Holenderska grupa powstała w 1989 w miejscowości Oss w Północnej Brabancji. Już dwie pierwsze demówki "Imaginery Symphony" z 1990 i "Moonlight Archer" z 1991 zwracały się ku doom/deathowi, który powoli przetaczał się przez Europę. Debiutancki album odważnie łączył dwa na pozór odległe światy - subtelne piękno i brutalność. Jak na tamte czasy był to odważny eksperyment, a zarazem coś nowego co dopiero za parę lat odnieść miało ogromny sukces. Tym samym The Gathering dołaczyli do grona pionierów "nowej fali" spod znaku Paradise Lost, My Dying Bride, Anathemy i Tiamat, którzy mieli zamiar wstrząsnąć klimatyczną metalową sceną. Na tym krążku wrzucono jeszcze mnóstwo deathowych akcentów (szybsze tempa, ciężkie brzmienia, growling), jednak na ten surowy podkład nakładały się delikatne melodie i senne piękno. To tak jakby w najmniej spodziewanej chwili przejść ze świata iluzji do twardej rzeczywistości. Albo odwrotnie - jakby zimne życie nagle zamieniło się w w sen. Pod względem stylistycznym postawiono na kontrasty i sprzeczności - surowe gitary doskonale współgrały z rozmarzonymi melodiami i klawiszami, a subtelny głos Marike Groot dzielnie wspomagał brutalny charkot Smitsa (kojarzący się z głosem Nicka Holmesa na wydanym rok wcześniej Gothic Paradise Lost). Ten muzyczny kalejdoskop i niemal mistyczny klimat były chyba najbardziej niesamowitymi elementami całej układanki. Album bazował na doom/deathowym podłożu, a od czasu do czasu zdarzało się muzykom zagrać bardziej dynamicznie. Pojawiały się także momenty spokojniejsze, w których słychać zaczyny późniejszego typowo gotyckiego stylu The Gathering. Pomimo inspirowania się dokonaniami Paradise Lost, w partiach solowych Rene Rutten nie inspirował się stylem Grega Mackintosha. Rene serwował kilka technicznych popisów, świadczących o jego niezłym warsztacie. Najbardziej oryginalnym elementem debiutu były wielobarwne i wyeksponowane klawisze Franka Boeijena. Na początku lat 90-ych było to sporym ewenementem, bo klimatyczne zespoły metalowe wówczas stawiały raczej na gitary. Te klawisze czasem niezbyt pasowały do agresji, a niekiedy nawet wypadły naiwnie i kiczowato. Otwieracz The Mirror Waters to powolny walec, zawierający okazjonalne podkręcenia tempa i intrygujące syntetyczne brzmienia klawiszy. Dla odmiany pełen agresji Subzero to jeden z najostrzejszych kawałków w całym dorobku zespołu - z niemal deathmetalowym czadem, ale również melodyjną solówką Ruttena. W In Sickness And Health wymieszano zbyt wiele elementów doomowo/deathowych z klawiszami, przez co utwór wydawał się mocno niespójny - a we fragmentach z emocjonalnym krzykiem Smitsa nawet śmieszny. Lepszą aranżacją cechował się King For A Day z elementami raczkującej gotyck-metalowej stylistyki. Mimo że lubiany przez fanów, numer razi zbyt gwałtownym przejściem od death/doomowego czadu do sennego zamulającego klimatu. Ciężki i ponury Second Sunrise, oparty na niezłych riffach i gotyckich wstawkach, zyskałby jednak na wywaleniu stylizowanych na wycie wilków klawiszy w refrenach. Najwięcej dojrzałego The Gathering zawarto w nastrojowym dostojnym Stonegarden z melancholijnym śpiewem Groot, po czym następował zwięzły instrumentalny Always, po części nawiązujący atmosferą do dokonań Dead Can Dance, które było ważnym źródłem inspiracji muzyków. Album puentował dynamiczny i pełen różnorodnych rozwiązań Gaya`s Dream - podsumowujący niczym w soczewce wszelkie zalety i wady óczesnego składu co komponowania dłuższych rozbudowanych form. Po latach należy podkreślić, że z tą płytą czas obszedł się dość brutalnie. O ile w latach 90-ych płyta mogła się podobać ze względu na śmiałe wykorzystanie klawiszy, twórcze rozwinięcie pomysłów najwcześniejszego Paradise Lost oraz wielowątkowość utworów, to dzisiaj "trąci stęchlizną" i razi aranżacyjno-produkcyjnym amatorstwem. Muzycy nie potrafili jeszcze przekuć swych talentów na jakość napisanych utworów, które miejscami były słyszalnie przekombinowane. Bracia Rutten zdawali sobie jakby już wtedy sprawę z problemu - szukając desperacko jakiegoś klucza do odniesienia europejskiego sukcesu, zdecydowali się wymienić duet wokalistów.
