TRUDNE POCZĄTKI

Amerykańska grupa powstała w Wichita w 1977. Ponad 40 lat zespół na przekór rynkowym modom grał swoje i dzięki wierności ideałom zaskarbił sobie dozgonny szacunek fanów. Mieszkający w Kansas muzycy przez długi czas odizolowani byli od jakichkolwiek trendów napływających z Europy. Mózgiem i założycielem Manilla Road był Mark Shelton (ur. 3 grudnia 1957), który swoją przygodę z muzyką rozpoczął w wieku 5 lat, ucząc się gry na fortepianie. Później przyszła pora na opanowanie tajników obsługi perkusji, basu i gitary. Mark początkowo grywał w zespołach jazzowych, country i rockowych, w których zbierał niezbędne doświadczenie. Pierwszą grupą Sheltona było działające na przełomie lat 60-tych i 70-tych Embryo, w którym zasiadał za perkusją. W 1973 już jako gitarzysta trafił do Apocalypse, tworzącej oryginalną muzykę zbliżoną do stylu wczesnego Motörhead. Od samego początku model gry Sheltona na gitarze był dość szczególny, a największy wpływ na niego wywarli Johnny Winter, Brian May, Michael Schenker, Ritchie Blackmore i Rory Gallagher.
W 1977 wraz ze Scottem Parkiem gitarzysta powołał do życia Manilla Road. Nazwa zespołu oznaczać miała autostradę w Kolorado, którą często jeździł Mark. Wkrótce do składu dołączył kolega ze szkolnej ławki Sheltona - perkusista Rick Fisher. Do najwcześniejszcy kawałków należały Far Side Of The Sun, Manilla Road i Herman Hill. W tym okresie Shelton, wówczas student historii, założył własną małą wytwórnię płytową Roadster Records. Jej pierwszą produkcją było trzyutworowe demo ze wspomnianymi wyżej nagraniami zespołu. Jak mówił po latach, kompozycje te były "ekstremalnie prymitywne". Kasety "Underground" w zasadzie nigdy oficjalnie nie rozprowadzono, a 50 kopii trafiło do kolportażu jedynie między DJ-ami w okręgu Wichita. Już wtedy Markowi przestało podobać się, że w studio nagraniowym zespół tracił żywiołowość z koncertów, zabijaną wykorzystywanymi efektami i sztucznością przetworników. Debiutancka płyta ukazała się w marcu 1980 w ilości kilkuset egzemplarzy nakładem Roadster Records. Co ciekawe, album posiadał dwie różne okładki, co było rezultatem, iż pierwsze tłoczenie albumu rozeszło się w błyskawicznym tempie i muzycy zdecydowali się doprodukować nowe egzemplarze, przy okazji zmieniając opakowanie. Znając późniejsze dokonania formacji, [1] może nie był falstartem, ale miejscami jego przesłuchanie stanowiło spory wysiłek. Shelton był wówczas pod dużym wpływem space rocka i klimatów country, a do tego nie miał jeszcze sprecyzowanych planów co do drogi, jaką nowy zespół miał podążyć. Koniec końców powstało dzieło jednoznacznie nieklasyfikowalne, o brzmieniu pozostawiającym wiele do życzenia, choć zdającym się pasować do kosmicznej atmosfery kompozycji, wywodzących się z panującej w latach 70-tych mody na psychodeliczny rock progresywny spod znaku Hawkwind. Zastosowano szeroką gamę typowych dla gatunku dźwięków generowanych przez efekty gitarowe i syntezatory. Całość była pełna przestrzeni i pogłosu, ale wszystko tworzyło zbyt wielki chaos. Same utwory były słabe i nieciekawe, rozwleczone i z częstymi nudnymi improwizacjami. Materiałowi brakowało myśli przewodniej, a także dobrych melodii. Niewiele było rzeczy, które po latach można na debiucie uznać za dobre czy pozytywne. Oczywiście, już wtedy drzemał w zespole spory potencjał, ale wtedy go nie wykorzystano. Utwory bazowały na tekstach z gatunku fantasy i historii. Największą torturą było przetrwanie ponad 13-minutowego Empire, będącego w zasadzie wielowątkowym improwizowanym jam session, ale miejscami przejawiającym skłonności ku epickim kierunkom mającym być podjętym w przyszłości.
