Australijska grupa heavymetalowa powstała w 2002 w Melbourne. Korzystając z tradycji lat 80-tych, jak i wpływów eurometalu, Black Majesty nagrali serię albumów mocno zakorzenionych w klasycznym metalu. W promocji wydatnie pomogła niemiecka wytwórnia Limb Music. Czerpiąc z najlepszych wzorów obu kontynentów, ekipa stworzyła własny styl, ogniskując w swojej muzyce to, czym zachwycali najlepsi po obu stronach Oceanu. Debiut zaproponował metal zagrany w średnich tempach o mocnym, ale równocześnie miękkim i głębokim brzmieniu. Melodie były majestatyczne, podniosłe i niemal epickie, a poszczególne utwory - dosyć długie, rozbudowane i wzbogacone o dyskretne partie klawiszowe. Niekiedy przemykały umiejętnie podane elementy progresywne, przypominające pobratymców z Vanishing Point. Zresztą lider tego ostatniego, Silvio Massaro, gościnnie zaśpiewał w tytułowym Sands Of Time. Sam John Cavaliere dysponował głosem o ciekawej barwie, który intrygująco wypadł na tle specyficznych riffowych konstrukcji zagrywek gitarowych. Zdumiewała swoboda, z jaką zespół przemieszczał się z melodii w zwrotkach w niezwykłe refreny, jak w Colliding Worlds. Grupa znakomicie czuła się także w kompozycjach typowo powermetalowych (Fall Of The Reich, Legacy). Krytycy wymyślili dla kapeli etykietkę "australijskiego Iron Maiden", co było dużym uproszczeniem, choć obie formacje posiadały podobną umiejętność budowania niezwykłych kompozycji stosunkowo prostymi środkami. Ciekawostką był występ gościnny muzyków Pegazus - Cory Betts zagrał na basie w trzech kawałkach, a Danny Cecati wtórował Cavaliere w No Sanctuary.
Zespół nie spoczął na laurach i [2] ponownie uświadamiał, jak wielkim potencjałem dysponowała ta ekipa. Wydawałoby się, że melodyjnemu power z elementami heavy daleko było od oryginalności, ale ten poziom niezwykłości w przypadku Black Majesty tkwił w szczegółach. Rozpoczynający album Dragon Reborn to nic innego jak połączenie rytmiki Hammerfall i rozwiązań melodycznych Iron Maiden, ale ujętych w sposób niegdyś uskuteczniany przez australijski Dungeon. Efekt był nadzwyczaj udany, ale nie wychodził ponad poziom bardzo dobry. To, że stylistykę Harrisa i spółki można przerobić w odświeżony spobób udowadniał mocno chwytliwy Silent Company, w którym Cavaliere po raz kolejny udowadniał, że należał do ścisłej czołówki wokalistów młodego pokolenia - co zresztą słychać było również w folkowej pieśni barda Six Ribbons, zaśpiewanej w duecie z Susie Goritchan. Wstęp symfoniczny do Firestorm zapowiadał styl włosko-francuski, ale dalej znów władzę przejmowała konwencja Iron Maiden o zreformowanym obliczu. Moc brzmienia tego krążka wyrażono nie w podkręcaniu głośności, ale w idealnym wyważeniu australijskiego ciepła i niemieckiej siły. Darkened Room nie należał do rozpędzonych, ale robił niesamowite wrażenie elegancją wykonania, kapitalnie zagospodarowaną przestrzenią z gitarą akustyczną i wyborną solówką. Duet Janevski-Mohamed tylko raz przyćmiewał wokalistę w typowo powerowym szybszym Visionary, udowadniającym jak gładko i bez popadania w nieustanne galopady można rozegrać taki kawałek. Dickinsonowski refren powracał w Never Surrender, ale wciąż trzymano się perfekcji i wydobycia pewnych elementów, jakie w muzyce Maiden czasem pozostawały ukryte, a zamiast wysuniętego basu wrzucono tu klawisze, za które odpowiedzialny był gościnnie występujący Endel Rivers. Wszystko zamykał ponad 7-minutowy rycersko-epicki A Better Way To Die, poza wpływami Ironów serwujący także wpływy amerykańskiego metalu. Powstała jedna z pereł światowego powermetalu.