Ruttenowie zdecydowali się na podobny męsko-żeński wariant, ale tym razem postawiono nie na growling, ale na czysty męski głos Nielsa Duffhuesa. Ten ruch okazał się nietrafiony, gdyż wokal faceta przypominał z jednej strony luzacką manierę Mike`a Pattona z Faith No More i ta pokrzykująca maniera sprawdziłaby się nieźle w graniu alternatywnym. W dodatku Duffhuesowi zdarzały się drażniące ucho fałsze oraz momenty z kompletną wokalną amatroszczyzną. Z tego względu przebrnięcie przez warstwę wokalną albumu było dość karkołomne. Sopranistka Martine Van Loon (urodzona 25 lutego 1972) wokalnie udzielała się mniej, wobec czego uwaga słuchacza skupiała się na męskim głosie. Szkoda, bo w warstwie instrumentalnej było lepiej niż na debiucie - postawiono na dynamikę i energię poszczególnych utworów, opierając je w większszości na średnich tempach. W grze gitar można było odnaleźć elementy intensywności deathmetalowej, jednak dominował metal gotycki, oparty na kontrastach między fragmentami dynamicznymi i nastrojowymi. Znów utwory były dość długie, wielowątkowe i zróżnicowane klimatycznie. Choć bazowały na klasycznych schematach zwrotkowo-refrenowych, to jednocześnie zawierały wiele wycieczek w nieznane. Po raz drugi jednakże nie wszystkie pomysły wypadły jednakowo udanie, a najwięcej zastrzeżeń pojawiało się pod adresem utworów najszybszych, do których lekko wkradła się komercyjna miałkość. Rene Rutten po raz pierwszy zaczął grać emocjonalne i melodyjne solówki, na razie jeszcze łącząc je z technicznymi popisami. Również klawisze Franka Boeijena wypadły ciekawiej, bez syntetycznych brzmień czy nietrafionych popisów solowych. Dominowały dynamiczne gotycko-metalowe numery w rodzaju wielobarwnego klawiszowo On A Wave, dający konkretnego czadu The Blue Vessel czy intrygującego klawiszowo Like Fountains - opartego na kontrastach między heavymetalowo-doomowym a gotyckim klimatem. Prawie 9-minutowy Her Last Flight rozwijał się od balladowego spokoju do wręcz deathującego riffowo hałasu. Najmniej interesująco prezentowała się końcówka płyty, z której zapadały w pamięć jedynie gotyckie nastrojowe wstawki z A Passage To Desire - głównie przez wzglądu na oryginalne wokale Van Loon. Pod względem muzycznym był to pierwszy album The Gathering tak mocno odwołujący się do metalu gotyckiego, choć te pionierske elementy chwilami były spychane na drugi plan przez nie do końca trafione pomysły w niektórych kawałkach. Bracia Rutten po raz drugi stanęli przed trudną decyzją.
