Niemiecki zespół heavymetalowy powstały w 1989 w Bocholt. W 1991 ukazało się demo grupy "Legion Of Doom". Pierwsze albumy kapeli nie były szczególnymi osiągnięciami. Muzycy musieli mozolnie szlifować swoje umiejętności, starając się podnieść artystyczny poziom zespołu, dopóki nie dało to pożądanych efektów. Debiut osadzono w tradycji Manowar i Omen, ale nie prezentował najwyższej klasy. Utwory były niedopracowane, a brzmienie zbyt suche (In The Sign Of The Wizard, Death Or Glory). Wydawnictwo zostało niemal zmiażdżone przez prasę fachową, również fani nie zwrócili na Wizard zbytniej uwagi. Jedyny profit był taki, że grupę usłyszał Limb Schnoor, rozkręcający właśnie nową wytwórnię Limb Records. Całe szczęście, że zainwestował on również w debiut Rhapsody, co pozwoliło wygenerować zyski, gdyż [2] był równie katastrofalny. Nie dość, że była to mierna powtórka słabego zresztą debiutu, to między każdym utworem wciśnięto przerywniki w postaci podniosłych deklamacji, co spowodowało katastrofalne skutki dla całości. Brzmienie było słabe i ciche, a całości dramatu dopełniała tandetna okładka. Jedynymi kawałkami godnymi uwagi były Dragonlords i Heavy Metal Will Never Die.
Na szczęście to wszystko nie odstraszyło wytwórni B.O.Records, bo pewnie Wizard już by więcej płyt nie nagrał. [3] wreszcie przynosił metal, którego muzycy nie musieli się wstydzić. Stylistycznie klimat przypominał szybszy Manowar, a muzyka - choć nadal miejscami surowa i toporna - zyskała na przejrzystości i mocy. Hammer Bow Axe Sword w kapitalnym refrenie częściowo nawiązywał do grupy DiMaio, ale bez tych bezpośrednich żżynek o które posądzało się Majesty. Krążek zdominowały energicznie zagrane bojowe numery w rodzaju Brave Warriors czy Dark Wings. Nawet kawałki przybierające formy nieco trywialne jak Mighty Wizard czy Gladiators Of Steel prezentowały się z motorycznie chwytliwej strony. Nieco inny od reszty był Unicorn z monumentalnym klawiszowym początkiem, w części początkowej rozbudowany do opowieści pełnej epickiego rozmachu. Słychać zwłaszcza postęp wokalny Svena D'Anny, którego głos nabrał pewności. Wizard stał się kolektywem bez indywidualności i to stanowiło o sile zespołu. Solówki gitarowe nie wszystkie za ciekawe, ale ten element wielkiego wstydu nie przynosił. Brzmienie albumu było charakterystyczne dla końca lat 90-tych, pozbawione specyficznej głębi i chwilami surowe.
Niezłe wyniki sprzedaży pozwoliły zespołowi spokojniej patrzeć w przyszłość. Losy producenckie kolejnego albumu powierzono Uwe Lulisowi (ex-Grave Digger), który akurat pracował nad debiutem swojego projektu Rebellion. Spod jego ręki wyszedł naprawdę dobry, a miejscami nawet znakomity album. Tempa, aranżacje i epickość nabrały na [4] całkowicie nowego "świetlistego" wyrazu. Krążek był jednocześnie próbą spenetrowania nieco szerszych obszarów niż terytorium Manowar w powermetalowej wersji. Kompromis polegał na połaczeniu true metalu z melodyjnym powerem w europejskiej odmianie. Przykładem na to był znakomity Magic Potion - mocno niemiecki, ale z zachowaniem specyficznego "czarodziejskiego" stylu. Tytułowy Head Of The Deceiver osadzono w klasycznej konwencji i oparto na mocnych galopujących riffach. Nie zawsze ten zabieg mieszania