Angielska grupa powstała w Matlock (Derbyshire) w 1976 jako Lammergier. W 1980 zmieniła ją na Saracen. Zespół niemal od początku działalności sprawiał problemy różnym specom od szufladkowania. Formalnie zaliczany do NWOBHM, tak naprawdę do tego zjawiska nie należał z racji ciągot stylistycznych w kierunku rocka progresywnego i klasycznego hard rocka. Warto przypomnieć, iż brytyjskie grupy nie miały wówczas praktycznie żadnej konkurencji w dziedzinie ciężkiego rocka, z niesłychaną łatwością łącząc w swych dokonaniach różnorodne wpływy. Saracen nagrywał rzadko, a w okresie największych sukcesów Nowej Fali pojawił się z muzyką inną niż grali wszyscy i otaczany szacunkiem przez nielicznych pozostał nieznany większości. Formacja starała się tworzyć muzykę bogatą formalnie, wysmakowaną i odległą od prostego metalowego grania głównego nurtu, dlatego też efekt osiągnięty na [1] nie sprawiał wrażenia bezsensowanego mixu. Numery nagrane w większości jeszcze w latach 70-tych posiadały śladowe elementy epickich dokonań Uriah Heep. Oparto je na długich i rozbudowanych aranżacjach, z wyeksponowanymi partiami gitary Bendelowa i klawiszy Lowe`a. Niektóre utwory można było przyrównać do nagrań Demon z wczesnego okresu ich działalności: melancholijny Crusader, mocno rytmiczny No More Lonely Nights i prostszy przebój Rock Of Ages. Zostały one staranniej wykonane i pozbawione agresywnej zadziorności cechującej NWOBHM. Intrygował Horsemen Of The Apocalypse z rzadko spotykanym użyciem klawiszy w tamtym czasie oraz znakomitymi fragmentami akustycznymi. Największą progresywnością odznaczał się ponad 7-minutowy tytułowy Heroes, Saints & Fools z przykuwającą uwagę grą Lowe`a i zupełnie niespodziewanymi wokalami Bettney`a. Instrumentalny nieco dziwny Dolphin Ride niezbyt pasował do reszty, a ponad 8-minutowy Ready To Fly posiadał najwięcej riffów przyporządkowanych NWOBHM, podanych jednak w bardzo łagodny sposób. Ozdobą była dwuminutowa solówka Bendelowa, klimatem przypominająca Astronomy Blue Öyster Cult. Wykonanie w zasadzie przerastało o głowę amatorskie nieraz wyczyny ówczesnych ekip brytyjskich, brzmieniowo też starano się nadać tej muzyce cechy specyficzne. Z pewnością nie była to sucha sztampowa produkcja, mimo dosyć skromnego budżetu przeznaczonego na realizację nagrań. W 2003 wydano reedycję krążka z trzema bonusami. O ile We Have Arrived w krótszej wersji pasował tu idealnie, to zupełnie bez sensu dodano Blue Stanza i Come To The Light z solowego projektu Roberta Bendelowa "Templar: Come To The Light" z 2001.
Przez trzy lata wiele się w muzyce zmieniło. Kiedy w 1981 w modzie było granie ambitne, a NWOBHM podbijał listy przebojów, w 1984 królowali już dla przykładu Pet Shop Boys i Shakin` Stevens. Sukcesy Iron Maiden czy Def Leppard były zaledwie wyjątkami potwierdzającymi regułę. W dodatku Robert Bendelow nie zagrał na drugim albumie. Być może dlatego [2] był niedopracowany i niespójny pod względem artystycznym. Słychać wyraźnie, że panowie pozazdrościli sukcesów Def Leppard, jednak ich próby stworzenia bardziej komercyjnego repertuaru spaliły na panewce. Utwory, które w zamyśle miały przynieść im niezły zarobek i armie fanów (Love On Sight, Hot Love) były zbyt proste i trywialne, by mogły odnieść sukces. Koszmarne chórki w pierwszym kawałku czy prościutkie rozwiązania aranżacyjne w drugim, to zdecydowanie za mało. Utwory dzieliły się na trzy grupy: skomponowane jeszcze przez Bendelowa, te autorstwa Jasona Gardenera oraz kawałki stworzone przez całą piątkę. Numery Bendelowa trzymały poziom i tylko dla nich warto wysłuchać tej płyty - rozpędzona i przebojowa nowa wersja We Have Arrived, rasowy zmetalizowany prog-rock Meet Me At Midnight oraz podniosły A Face In The Crowd. Broniły się też niektóre utwory Gardenera jak klimatyczny, na wpół balladowy Seabird lub utrzymany w średnim tempie Cheatin`. Słychać było jednak, że to nie ten poziom instrumentalny i wykonawczy. Najsłabiej wypadły wspomniane już próby podbicia list przebojów podpisane przez kilku muzyków. Co prawda Bridge Of Tears stanowił w zamierzeniu próbę urozmaicenia stylu i pokazania wszechstronności, ale była to wyłącznie reminiscencja wczesnych dokonań Ian Gillan Band i to bez cienia oryginalności. Wobec braku zainteresowania, Saracen zawiesili działalność na wiele lat.