Tym razem zatrudnienie wokalnego dyletanta mogło się skończyć kompletną katastrofą. Holendrzy postanowili zaryzykować i nagrać album w całości stawiający na żeński głos. Za mikrofonem postawiono 22-letnią Anneke van Giersbergen (właśc. Anna Maria van Giersbergen, urodzona 8 marca 1973). Ten wybór okazał się to strzałem w dziesiątkę i rudowłosa dziewczyna nie tylko sprawdziła się w roli liderki, ale jednocześnie przyczyniła się do powstania albumu, który miał zmienić historię klimatycznej muzyki metalowej. [3] znów oparto na połączeniu masywnego riffowania gitar z bogatymi aranżacyjnie klawiszami. O ile jednak wcześniejsze dokonania The Gathering dość mocno nadgryzł ząb czasu, tak na trójce udało się stworzyć dzieło uniwersalne, broniące się do dziś. Z muzyki całkowicie wyeliminowanp elementy deathowej wściekłości, ale poszczególnym kompozycjom nie zabrakło życia bądź energii. Konkretne podkręcenia tempa z ostrą pracą gitar pojawiały się co jakiś czas, a muzycy wiedzieli jak dawkować moc także w wolniejszych fragmentach. W efekcie na krążek trafił doomowy ciężar czerpiący między innymi z klasycznych dokonań Black Sabbath. Odwołania do gotyckiego klimatu przejawiały się w jesienno-deszczowych i zamglonych rejonach, skutkując powstaniem najbardziej mrocznej płyty w dorobku The Gathering. Co ciekawe obok rocka gotyckiego oraz wpływów Dead Can Dance na [3] słuchacz odczuwał też fascynacje melancholijną estetyką dream-popową spod znaku Slowdive. Z poszczególnych elementów złożono niezwykle oryginalną mieszankę, której największym atutem był bez wątpienia śpiew Anneke. Choć w kolejnych latach Holenderka mocno skierowała się w stronę delikatności i subtelności, na tym krążku jej głos prawdziwie emanował mocą i pewnością. W wielu miejscach ten styl przypominał divy operowe i stanowił wzór dla wielu zespołów gotycko-metalowych. W jej głosie nie było irytujących zawodzeń czy czułości. Muzycy napisali osiem długich i wielowątkowych utworów, które w jednych miejscach trzymały się dość prostych struktur zwrotkowo-refrenowych, a w innych skręcały wręcz w progresywne rejony z ambitnymi wycieczkami w nieznane. Do tego sporo fragmentów miało charakter czysto instrumentalny. Kolejnym atutem płyty były melodyjne i melancholijne partie solowe Rene Ruttena, zaprezentowane w podobnej formule do tworzonej przez gitarzystów Slowdive. Świetne wrażenie pozostawiały też chłodne partie klawiszy Franka Boeijena, który idealnie potrafił oddać kolorystykę jesieni z zamglonymi pejzażami, pełnymi zmieniających swoją barwę liśćmi drzew. Zaletą płyty w końcu było także czyste i miękkie brzmienie, stworzone w niemieckim studiu Woodhouse pod okiem uwielbiajacych taką muzykę Siggiego Bemma i Waldemara Sorychty. Zbudowany z sabbathowych riffów, mrocznych klawiszy i energetycznego wokalu Anneke, Strange Machines to najbardziej doomowa kompozycja w zespołowym dorobku (uwagę zwracały specyficzne "piłujące riffy", słyszalne zwłaszcza w drugiej połowie utworu). Eleanor z kolei mocniej stawiał na dynamikę, nie zapominając jednocześnie o nostalgicznym klimacie, potęgowanym przez zaciągany śpiew Anneke oraz długie instrumentalne pasaże. Z gotycko-sennej atmosfery utkano stonowany i leniwie płynący przed siebie In Motion #1, będący jednocześnie rewelacyjną prezentacją bogatych aranżacyjnie klawiszy i solówki Rene Ruttena. Zdecydowanie cięższą, przestrzenną i mocno symfoniczną muzykę przynosił Leaves, a szczytem ponurych depresyjnych barw był rozmyty brzmieniowo Fear The Sea, oparty na progresywnych brzmieniach gitar. Największym zaskoczeniem był tytułowy Mandylion, z którego wyeliminowano całkowicie gitary, a atmosferyczno-transowo-folkowe aranżacje klawiszy i plemienna perkusja tworzyły działo na miarę Dead Can Dance. W metalowo-progresywnych klimatach utrzymano prawie 10-minutowy Sand And Mercury. Gdyby nie środkowa część z "chwytającym za serce" śpiewem Anneke, utwór mógłby stanowić idealny wzorzec kompozycji instrumentalnych. Finałem całości był In Motion #2, któremu nie zabrako ani doomowego konkretnego ciężaru ani melancholijnego klimatu, a wszystko idealnie spięły ze sobą stawiające na podniosłość wokale Anneke. Powstał bezdyskusyjnie najlepszy album The Gathering, jak również jedna z najlepszych klimatyczno-metalowych płyt z wokalistką. Krążek nie zawierał bowiem podstawowych wad jakie często towarzyszyły takiej muzyce, a więc zbytniego rozmiękczenia i odarcia utworów z metalowej mocy, a także irytujących ciągot w stronę operowego niewieściego zawodzenia. Do tego kompozycjom nie zabrakło ambicji, ciekawych aranżacji i dobrych pomysłów potrafiących przyciągnąć uwagę słuchacza. Jednocześnie były one zaskakująco proste i przystępne, bez problemu docierając także do osób nie obeznanym z takim graniem. Szkoda tylko, że zespół w kolejnych latach nie zdecydował się na kontynuację tak zbalansowanej gatunkowo stylistyki. Dziś osamotniony damski głos w zespole klimatycznym nikogo nie dziwi, ale wówczas była to znacząca innowacja - ryzyko, za które The Gathering mogli zapłacić wysoką cenę. Album szybko stał się kanonem metalowych klimatów - płyta zainspirowała inne zespoły gatunku, w których "panna na wokalu" była dotychczas niemal tematem tabu. Od kiedy The Gathering i Theatre Of Tragedy dzięki użyciu kobiecych wokali odnieśli sukces, podobny patent zaczęły stosować liczne zespoły gotycko-metalowe i doomowe.