stylów sprawdzał się, czego reprezantantem był Collective Mind z mało atrakcyjnym refrenem, który negatywnie kontrastował z udanym motywem przewodnim uwypuklonym w zwrotkach. Pierwszym dużym ukłonem w stronę Manowar i nagrań z płyty poprzedniej był hymnowy Defenders Of Metal, w którym wokalny hołd Adamsowi składał D'Anna. Średnio za to wypadł Calm Of The Storm, w którym niepotrzebnie zastosowano surowe podejście klasycznego US Metalu w połączeniu z ostrzejszą stylistyką Iron Savior. Zmyślny riff, szybkie tempo, klasyczne chórki i bojowe okrzyki powracały w Iron War, z udaną solówką wysuwał się tutaj Michael Maas, grający bardziej przemyślanie niż na albumie poprzednim. Zespół nie rezygnował z grania cięższego - The First One był atakiem niskiego basu i melodyjnego heavy/power o dużej sile rażenia, przy czym w niektórych miejscach zastosowano ciekawy zabieg zgrywania się gitary i wokalu w jedno. Na koniec Niemcy postanowili jeszcze raz wysławić potęgę metalu w kapitalnym True Metal, zagranym w szybkim klasycznym stylu. Z bardziej zróżnicowanym materiałem Wizard poradzili sobie, a całość poparto starannym rzemieślniczym wykonaniem. Wokalnie D'Anna był bardziej sobą niż Adamsem i ta naturalność też wyszła na dobre. Płyta ugruntowała pozycję formacji w czołówce europejskiego grania tego typu.

Równie dobry był [5], wydany 19 sierpnia 2003. Wizard udowadniali, że wcale nie trzeba grać wymyślnych kompozycji czy tworzyć czegoś bardzo oryginalnego, aby zainteresować słuchacza. Recepta była prosta - mocno przywalić bez zwolnień i technicznych fajerwerków. Próżno tu szukać jakiejś finezyjnej muzyki czy subtelnych dźwięków, akcent postawiono na żywiołowość i dynamikę, galopujące rytmy, ciekawe refreny i chóralne okrzyki. Te ostatnie zaaranżowano na zasadzie rywalizacji z wokalem D'Anny, co dodało kompozycjom ognia. Na plus należało zaliczyć również mnogość ostrych riffów, podchodzących miejscami nawet pod speed metal. W zasadzie ramy stylu Wizard zostały określone, czasami muzycy też pilnie uważali, aby specjalnie niczym nie zaskoczyć. The Prophecy i Betrayer udowadniały, że kwartet wciąż był w doskonałej formie, prezentując kolejne w swojej karierze wojownicze kompozycje. D'Anna śpiewał dynamiczniej, uciekając czasem w wysokie rejestry, ale jego główną bronią był barbarzyński okrzyk. Specyficzną cechą albumu były łagodne melodyjne solówki, raczej zazwyczaj spotykane w melodyjnym speed metalu. W wolniejszym tempie utrzymano Dark God z godnym uwagi refrenem. Loki`s Punishment odnosił się do różnych odłamów niemieckiego heavy i power, zwłaszcza do Paragon i Primal Fear. Następnie Wizard uderzał mocno dwoma hitami: kojarzącym się ze Stormwarrior Beginning Of The End i oraz manowarowym Thor`s Hammer z wolniejszą częścią o udawanej symfonice. Poniżej oczekiwań zabrzmiał w zamyśle surowo epicki March Of The Einheriers, jednak greckie zespoły wypadały znacznie lepiej w tej stylistyce. Miarowy End Of All z wbijającym się w pamięć refrenem kończył tą intrygującą opowieść o Odynie. Wizard ponownie zaproponował ograne riffy i mało skomplikowane melodie, ale zebrane do kupy dały rezultat w postaci jednej z najlepszych niemieckich płyt z melodyjnym heavy/power i zacięciem epickim.