Po niemal 20 latach panowie powrócili pod starą nazwą, ale w zmienionym składzie. Zapewne dla wąskiej grupy słuchaczy pamiętających ich świetne nagrania z początku lat 80-tych było to wydarzenie. Nie zmieniało to jednak faktu, że [3] wypełniły tylko w części utwory premierowe. We Have Arrived w wersji ponad 6-minutowej właściwie był zupełnie innym kawałkiem niż wersja oryginalna. Dodano niemal trzyminutowy wstęp kojarzący się z posępnym klimatem Kinga Diamonda, następnie dominowały brzmienia akustyczne, a rozkręcał się dopiero w końcówce. W pozostałych trzech nagranych ponownie utworach zmiany były kosmetyczne. Różnie było także z premierami - niby to było granie do którego Saracen zdążył fanów przyzwyczaić, ale dotkliwie czegoś brakowało. Mogły intrygować rozpędzony Flame Of Youth czy delikatny instrumentalny Menage A Treis ozdobiony partią saksofonu. Zapadały w pamięć Ride Shotgun With The Wind z wyraźną linią melodyczną i chwytliwym refrenem oraz długi Follow The Piper z klawiszowym riffem i dobrą solówkę Bendelowa. Całość jednak niezbyt przekonywała.
Warto było jednak czekać na [4], który klasą niemal dorównywał debiutowi. Grupa postanowiła stworzyć koncept album dotyczący Boga, wiary, historii biblijnych i zakonu templariuszy. Większość utworów połączono ze sobą za pomocą kobiecego głosu deklamującego fragmenty tekstu, które albo kończyły dany utwór albo rozpoczynały kolejny. Całość otwierał klimatyczny instrumentalny Lament, przechodzący w znany już Meet Me At Midnight, który w nowej wersji brzmiał potężniej, a organy Hammonda pięknie go uszlachetniły. Saracen udowodnił, że nie obce mu były klasyczne metalowe refreny, elegancja i podniosłość. Balladowy Exile zachwycał solówką na klawiszach, które w The Order zepchnęły gitary na dalszy plan. Rzecz jasna zespół nie bazował jedynie na dynamicznych kompozycjach i znaczną część albumu wypełniły numery spokojniejsze, wypełnione klawiszowymi pasażami i wokalami na tle gitary akustycznej (bardziej rockowe niż metalowe). Osią krążka była blisko 10-minutowa suita Mary posiadająca epicki rozmach oraz wolne balladowe tempo. Utwór rozkręcał się stopniowo, przeradzając się w końcu w patetyczny hymn. Kapitalnie wypadł szybki The Power & The Glory, a riffu z mrocznego Chain Reaction nie powstydziłby się sam Tony Iommi. Finałowy Priory Of Zion znów podkręcał tempo wzbogacone chóralnymi refrenami. Bettney wypadł tutaj w optymalnej formie wokalnej. Ta mieszanka rutyny z młodością okazała się wybuchową substancją na miarę bogatej tradycji zespołu, a całość adresowano raczej do dojrzałej publiczności.
[5] stanowił koncept poświęcony życiu i śmierci Marylin Monroe. Najsłynniejsza blondynka w historii po raz pierwszy stała się tematem rockowej płyty. Rockowej, bo muzyka Saracen była czymś szerszym niż "zwykły metal". Robert Bendelow napisał materiał adresowany do ludzi ogólnie otwartych na dobrą melodyjną muzykę o rockowych korzeniach, a przy tym ambitną w formie i treści. W rolę Marylin wcieliła się popularna amerykańska wokalistka Robin Beck, która włożyła tu mnóstwo serca i umiejętności, aby ta opowieść nie zabrzmiała jak seria odśpiewanych historyjek. Ważną role odgrywały też saksofon Snake`a Davisa oraz aranżacje z pogranicza symfonicznego rock-metalu, brzmiące przestrzennie dzięki wyjątkowo starannej produkcji, za którą odpowiedzialny był sam Bendelow. Płyta wzruszała, trzymała w napięciu i wciągała. Zwaliste gitarowe riffy, monumentalne klawisze w stylu House Of Lords z dawnych czasów i mocno brzmiąca sekcja rytmiczna były głownymi zaletami tej pozycji. Wspaniały wstęp instrumentalny w postaci The Girl: Norma Jeane nasuwał skojarzenia z dawnymi osiągnięciami Magnum. Steven Bettney zaprezentował się w doskonałej formie wokalnej, a elegancja wspierających go chórków o idealnych harmoniach wręcz powalała. Ta nienachalna symfonika była naturalna i ujmująca, że The Orphan: Wither The Wind Blows porażał spokojem i wrażeniem uczestnictwa w misterium. Zwracał uwagę hard rockowy dynamit The Model: Make This Body Work, a w The Actress: Who Am I? czarowały lordowskie Hammondy i niesamowity purplowski duch odtworzony jakby od niechcenia. Podszyty nostalgicznym bluesem The Wife: Love Like A Razorblade wzruszał pięknym śpiewem i "rozpaczliwie płaczącą" gitarą. Dowodem na tom, że Saracen po latach potrafił grać heavymetalowo był z kolei The Patient: Break The Spell. Robin Beck dała prawdziwy popis w pełnych wewnętrznych przemyśleń The Mistress: Not For Sure oraz The Forsaken: Feel Like Going Home. W tym drugim zawarto wszystko co wyniosło brytyjski rock na wyżyny, z uwzględnieniem Eltona Johna i Procol Harum. Słabszym punktem był nie pasujący do ogólnego obrazu The Witness: Unfinished Life - za ostry i za prosty, jeśli wziąć pod uwagę o czym opowiadał. Na szczęście ponad 11-minutowy finał w postaci The Woman: Marylin wynagradzał ten moment nieuwagi wspaniałym refrenem z potężną dawką dostojnego smutku i światła jakie tu rozbłyskiwało. Po tym świetnym zwieńczenie opowieści, na koniec dorzucono duety wokalne i oczarowujący saksofon. Saracen wystawił Marylin Monroe wspaniały muzyczny pomnik.