Od lewej: Frank Boeijen, René Rutten, Anneke Van Giersbergen, Hans Rutten, Hugo Prinsen Geerligs, Jelmer Wiersma
[4] nie dorównywał poprzednikowi, ale był w pewnym sensie jego kontynuacją. Także tu postawiono na mnóstwo ujmujących melodii, gitarowe dialogi i przede wszystkim poetycki głos Van Giersbergen. Tym razem płyty nie nagrywano w pośpiechu i w efekcie uważnej pracy w studio utwory brzmiały lżej i mniej surowo. Ten sam skład postawił na podobną mieszankę dźwięków ciężkich, czerpiących przede wszystkim z wzorców doomowych ze sporą chwytliwością poszczególnych utworów. Ciężar przede wszystkim tworzyły masywne riffy Ruttena i Wiersmy, nawiązujące do Black Sabbath i innych grup z Wielkiej Brytanii. W kilku miejscach Rene stawiał na technikę i pomysłowość - w rezultacie kilka jego solówek prezentowało się naprawdę okazale. Perkusja Hansa Ruttena w większości trzymała się wolnych i średnich temp, rozpędzając się jedynie okazjonalnie. Podstawowym atutem The Gathering pozostał nastrój i klimat, ale w tej sferze właśnie płyta najbardziej różniła się od [3]. Frank Boeijen trzymał się bowiem nie tylko atmosferycznych plam (typowych dla klimatycznego metalu lat 90-ych), ale również sięgał do brzmień retro, korzystając z organów Hammonda. To spojrzenie w przeszłość rocka najmocniej słychać było w dwóch dynamicznych kompozycjach The May Song i Third Wave, którym nadano hard rockowy posmak, bez metalowego ciężaru gitar. Uniwersalizm dźwięków dał w efekcie album mniej mroczny i jesienny, jednocześnie słyszalniej stawiający na optymistyczny przekaz (typowy bardziej dla wiosny i lata). Wszystkie numery trzymały się tu klasycznych zwrotkowo-refrenowych schematów, fragmentów czysto instrumentalnych było niewiele, w trzech przypadkach długość kawałków nie przekraczają czterech minut. Anneke eksplorowała przede wszystkim ciepłe rejestry swojego głosu - spokojniejsza warstwa muzyczna pozwalała wokalistce zaprezentować dużo więcej subtelności. Wszystko rozpoczynało nawiązaniem do stylistyki [3] w postaci ciężkiego i potężnie brzmiącego On Most Surfaces (Inuit), z wyrazistymi popisami solowymi Rene Ruttena. W klimatach doomowego grania utrzymano też Confusion z okazjonalnie miażdżącymi riffami, przynoszący jednak prostszą i częściej wchodzącą w atmosferyczne brzdąkanie muzykę. Takie samo granie w wersji zaskakująco pogodnej i melodyjnej umieszczono we wspomnianym spokojnym The May Song z organami Hammonda i rozmarzonym śpiewem Anneke. Powolny leniwy The Earth Is My Witness mieszał bogato zaaranżowane atmosferycznymi klawiszami i akustycznymi gitarami zwrotki z energetyczniej zaśpiewanymi refrenami. Ponure tony zwiastowały New Moon, Different Day, jednak refreny konkretnie przełamywały tą atmosferę, pozwalając muzykom podkręcić tempo całości. Rockowy czad stał się domeną Third Chance, najszybszej kompozycji na płycie. Kolejną reminiscencją [3] był Kevin`s Telescope ze słodkim uzależniającym wokalem Anneke. Tytułowy Nighttime Birds to mieszanka chłodnej atmosfery, doomowych riffów, wielobarwnych klawiszy, charakterystycznego śpiewu wokalistki oraz kapitalnych solówek Rene Ruttena. Największą niespodzianką był zamykający album Shrink - delikatna nastrojowa piosenka oparta na dźwiękach pianina i melodyjnym śpiewie Anneke, do której dołożono prostą melodyjną solówkę gitary i stonowaną rytmikę. Ostatecznie krążek wypełniły w większości piosenkowe utwory, z częstymi kontrastami między czadem a klimatem, a także bogatymi aranżacjami symfonicznych klawiszy. Tę estetykę Holendrom udało się wynieść na niezły poziom i zaprezentować w ciekawej formule, w której zaskoczeń i ciekawych zwrotów akcji nie zabrakło. Choć [4] nie dorównał [3], to i tak stał na poziomie nieosiągalnym dla choćby późniejszych epigonów w rodzaju Lacuna Coil, Within Temptation czy Tristania.