Na [6] formacja nadal kroczyła obraną wcześniej drogą melodyjnego rycerskiego heavy/power i zaskakiwała jedynie konsekwencją w eksplorowaniu wybranego muzycznego obszaru. Siła Wizard tkwiła w zgrabnych melodiach, podanych w stosunkowo bogatej oprawie i zapadających w pamięć bojowych refrenach. Nowy materiał jednak nie stał na tak wysokim poziomie, jak trzy poprzednie krążki. Pierwszą część albumu wypełniło granie doświadczonej ekipy, ale jakby bez polotu. Przyczyniły się do tego mniej chwytliwe melodie, średnio interesujące solówki i więcej kwadratowego niemieckiego grania. Fire And Blood nie nadawał się na otwieracz, a Death Is My Life odegrano niemal nerwowo, ze śladowymi elementami neoklasycznymi, które jakoś w wykonaniu tej grupy wielkich emocji nie budziły. Weselszy Call Of The Wild przypominał pewnymi rozwiązaniami nagrania Manowar, ale już ponury i znacznie wolniejszy On Your Knees był raczej zaskoczeniem. Ta nawiązująca do twórczości Paragon kompozycja próbowała przemieścić Wizard w obszary bardziej siłowego metalu, choć refren znamionował barbarzyńskie elementy wczesnego Manowar. O słabości krążka zadecydował brak zdecydowanych killerów. Nie były nimi ani zamaszyście odegrany Circle Of Steel ani najbardziej epicki z zestawu Warriors Of The Night. Niezły No Way Out rozpędzał się po klimatycznym posępnym wstępie, udanie wypadło także piękne i wzruszające zakończenie albumu w postaci epickiej ballady Don`t Say Goodbye. Ze spraw brzmieniowych warto podkreślić zniszczenie siane przez bas, wyeksponowany tym razem kosztem nieco cofniętej perkusji. Gitarowe zagrywki cięższe niż to bywało, ale sam dźwięk instrumentu Maasa nieco suchy, zwłaszcza w szybkich fragmentach pierwszej połowy albumu. Płyta była też zdecydowanie za długa i w pewnym momencie słuchacz ogarniało uczucie znużenia.
Koncepcyjny [7] dotyczył historii wiedźmy Goochan, próbującej ochronić Ziemię przed zastępami wrogów z obcej planety. Maassa (który zdecydował się poświęcić ukończeniu studiów wyższych) zastąpił Dano Boland i choć Wizard dalej grał swoje, wyraźnie było słychać, że gitarę trzymał ktoś inny. Historię w zasadzie opowiedziano w sposób spójny i logiczny, choc album zawierał mielizny, które pozwalała zamaskować tylko duża liczba znakomitych kompozycji. Po udanym intro, Witch Of The Enchanted Forest uderzał z pełną z niesamowitymi chórkami i ekspresyjnym wokalem D'Anny. Interesująco zabrzmiały mroczne wątki w Pale Rider - tak Wizard jeszcze nie grał, również pod względem akustycznego grania w końcowej części. Cięższy i wolniejszy w Children Of The Night dorównywał najlepszych numerom z lat ubiegłych, a rycerski styl utworu dopełniono mocnymi riffami i udanymi ozdobnikami w śpiewie. Nowocześnie wypadł Lonely In Desert Land, co podkreśliły elektroniczne wstawki w tle, z kolei galopujący Dragon`s Death po udanym początku przeistaczał się w kawałek dość archaicznie. Jednak nawet on prezentował się okazale na tle The Sword Of Vengeance, w którym zastosowano core-podobne zaśpiewy oraz nieco mało strawnego groove. Znakomitym powrotem do tradycji był rozpędzony Two Faces Of Balthasar z kapitalnym refrenem i niewymuszonym wykonaniem. Mimo słabych punktów, album był wygraną potyczką w stosunku do drętwego poprzednika. Niemcy jeszcze raz udowodnili, że wciąż posiadali patent na ciekawe melodie, co przy soczystym heavy/powerowym brzmieniu dało efekt bardzo dobry. Z kolei na wydanym 31 stycznia 2009 [8] Wizard postanowili uczcić nordyckiego boga burz i sił witalnych. Krążek nie zawodził, o ile komuś nie przejadła się formuła prezentowana przez zespół od wielu lat. Ciekawostkę stanowił fakt wykorzystania po raz pierwszy w karierze dwóch gitar (wrócił Maas). Do najlepszych kompozycji zaliczały się: typowy Midgards Guardian, kwintesencja prostego heavy z bujającą melodią w What Would You Do?, manowarowy Serpent Venom oraz charakteryzujący się świetnym refrenem i podkładem perkusyjnym The Visitor. Wyraźnie słyszalne były nowe wpływy spod znaku Paragon (Resurrection, Utgard: False Games). Ogólnie była to niezła robota z jedną wpadką w postaci nieporadnego Pounding In The Night. Zabrakło też wpadających w ucho solówek i bardziej podniosłych refrenów.