Na trzecim albumie jakby możliwości muzyków zaczęły się z wolna wyczerpywać. Krążek był zbyt typowy i konwencjonalny - trudno było się do czegokolwiek przyczepić, a jednocześnie nie było za co szczególnie wychwalać. Kawałkom zabrakło znanego z dwóch poprzednich płyt specyficznego ducha ducha oryginalności, urósł w siłę natomiast cień Iron Maiden. Świadomie czy nie, połowę utworów oparto na patentach żywcem wyjętych z twórczości ekipy Harrisa. Było to bolesne zatracenie tożsamości - o ile Into The Black stanowił jeszcze zgrabne połączenie stylu Ironów i zagrywek charakteryzujących dotychczas Australijczyków, to już Bleeding World i Faces Of War stanowiły niemal kalkę, będąc zarazem do siebie bardzo podobne. Nie wyróżniał się niczym także cover Deep Purple Soldier Of Fortune. Na plus wyróżniał się tytułowy Tomorrowland, szybki i z wysokimi wokalami w stylu niemieckiej szkoły powermetalu. Ocenę całości podciągała współpraca gitarzystów - w samych głównych wątkach trudno było ją wychwycić, za to lśniła pełnym blaskiem w częściach instrumentalnych. Ten album rozczarowywał tych, którzy liczyli na materiał o większym wkładzie własnej inwencji, mógł zadowolić natomiast zwolenników grania wtórnego, ale w dużej mierze interesującego.
[4] miał pokazać czy zespół ostatecznie stać było na nawiązanie do zjawiskowej muzyki z przeszłości. Wyprodukowany przez Rolanda Grapowa (ex-Helloween, Masterplan) album powstawał długo, a kompozycje były ponoć starannie dopieszczanie i dopracowywane. Szkoda tylko, że krążek męczył swoją powszedniością, a kolejne kawałki zlewały się w jedną matową całość w stylu melodyjnego powermetalu w odmianie europejskiej. Przeciętne solówki, nijaki śpiew Cavaliere i natłok przeciętnych dźwięków bie potrafiły przykuć uwagi słuchacza na dłużej niż kilkanaście sekund. Płyta brzmiała niczym wymuszona i nagrana siłowo, co w przypadku tego zespołu było przykre. Zespół stanął w rozkroku między graniem rycerskim, podrabianiem Helloween i kopiowaniem wystudiowanego skandynawskiego power. W zasadzie nic tego albumu nie określało i nie definiowało. W Far Beyond i Witching Hour gościnnie wystąpił wokalista Silvio Massaro z Vanishing Point, ale nie był w stanie wyróżnić się w jakikolwiek sposób. Zgubiono atut umiejętnego łączenia tego co najlepsze w danych gatunkach metalu z różnych stron świata, a [4] wpisał się wyraźnie w ówczesny kryzys sceny australijskiej.
Na [5] nastąpił dalszy ciąg tego formalnego nieuporządkowania. Krązek rozpoczynał łagodny Falling - prosty melodyjnego powermetal z niby-rycerską melodią, ale równocześnie nijaką i wygładzoną w stylu Power Quest (w gitarowych zagrywkach pobrzmiewał Iron Maiden). Podobne granie sączyło się z Lost Horizon, Voice Of Change, Killing Hand, Journey To The Soul czy Stargazer - ułożone numery: gładkie, romantyczne i toczące się po jednym ścisłym torze. To był power metal bez grama "power" - nie było tu metalowej agresji, wszystko przelatywało przewidywalnie i zbyt starannie. Wykorzystane melodie były już grywane niejednokrotnie, nawet przez sam Black Majesty w innych wariantach. Stylistyka Power Quest wracała w jasnym i słonecznym Edge Of The World. Ekipa lekko budziła się przy balladowym Symphony Of Death - numerze przekształcającym się w dostojne epickie riffowanie, ale słuchacz szybko znów przysypiał. Wykonanie wszystkiego niezłe, z udanymi solówkami Janevskiego, niekiedy stylizowanymi na maidenowe. Cavaliere śpiewał jak na akademii szkolnej przed publicznością profesorską - "wyciągał górki" i tonacją sięgał wysoko. Ta sama sekcja rytmiczna (Harris-Konvalinka), która na albumie poprzednim czasem waliła bez ładu i składu, tutaj grała z matematyczną precyzją pod dwie znakomicie współpracujące gitary. Obróbka materiału została dokonana na Słowacji w studio Rolanda Grapowa i brzmienie dobrano znakomicie: miękkie gitary, głośne bębny i mocny bas odnajdujący się wśród gitar. Płyta nie była zła, ale do jej słuchania należało wpierw założyć czystą wyprasowaną białą koszulę i wypucować lakierki.
Przed wydaniem [6] wielu wątpiło, że Black Majesty poza sprawnie odegranym gładkim power metalem był w stanie czymś jeszcze zaskoczyć. Rzeczywiście, otwierający Phoenix to taki odegrany przez doświadczoną ekipę szybki melodyjny power bez historii. Tymczasem kolejny Anneliese to już znakomity numer pełen dramatyzmu, gdzie nieco wolniejsze fragmenty przeplatano z szybszymi, a melodia była niezwyklej urody (wysoki wokal Cavaliere jeszcze dodawał temu wszystkiemu uroku). Dobrą passę utrzymano w epickim Vlad The Impaler, w którym odpowiednio zaakcentowano heroiczny klimat i solówkę Janevskiego. Łagodny Crossroads urzekał refleksyjnym klimatem i z dodanymi na planie drugim klawiszami. Rozpędzający się we wstępie Misery mógł