[5] udowodnił, że apogeum twórczości zespołu niezbicie przeminęło, choć ten krążek potrafił miejscami oczarować i wzruszyć. Utwory na tej płycie nie miały wiele wspólnego z czterema poprzednimi płytami The Gathering. Wyraźnie odcięto się od przeszłości i podkreślono muzyczną odmienność. Podobnie jak Anathema w pewnym momencie ich kariery, tak i Holendrzy poświęcili się muzycznym poszukiwaniom i eksperymentom. Nowe wydawnictwo było dwupłytowe, ozdobiono je dziwaczną kolorową okładką, warte podkreślenia było również wcześniejsze odejście gitarzysty Jelmera Wiersmy. Elementy metalowe wciąż się pojawiały, lecz nie stanowiły najważniejszego składnika. Postawiono też na alternatywne brzmienia gitar z użyciem mocnych przesterów na wzór Massive Attack. Wiele ostrzejszych fragmentów miało posmak rockowy, chętnie korzystano z elektronicznych brzmień klawiszy, przypominających różnego rodzaju alternatywne płyty ukazujące się w podobnym czasie (Radiohead, Garbage, Portishead). Boeijen jakby nie znał umiaru w tych samplach, serwując je w formie dość hałaśliwej i nie pozwalając słuchaczowi na dłuższy relaks. Ta nowoczesność niezbyt stapiała się z gotyckimi brzmieniami. Gitarowe solówki podrasowano różnego rodzaju zniekształceniami i efektami. Anneke Van Giersbergen zdecydowała się śpiewać spokojnie i subtelnie - trzeba przyznać, że w manierze pop/rockowej jej głos robi spore wrażenie. Pierwszy CD była bardziej tradycyjna, jakby chętnie sięgając do gotycko-metalowej przeszłości. Frail (You Might As Well Be Me) wydawał się podążać szlakami Shrink z [4], zagrany jednak w gitarowej a nie klawiszowej oprawie dźwiękowej. Mocno elektroniczny i odjechany wstęp do Great Ocean Road zwiastował utwór ze sporą dawką elektronicznych przeszkadzajek. Podobnie leniwe granie oferował Rescue Me i tą senność przerywano cięższym gitarowym wejściem z wyjątkowo pokręconą klawiszowo-gitarową solówką. Całkowity spokój przynosił My Electricity - akustyczna ballada zagrana na gitarze przez samą Anneke i w celu wyrwania słuchacza z otępienia zespół przygotował dynamiczny Liberty Bell, który sięgał do metalu alternatywnego - przede wszystkim za sprawą sporej dawki przesterów nałożonych na śpiew Anneke. Red Is A Slow ColourThe Big Sleep płynął monotonnie i ta powoli wystukiwana rytmika oraz nowocześnie brzmiące klawisze budziły skojarzenia z trip hopem. Ascetyczny Marooned to znów alternatywne brzmienia klawiszy z niby-połamanymi aranżacjami. Pierwszy CD zamykał ponad 9-minutowy Travel, sztucznie próbujący być następcą Sand And Mercury z [3], a po prawdzie był kawałkiem trip hopowym i alternatywnym, z wrzuceniem kilku fragmentów gotyckich. Na drugim CD zespół częściej grał zadziornie - rozpoczynał się kosmicznymi pogłosami, do których dołączała przesterowana gitara i leniwa cięższa rytmika. W Illuminating wrzucono zniekształcony śpiew Anneke, ze spokojniejszymi zwrotkami i dynamicznymi refrenami. Dość zaskakująco prezenował się skomponowany przez Anneke Locked Away, który początkowo sprawiał wrażenie radosnej akustycznej ballady, ale z czasem zyskiwał na ciężarze i depresyjnym nastroju, kończąc się czymś na kształt mieszanki doom metalu z alternatywnym rockiem. Ciężej wypadł również ponad 7-minutowy Probably Built In The Fifties, czerpiący co nieco z doom