Na [9] zrezygnowano z tematyki orbitującej wokół mitologii germańskiej, skupiając się na likantopach. Stworzenie muzyki pasującej do wilkołactwa okazało się jednak trudniejsze niż bojowe hymny na cześć Odyna. Generalnie tematyka przewodnia przejawiała się raczej w warstwie tekstowej, gdyż Wizard i tym razem grali swój metal w rozpoznawalnym stylu, ale zrezygnowali z podniosłej pompatyczności. Rycerskich dynamicznych numerów tego zespołu zawsze słuchało się z przyjemnością, tym razem pozostał jedynie tradycyjny melodyjny heavy/power, mało jednak atrakcyjny pod względem melodii. Apetyt budził kapitalny Of Wariwulfs And Bluotvarwes - kawał doskonałej roboty w stylu Manowar z czasów The Triumph Of Steel. Dalej już tak udanie nie było - energiczne gitary starały się zamaskować mało porywającą melodię w Undead Insanity, a drapieżny wokal w Taste Of Fear dziwnie połączono z nazbyt łagodnym refrenem. W takich przypadkach stylistyczne niezdecydowanie działało na niekorzyść kwintetu. W podobnym tonie zabrzmiał Messenger Of Death, tutaj jednak zastosowano więcej epickości i nawiązań do [7]. Rutyna nie sprawdziła się natomiast w Fair Maiden Mine, w którym mało interesująco wypadły drobne progresywne ciągotki. Prawdziwy Wizard powracał w prostszych i mocniejszych numerach jak Heart Eater czy Hagr. Kiedy te zapożyczenia z własnej przeszłosci wzbogacały melodię na znakomitym poziomie, powstawał niszczący refren jak w Bletzer. Na koniec przeciętny Hagen Von Stein wzmacniał uczucie niedosytu. Szkoda, gdyż D'Anna zaśpiewał tu naprawdę dobrze, ale płycie zaszkodził brak łatwo przyswajalnych killerów, tak przecież do tej pory dla Wizard specyficznych.
[10] dotyczył śmierci zachodzącej na różne sposoby. Creeping Death zaczynał się długo i powodował pewne zniecierpliwienie, ale potem nadrabiał atrakcyjnym refrenem, choć Sven D'Anna sprawiał wrażenie zmęczonego. War Butcher był po części brutalny w kilku riffach i partiach wokalnych, ale ostatecznie okazywał się bladym numerem z prymitywnym waleniem perkusji i pseudo-thrashowymi zagrywkami, nie bardzo pasującymi do epickich uniesień. Electrocution emanował mrokiem w długiej partii wstępnej, a potem Wizard przypuszczał atak dwóch gitar nie do odparcia - szkoda, że później następowało rozmycie mocy w przeciętnym refrenie, bardziej pasującym do rycerskiego power. W wolniejszym Angel Of Death zabrakło pazura, natomiast Angel Of The Dark przynosił zupełnie inny ciężar gatunkowy - realnie epicki przekaz z Manowar w tle, chórami i pompatycznym śpiewem D'Anny na tle orkiestracji. Doświadczenie i czerpanie z własnych pomysłów brało górę w Black Death - napędzanym potężną perkusją heavy/powerowym huraganowym ataku z wyrazistą melodią. Post Mortem Vivere okazał się typowym numerem w średnim tempie i przelatywał dość beznamiętnie. Grupa pełny odwet brała w wyśmienitym Death Cannot Embrace Me, odegranym na zwolnionych obrotach o ogromnej sile przekazu w zupełnie nietypowym dla Wizard stylu (bliskim niemal gotyckiemu heavy a la Lacrimas Profundere). Machinery Of Death powinien być industrialnie surowy, tymczasem świetny początek w łagodnym stylu psuł amatorsko odegrany powermetal, w wersji nierozpoznawalnej dla stylu formacji. Na koniec true metalowe przesłanie w We Won`t Die For Metal - solidnym podejściu pod Manowar i Majesty, ale bez krztyny oryginalności. Co do brzmienia całości, to przyjemnie słuchało się obu gitarzystów, ale na brawa zasługiwał perkusista Sören van Heek. Sven rozkręcał się w miarę upływu czasu i pojawiania się kolejnych kompozycji. Pod względem produkcji Achim Köhler wciąz stawiał na mięsiste gitary, wgniatający w ziemię bas i potężną perkusję. Sam materiał był nierówny, zbyt momentami eksperymentalny i stylistycznie rozstrzelony.
