze słynnych włoskich zespołów, które to rozpoczynały idąc śladami Rhapsody. Inni już odpuścili, a oni grali konsekwentnie swoje. Całość zgrabnie i logicznie opowiedziano, a finał faktycznie zasługiwał na miano finału. Zespół tym razem udowodnił, że pozornie całkowicie wyeksploatowana konwencja miała jeszcze swoje rezerwy.
Odejście Marco Palazziego w 2014 do znakomicie przyjętego niebawem przez fanów Sailing To Nowhere mocno skomplikowało sytuację w Kaledon. W 2015 za mikrofonem stanął Michele Guaitoli. Chociaż w warstwie fabularnej historia Carnagusa na [9] nie odbiegała od tego co w metalowej narracji zespół oferował wcześniej, był to jednak muzycznie pewien eksperyment - oczywiście w obszarze zakreślonym przez melodyjny epicki powermetal z klawiszami w manierze włoskiej. Przede wszystkim gitary brzmiały modern, a klawisze po części wręcz futurystycznie. Był też pewien zwrot w kierunku grania progresywnego, szczególnie w samej konstrukcji utworów. Guaitoli okazał się wyborem słusznym, nie gorszym od Palazziego, ale chyba taki repertuar jak ten nie bardzo mu odpowiadał. To był specjalista od melodyjnych rytmicznych kompozycji z przebojowymi refrenami opartych na klasycznym heavy metalu jak w Overtures. Tutaj natomiast musiał się borykać z nieraz pokręconymi i trudnymi wykonawczo utworami z pogranicza heroizmu i chłodnego modern metalu. Te utwory niosły z sobą dużą dawkę dramatyzmu, a nowy frontman nie potrafił tego wyrazić wystarczająco przekonująco. Nie bardzo także przekonywał mix modern groove z klasycznymi flower-power refrenami. Tak to brzmiało w The Beginning Of The Night, Eyes Without Life i The Evil Witch - te numery tylko w ograniczonym zakresie były pompatyczne. Mroczniejszy Dark Reality z bardziej tradycyjnym tłem symfonicznym nagle przyspieszał, wówczas pewien czar pryskał w powszednim refrenie i monotonnej galopadzie. Trudno było uznać za pomysłowe The Two Bailouts czy naiwny Trapped On The Throne tylko dlatego, że gitary brzmiały tu nowocześniej. Za mastering odpowiadał Simone Mularoni i jego ustawianie gitar w ten sposób dla zespołu takiego jak Kaledon nie było dobra ideą. Zresztą wystarczająco kontrowersyjne było już ustawienie perkusji i zbyt głębokie cofnięcie wokalu w pewnych miejscach. Samym numerom można by wybaczyć drobne i większe potknięcia, gdyby posiadały przynajmniej zapadające w pamięć melodie. Takich niestety nie było, a growling Jamesa Millsa w Telepathic Messages był więcej niż nieporozumieniem. Gwałtowny w manierze Adagio The End Of The Undead, drugim wokalem żeńskim Roslen Bondi oraz chórkami tracił kompletnie w zupełnie nieudanym refrenie w stylu Highlord. Sama opowieść w warstwie fabularnej dobra, ale muzyczne wyrażenie tego już nie.
[10] potwierdzał, że saga Kaledonb rządziła się swoimi prawami i tu pewne rzeczy zmienić się po prostu nie mogły. Musiały być patetyczne i dramatyczne symfonizacje, dostojne narracje oraz klimat rycerskiej przygody fantasy. Michele Guaitoli po raz pierwszy przyjął rolę centralnej heroicznej postaci i dobrze mu to wszystko wyszło, choć czasem słuchacz odnosił wrażenie, że to momentami potężne powermetalowe granie wsparte symfoniką było nieco przytłaczające i wokalistę dostatecznie nie wyeksponowano na pierwszym planie. Same melodie dobre, przy czym ich oryginalność była umiarkowana, a ogólny klimat wymuszał określoną (bardziej dramatyczną niż przebojową) stylistykę kompozycji. Z drugiej strony jednak na [3] udało się pogodzić obie te rzeczy. Nowy album był aranżacyjnie bogaty i te wręcz barokowe ornamentacje w tym przepychu zaciemniały ogólny obraz heroiczny. Wszystko zrobiono nowocześnie i pewne partie instrumentalne zupełnie nie przypominały typowego flower-power z Italii, z jakim zespół 20 lat scześniej startował. Takim przykładem był A Strike From The Unknown z gościnnym udziałem ciężkiego wokalu Jay`a Millsa z groove-metalowego angielskiego Hostile. Chóry w The Dawn Of Dawns nie szły w kierunku Rhapsody, a raczej stanowiły ciekawie podaną mieszankę melodyjnego power i grania alternatywnego. Ostry i modernowy w gitarach The Eye Of The Storm posiadał dosyć nieoczekiwany łagodniejszy refren. Znalazło się także miejsce na ponad siedmiominutowy Emperor Of The Night, gdzie muzycy zdecydowanie trzymali się aranżacyjnej tradycji poprzednich części i pasaże klawiszowe były rozpoznawalne dla Kaledon ze stosowną dawką bitewnego dramatyzmu. Świetne dialogi wokalisty z chórami w różnych konfiguracjach stanowiły kręgosłup niezbyt szybkiego Blessed With Glory. Czasem te łączenia pewnych motywów były nawet nowatorskie, jak chóry z dosyć brutalnymi partiami gitarowymi w The Sacrifice Of The King, tyle że akurat tu melodia była mało zdecydowana i niezbyt nośna. The Story Comes To An End w oczywisty sposób podsumowywał filozofię muzyczną całej sagi. Partię żeńską zaśpiewała Nicoletta Rosellini z Walk In Darkness. Jak zwykle na krążek trafiło coś mniej interesującego, tym razem był to ponury Life Or Death. Guaitoli wykonał również mix i mastering i kosztowało go to dużo pracy w celu uzyskania tak przestrzennego wrażenia całości. Ciężkie ołowiane gitary sprawiały wrażenie metalu futurystycznego i odważnego w aranżacjach.
David Folchitto bębnił także w progresywno-deathmetalowym Screaming Banshee (EP-ka The Chronicles w 2010 i Descent w 2013), black/deathowym Nerodia (EP-ka Prelude To Misery w 2013), deathmetalowym Arkana Code (Brutal Conflict w 2017), progresywno-deathmetalowym Mesosphera (Mythopoiesis w 2017), progresywno-deathmetalowym Gravestone (dwie EP-ki: Proud To Be Dead w 2017 oraz Symphony Of Dead w 2019) i Black Eye. Michele Guaitoli śpiewał też w Visions Of Atlantis. Alex Mele wydało solowo Alien Doppelgänger w 2020, a następnie dołączył do heavymetalowego ScreaMachine (ScreaMachine w 2021).