metalu i wykorzystujący wokalne przestery. Najbardziej ambitnym i jednocześnie mocno improwizowanym fragmentem albumu była trwający prawie pół godziny How To Measure A Planet?. Kolos rozkręcał się powoli i tajemniczo w kierunku dźwięków zbliżonych do Pop U2, by później równie leniwie się wyciszyć z tłem w postaci odgłosów natury. Z każdą kolejną minutą odnosiło sięwrażenie, że The Gathering niepotrzebnie poważyli się na takiego giganta - zaciekawiene spadało szybko, a przydługie powtórzenie sekwencji początkowych motywów w wersji skrajnie przesterowanej zdecydowanie rozczarowywało. Powstała płyta wielobarwna, ale jednocześnie przegadana i wielu momentach nudna. Te 103 minuty mogły przytłaczać, a poczucia tego dyskomfortu nie potrafiły zrekompensować same kompozycje - zbyt eksperymentalne, radiowe i idące z trip hopową modą. Mający być zaletą rozrzut stylistyczny płyty okazał się największą wadą albumu i ostatecznie The Gatheriung nagrali płytę dla nikogo. Płyta spotkała się z surową krytyką dotychczasowych fanów i czas tej oceny nie zmienił. Co gorsza, [5] stał się początkiem nowego rozdziału w historii zespołu, który trwał przez kolejne dekady. Ten okres działalności podsumowano koncertowym [6]. Materiał poddano studyjnej obróbce i niestety muzyka traciła wiele ze scenicznego ducha. Siłą rzeczy przeważały kawałki z [5] i tylko dwa utwory pochodziły z [3]: Strange Machines oraz Sand And Mercury.
Próbując odpowiedzieć na pytanie kiedy The Gathering stracił najwięcej fanów, zapewne najtrafniejszą odpowiedzią byłoby: wraz z wydaniem [7]. Muzycy twierdzili, iż krążek miał być powrotem do metalowych korzeni, jednak album z ciężkim uderzeniem nie miał już nic wspólnego. Tu i ówdzie pojawiały się co prawda cięższe gitary (Analog Park, Rolleroaster), przeważały jednak wdzięczne klimaty w stylu Amity. Pachniało dokonaniami The 3rd And the Mortal (instrumentalny Beautiful War), pojawiały się wiolonczele i oboje. Nawet śpiew Anneke utracił gdzieś pasję i osobiste zaangażowanie. Pojawiły się struktury piosenkowe przez które, jak się okazało, The Gathering nigdy już nie mieli wrócić do metalu gotyckiego - pomimo kłamliwego marketingu narzuconego przez wytwórnię Century Media (muzycy w wywiadach przed premierą przebąkiwali o powrocie do cięższego brzmienia), podczas gdy krążek był niczym innym jak kontynuacją eksperymentalnej drogi rozpoczętej na poprzedniku. Sztucznie powrzucane okazjonalnie cięsze riffy to tylko zasłona dymna do poszukiwań alternatywnych. od tamtejh pory Holendrzy nagrywali muzykę miałką, mało interesującą i całkowicie zrywającą z metalową przeszłością. To granie było przeznaczone dla fanów Portishead, ewentualnie dla miłośników głosu Anneke w każdej stylistyce. [8] był zbiorem nagrań z demówek, a także z nigdy wcześniej nie wydanej siedmiocalówki (In Sickness And Health, Gaya`s Dream, Always...). Mimo upływu czasu te kawałki nadal intrygowały niesamowitym klimatem, nietuzinkowymi rozwiązaniami i pomysłami. Większość kompozycji tu zawartych trafiła swego czasu na debiut, lecz w bardzo dopieszczonych wersjach. Deathowa ciężkość, brutalność i siła swobodnie przenikały przez subtelne piękno i tajemniczy klimat. Do tego potężny growling, metalowy brud i mistyczne klawisze - czyli cała magia dawnego The Gathering.