W 2016 Sven D'Anna zaśpiewał na trzeciej płycie argentyńskiego Feanor. Tymczasem fani Wizard spodziewali się, że następny krążek będzie w końcu znacznie lepszy od poprzednich dwóch przeciętniaków. W takich sytuacjach czasem powrót do własnych korzeni jest jedynym wyjściem i się opłaca. Tak właśnie postapili Niemcy na [11], na którym nie było miejsca na tematyczne rozważania czy eksperymenty z innymi pokrewnymi gatunkami heavy metalu. Na początek prawdziwy killer: potoczysty Liar And Betrayer ze znakomitą zwrotką i jeszcze lepszym refrenem. W dostojnym true metalowym We Are The Masses wydobyto co najlepsze z majestatu epickiego grania. Dumne natarcia gitarowe stanowiły esencję w rozbudowanym Live Your Life i tutaj w pełni powracał stary rycerski Wizard. Na tej płycie najważniejszy był zabieg, że przez cały czas nie ustępowano o krok w kolejnych kompozycjach pod względem dążenia do utrzymania bojowego bitewnego klimatu. To udało się w Brothers In Spirit, White Wolf i Frozen Blood. Chórki i tempa w Wizard Until The End podchodziły pod Majesty, z kolei Father To Son raz jedyny przechodził na pozycje szwedzkie. Zaraz jednak Let Us Unite dewastował wszystko na swej drodze, a niedobitki zmiatał bas Arndta Rateringa. W tym kawałku Wizard najmocniej zbliżał się motoryki pociągu pancernego Paragon. Godne zakończenie w melodyjnym You`re The King, nasuwającym skojarzenia z kilkoma utworami z [8]. Album bez ballad, rock/metalowych wycieczek czy pseudo-progresywnego podejścia. Duet Boland-Maass w pełni odzyskał na tej płycie swoją siłę - ich dialogi w świdrujących solówkach i wsparcie rytmiczne były znakomite. Bębniarz van Heek czuł się jak ryba w wodzie w tej dynamicznej ściśle dawkowanej rytmice. Sven D'Anna już dawno nie śpiewał tak dobrze. Brzmieniowo krążek był wyborny, wszystko brzmiało masywnie i ciężko jak powinno. Wizard bez wymyślania czegoś nowego i bazując na tym co umiał najlepiej, nagrał atrakcyjną heroiczną płytę.

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1-6] Sven D'Anna Michael Maass Volker Leson Sören `Snoppi Denn` van Heek
[7] Sven D'Anna Dano Boland Volker Leson Sören `Snoppi Denn` van Heek
[8-10] Sven D'Anna Michael Maass Dano Boland Volker Leson Sören `Snoppi Denn` van Heek
[11] Sven D'Anna Michael Maass Dano Boland Arndt Ratering Sören `Snoppi Denn` van Heek
[12] Sven D'Anna Michael Maass Tommy Hartung Arndt Ratering Sören `Snoppi Denn` van Heek

Arndt Ratering (ex-No Inner Limits)

Rok wydania Tytuł TOP
1995 [1] Son Of Darkness
1997 [2] Battle Of Metal
1999 [3] Bound By Metal
2001 [4] Head Of The Deceiver #14
2003 [5] Odin
2005 [6] Magic Circle
2007 [7] Goochan #25
2009 [8] Thor
2011 [9] Of Wariwulfs And Bluotvarwes
2013 [10] Trail Of Death
2017 [11] Fallen Kings #14
2021 [12] Metal In My Head

          

          

Powrót do spisu treści