się podobac, a głos frontmana wypadł zaskakująco delikatnie na tle szybkich gitar. Zrobione to zostało po mistrzowsku i ten utwór wypadł znakomicie, choć może sama melodia nie była szczególnie oryginalna. Make Believe niezły, ale to jakby kawałek niewykorzystanych motywów muzycznych - metalowe partie główne były tuzinkowe, tak jakby zespół powstrzymywał się od ostrzejszego wyrażania melodii. Emptiness Ideal to utwór bez własnej historii - gładki w formie, ale nazbyt przypominający nijaką poprawność z dwóch poprzednich albumów. Takie melodie tam właśnie dominowały i starania gitarzystów w części z solówkami niewiele poprawiały sytuację. Ogólnie w części drugiej album był słabszy, mniej interesujący i wchodzący w obszary muzyczne kilku poprzednich lat. To słychać równiez w zamykającym płytę Escape. To był dobry i elegancko zagrany numer powermetalowy, ale bez jakiejś większej głębi i ze zbyt manierycznym wysokim wokalem. Trudno powiedzieć czemu liczne zespoły z takim upodobaniem coverowały Out In The Fields Gary`ego Moore`a i Phila Lynotta - tu wyszło nieźle, ale to jednak inny rodzaj rock/metalowej muzyki. Kultura wykonania na wysokim poziomie i Black Majesty pod tym względem wyróżniał się spośród innych grup australijskich, grających mniej technicznie i bardziej siłowo. Płytę zrealizowano starannie i postawiono na sprawdzone już brzmienie: nie za ciężkie, nie za ostre, ani w pełni europejskie i ani amerykańskie. Zespół nie zszedł poniżej dobrego poziomu, nawet grając pewne rzeczy w dosyć bezbarwnym stylu trzech poprzednich albumów. Dołożyli parę razy znakomity klimat i więcej prawdziwych emocji, poparli to godnym uznania wykonaniem i w efekcie było to najlepsze dokonanie od czasów [3].
Po trzech latach Australijczycy powrócili z nowym perkusistą Benem Wignalllem i [7], na którym ekipa przypomniała sobie, że kiedyś grali rzeczy epickie i rycerskie. Zapowiedzią tego był Dragons Unite - konkretny mocny powermetal ze smokami w tle i pompatyczną melodią. Także szybki Something`s Going On wypadł wybornie w tym melodyjnym monumentalnym pędzie. Muzycy dołożyli misternych zagrywek gitarowych w stosunkowo łagodnym Children Of The Abyss z echami Dragonforce. Wars Greed rozpoczynał się pełną zadumy częścią balladową, potem jednak przechodził w kolejny dostojny powermetalowy galop, nic jednak nie tracąc z klimatu jaki został tu stworzony na początku. W Always Running zwracały uwagę świetna melodia i płynne zmienianie temp. Znakomicie prezentował się też zdecydowanie zagrany Sanctified z rozległym uroczystym refrenem. Nothing Forever w podobnym stylu obdarzony został lżejszym, wyżej zaśpiewanym refrenem w stylu niemieckim (hansenowskim). Jedynie Lonely przypominał ten sztywny akademicki powermetal z kilku poprzednich albumów, ale to także bardzo dobry numer z ciekawą solówką. Wszystko zrealizowano wzorowo i nie zrezygnowano z ciepłego brzmienia o stosownej dawce ostrości i głębi. Może tylko w kilku kompozycjach głos Cavaliere został zbyt mocno schowany za ścianą gęstych gitar. Black Majesty nagrali tym razem autentyczny epikci power - pełen gitarowego pędu, ozdobników, energii i precyzji wykonania. Nieco skostniały w poprzednich latach zespół nagrał wyjątkowo udaną płytę.
Corey Betts grał w progresywno-metalowym Neue Regel (In A Word w 2004). Steve Janevski dołączył do Wicked Smile.

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1] John `Gio` Cavaliere Steve Janevski Hanny Mohamed Evan Harris / Cory Betts Pavel Konvalinka
[2-6] John `Gio` Cavaliere Steve Janevski Hanny Mohamed Evan Harris Pavel Konvalinka
[7] John `Gio` Cavaliere Steve Janevski Hanny Mohamed Evan Harris Ben Wignall
[8] John `Gio` Cavaliere Clinton Bidie Hanny Mohamed Evan Harris Zain Kimmie

Stevie Janevski (ex-Cyclone Tracy), Evan Harris (ex-Taramis, ex-Amethyst, Vulvagun, ex-Mechanical Organic, ex-Eyefear), Hanny Mohamed / Corey Betts (obaj ex-Pegazus)

Rok wydania Tytuł TOP
2003 [1] Sands Of Time
2005 [2] Silent Company #18
2007 [3] Tomorrowland
2010 [4] In Your Honour
2012 [5] Stargazer
2015 [6] Cross Of Thorns
2018 [7] Children Of The Abyss
2025 [8] Oceans Of Black

          

  

Powrót do spisu treści