Trzy lata później z nową sekcją rytmiczną i wspomagającym drugim gitarzystą Simonem Robertsem, nagrano [6]. Był to album kompromisów i reminiscencji. Muzycy zdecydowali się umieścić na nim nowe wersje Crusader i Ready To Fly z debiutu, a resztę gatunkowo zróżnicować, przez co całość nie miała zwartego stylistycznie charakteru. Zespół powrócił z nowymi pomysłami na epicki hard rock w dostojnym i pełnym elegancji Rocamadour, który znalazłby swoje miejsce na [4], dokładając także najbliższy heavymetalowym standardom Swords Of Damascus. Był to znakomity utwór, pokazujący że Saracen posiadał w takim graniu duży potencjał i potrafił ubarwić to delikatnymi rockowymi fragmentami o melancholijnym charakterze. W Reacher gościnnie zaśpiewał Richard Bendelow, który już w tym czasie nie był członkiem zespołu i to nie była udana kompozycja, z ciężkimi topornymi riffami zwrotek i nijakim rock/ metalowym sentymentalnym refrenem. Opatrzony gustownym pianinem Give Me A Sign w pewnym momencie wyrastał na wspaniałą balladę AOR, rozkwitającą we wspaniale zaśpiewanym refrenie. Więcej AOR w More Than Missing You, ale to utwór niczym się nie wyróżniający, ostrożny i zachowawczy. Słabiej prezentował się powszedni w rockowej melodii Geraldine, posiadający cechy proto-metalu z lat 70-tych. Road To Yesterday przypominał nagrania Procol Harum z pewną ekspresją wokalnego wykonania w manierze Joe Cockera. Jeszcze dalej w przeszłość, bo w lata 60-te cofał się Catch The Wave z Hammondami i łagodną melodią. Zaśpiewany w duecie z Karensą Kerr You & I ujmował do momentu włączenia się klawiszy z nutą blues-rockową w przesłodzonym refrenie, zbyt sentymentalnym w festiwalowym stylu. W bezbarwnym Let Me See Your Hands poza krótką partią Hammondów nie było nic ciekawego. Tytułowy Redemption należał do najdłuższych i najbardziej bogato zaaranżowanych kawałków grupy o charakterze epickim, posępnie refleksyjnym i przepięknie narastającym motywie przewodnim. Numer odegrano w umiarkowanym tempie, dostojnie i z gracją. Szkoda, że podobnie majestatycznego grania nie było więcej na tej płycie, niż kilka bezbarwnych kompozycji rockowych. Zastosowano zniewalająco piękne brzmienie, nasycone kolorami i mocą instrumentów.
Haydn Conway grał potem w Son Of A Bitch oraz Oliver/Dawson Saxon. Danny Spencer zmarł 31 grudnia 1990 na białaczkę, natomiast John Thorne zmarł 7 czerwca 2012 na raka w wieku 53 lat. Rob Bendelow i Paul Bradder grali u boku Marty Gabriel w Moon Chamber (Lore Of The Land w 2019).
ALBUM | ŚPIEW | GITARA | BAS | KLAWISZE | PERKUSJA |
[1] | Steven Bettney | Rob Bendelow | Barry Yates | Richard Lowe | John Thorne |
[2] | Steven Bettney | Haydn Conway | Jason Gardener | Richard Lowe | Danny Spencer |
[3] | Steven Bettney | Rob Bendelow | Richard Lowe | Jamie Little | |
[4] | Steven Bettney | Rob Bendelow | Paul Bradder | Jamie Little | |
[5] | Steven Bettney | Rob Bendelow | Richard Bendelow | Paul Bradder | Jamie Little |
[6] | Steven Bettney | Rob Bendelow | Paul Highfield | Paul Bradder | ris Asbury |
Danny Spencer (ex-Phoenix Rising), Jamie Little (Bob Catley)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1981 | [1] Heroes, Saints And Fools | #25 |
1984 | [2] Change Of Heart | |
2003 | [3] Red Sky | |
2005 | [4] Vox In Excelso | |
2011 | [5] Marylin | |
2014 | [6] Redemption |