[9] był już kompletną porażką - płyta zawierała zaspany rock, nieudolnie próbujący wprowadzić słuchacza w stan hipnozy irytujący trip-hop oraz ośmieszające grupę elektroniczno-psychodeliczne wstawki. Jedynym godnym uwagi momentem był A Life All Mine z gościnnym udziałem Garma (Arcturus, Ulver). [10] był zapisem koncertu niezwykłego z przynajmniej z dwóch powodów - konwencji i doboru repertuaru. Trzeba przyznać, że znalazły się tutaj najbardziej reprezentatywne utwory z twórczości Holendrów. Akustyczną magię gitar zakłócały klawisze i elektroniczne ozdobniki. W ogólnym kontekście zapewne chodziło o pokazanie twórczości od bardziej wyciszonej strony i to zamierzenie powiodło się w pełnej rozciągłości. Do bólu emocjonalne Amity czy Saturnine w nowych wersjach nabrały bardziej dramatycznej wymowy. Stare kawałki jak The Mirror Waters czy Stonegarden z kolei przybrały nowego znaczenia - pozbawione doomowego ciężaru i growlingu, doskonale wpasowały się we współczesną twórczość formacji. [11] był kolejnym dowodem na złagodzenie brzmienia. Ten krążek był jak ciepłe kluchy - oszczędny w wymowie i wtórny wobec swych poprzedniczek. Utwory pozbawione były nastroju, a wciskana na siłę melancholia mierziła. W dodatku zespół sięgnął po zupełnie niemetalowe wzorce, czego przykładem był choćby Shortest Day brzmiący jak Garbage. Reszta kawałków balansowała między Radiohead i Cocteau Twins. Głos Anneke i tym razem niczym specjlanym nie zachwycił - był zbyt smętny i relaksujący. Pod koniec 2008 z zespołu odeszła Anneke, by całkowicie poświęcić się swoim pop-rockowym fascynacjom. Świadczyły o tym dokonania jej nowego zespołu Agua De Annique, jak również album In Parallel z Danielem Cavanagh. W końcu Van Giersbergen zdecydowała się na karierę solową, zaśpiewała w The Gentle Storm oraz Vuur (In This Moment We Are Free - Cities w 2017). Martine Van Loon śpiewała jeszcze w Orphanage i Lords Of The Stone.
ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | KLAWISZE | BAS | PERKUSJA |
[1] | Bart Smits / Marike Groot | René Rutten | Jelmer Wiersma | Frank Boeijen | Hugo Prinsen Geerligs | Hans Rutten |
[2] | Niels Duffhues / Martine Van Loon | René Rutten | Jelmer Wiersma | Frank Boeijen | Hugo Prinsen Geerligs | Hans Rutten |
[3-4] | Anneke Van Giersbergen | René Rutten | Jelmer Wiersma | Frank Boeijen | Hugo Prinsen Geerligs | Hans Rutten |
[5-7,9-10] | Anneke Van Giersbergen | René Rutten | Frank Boeijen | Hugo Prinsen Geerligs | Hans Rutten | |
[11-12] | Anneke Van Giersbergen | René Rutten | Frank Boeijen | Marjolein Kooijman | Hans Rutten | |
[13-16] | Silje Wergeland | René Rutten | Frank Boeijen | Marjolein Kooijman | Hans Rutten | |
[18] | Silje Wergeland | René Rutten | Frank Boeijen | Hugo Prinsen Geerligs | Hans Rutten |
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1992 | [1] Always... | |
1993 | [2] Almost A Dance | |
1995 | [3] Mandylion | #27 |
1997 | [4] Nighttime Birds | |
1998 | [5] How To Measure A Planet? | |
2000 | [6] Superheat (live) | |
2000 | [7] if_then_else | |
2001 | [8] Downfall: The Early Years (kompilacja) | |
2003 | [9] Souvenirs | |
2004 | [10] Sleepy Buildings - A Semi Acoustic Evening (live) | |
2006 | [11] Home | |
2007 | [12] A Noise Severe (live / 2 CD) | |
2009 | [13] The West Pole | |
2012 | [14] Disclosure | |
2013 | [15] Afterwords | |
2016 | [16] TG25: Live At Doornroosje (live / 2 CD) | |
2017 | [17] Blueprints (kompilacja / 2 CD) | |
2022 | [18] Beautiful Distortion |