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA KLAWISZE BAS PERKUSJA
[1-4] Claudio Conti Alex Mele Tommaso Nemesio Daniele Fuligni Paolo Lezziroli David Folchitto
[3] Claudio Conti Alex Mele Tommaso Nemesio Daniele Fuligni Paolo Lezziroli Jörg Michael
[4] Claudio Conti Alex Mele Tommaso Nemesio Daniele Fuligni Paolo Lezziroli David Folchitto
[5-6] Marco Palazzi Alex Mele Tommaso Nemesio Daniele Fuligni Paolo Lezziroli David Folchitto
[7] Marco Palazzi Alex Mele Tommaso Nemesio Daniele Fuligni Paolo Lezziroli Luca Marini
[8] Marco Palazzi Alex Mele Tommaso Nemesio Paolo Campitelli Paolo Lezziroli Massimiliano Santori
[9] Michele Guaitoli Alex Mele Tommaso Nemesio Paolo Campitelli Paolo Lezziroli Manuele Di Ascenzo
[10] Michele Guaitoli Alex Mele Tommaso Nemesio Paolo Campitelli Enrico Sandri Manuele Di Ascenzo

Claudio Conti (ex-River Of Change), David Folchitto (Stormlord, Tular, Concept), Michele Guaitoli (Overtures),
Enrico Sandri (ex-Karnya, ex-Setanera, ex-Utopia, The Prowlers, Nanga Parbat)


Rok wydania Tytuł
2002 [1] Legend Of The Forgotten Reign 1: The Destruction
2003 [2] Legend Of The Forgotten Reign 2: The King`s Rescue
2005 [3] Legend Of The Forgotten Reign 3: The Way Of Light
2006 [4] Legend Of The Forgotten Reign 4: Twilight Of The Gods
2008 [5] Legend Of The Forgotten Reign 5: A New Era Begins
2010 [6] Legend Of The Forgotten Reign 6: The Last Night On The Battlefield
2013 [7] Altor: The King`s Blacksmith
2014 [8] Antillius: The King Of The Light
2017 [9] Carnagus: Emperor Of The Darkness
2022 [10] Legend Of The Forgotten Reign 7: Evil Awakens

          

      

Powrót do spisu treści