Zespół promował swój debiut grając liczne koncerty w lokalnych stacjach radiowych. Po tych wojażach w 1981 muzycy zaplanowali wydanie albumu Mark Of The Beast, jednak kawałki poszły na dno szuflady. Udostępnione paru osobom, rozeszły się jednak po świecie jako bootleg "Dreams Of Eschaton". Szkoda, gdyż wydane w tamtym czasie numery w rodzaju Avatar, Venusian Sea czy Triumvirate mogły znacząco pomóc w budowaniu pozycji ekipy na początku jej kariery. 16 sierpnia 1982 ukazał się [2], mający być niejako buntem Sheltona przeciwko metodom jakimi posługiwano się w studio, a których efektem było brzmienie pierwszej płyty. W tym celu przytargał do studia stare wzmacniacze i nagrał nową płytę tak jak chciał. Efektem było brzmienie ostre i zadziorne, z nieco ciekawszymi i dosadniejszymi zagrywkami, choć niektóre utwory nadal emanowały zbędną rozwlekłością. Do klasycznego brzmienia było jeszcze zespołowi daleko, jednak tu i ówdzie zastosowano dość przemyślane aranżacje. Na płycie przemieszano proste rock`n`rollowe wesołe utwory z rozbudowanymi dłuższymi numerami inspirowanymi Rush, które stanowiły przedsmak epickiego stylu, jakim Manilla Road eksplodował na następnym krążku. Najlepszy na płycie Cage Of Mirrors był blisko 9-minutowym wielowątkowym kawałkiem ze sporą ilością zmian tempa, klimatu i rytmiki. Oprócz brzmienia samej płyty, zmienił się także sposób grania i śpiewania Marka. Więcej było w nich różnorodności, a barwa głosu Sheltona przybrała charakter, jaki na wiele lat stał się wyznacznikiem stylu formacji - charakterystyczny nosowy głos wywołujący ciarki na plecach. Zmieniono również styl gry sekcji rytmicznej, stosując więcej zmian tempa - najlepszym przykładem na to był Queen Of The Black Coast, oparty na opowiadaniu Roberta Howarda. Uwypuklono bas, a perkusja nabrała zawadiackiego charakteru i metalowej motoryki. Album stanowił pomost pomiędzy tym co dawne i nowe. Spotkały się tu młodzieńcze fascynacje Marka z zupełnie nowym spojrzeniem na muzykę i świat.
Muzycy postanowili iść za ciosem - [3] oddawał wspaniale ducha epickiego i surowego heavy metalu tamtych lat. Album wypełniła muzyka dość mroczna, zawierająca masę ciężkich riffów, oprawiona w mistyczno-baśniowe teksty oraz podkreślona specyficznym śpiewem Sheltona. To niemal definicja stylu Manilla Road i dzieło historycznie ważne dla gatunku. Wielu stawiało sobie płytę jako wzór i na dobrą sprawę trudno się temu dziwić. Idealne było tu niemal wszystko: od brzmienia poprzez klimat, teksty i okładkę po same kompozycje. Formacja zaprezentowała w pełni rozwinięty epicki styl, jaki zespół zapoczątkował na poprzednim albumie i którego nieśmiałe jeszcze próby tam prezentował. Mniej było rock`n`rollowej zabawy, a więcej powagi, choć znalazło się miejsce dla piosenkowego beztroskiego Feeling Free Again. Szybki i awanturniczy Necropolis stał się jednym z najbardziej znanych utworów Manilli. Zresztą smakowitych kawałków było tu więcej - tytułowy Crystal Logic, posępny Veils Of Negative Existence czy 12-minutowy Dreams Of Eschaton ze wstępem średniowiecznego minstrela i przepełniony melancholijną pasją. Na reedycji Iron Glory Records z 2000 znalazł się też kapitalny przebojowy Flaming Metal System z fenomenalnym początkiem gitarowym, który pierwotnie był wydany jedynie na składance "U.S.Metal Vol.3". Krążek był spójny stylistycznie, choć nie jednostajny - utwory zróżnicowano aranżacyjnie, znacznie lepsze było też samo brzmienie. Niezwykle ważnym elementem była unikalna atmosfera, która uczyniła wydawnictwo genialnym i łamiącym bariery czasu - zarówno pod względem muzyki, tekstów (zaginione antyczne nekropolie, zarysy demonicznych rytuałów, międzywymiarowe krucjaty), jak i całości odbioru. Do dziś ten najbardziej klasyczny i mistyczny łopot flagi zwycięstwa roznosi się nad pobojowiskiem małoletnich metalowców, porażonych mnogością koncepcji i pomysłów. Album dystrybuowano w całych Stanach, Szwecji, Niemczech i Holandii. Zewsząd zbierał entuzjastyczne opinie i przysporzył Manilla Road pierwszych wiernych fanów. Sukces doprowadził też do podpisania umowy z dużą i zasłużoną dla metalu francuską wytwórnią Black Dragon Records, która w swych szeregach miała już m.in. Savage Grace, Exxplorer, Heir Apparent i Liege Lord.


Od lewej: Rick Fisher, Mark Shelton, Scott Park

OTWARCIE BRAM

Pomimo tych sukcesów w 1984 zespół opuścił Rick Fisher - na jego decyzję wpłynęły rozbieżności co do dalszej wizji muzyki. Shelton pragnął grać muzykę ciężką i szybką, podczas gdy Rick chciał zachować hard rockowe szlify z pierwszych dwóch płyt. Na jego miejsce zaangażowano 24-letniego Randy`ego Foxe (właśc. Michael McDonald, ur. 12 stycznia 1960). Co ciekawe, Randy na próbę przyszedł jako gitarzysta i dopiero kiedy Shelton udowodnił mu, iż jest dużo lepszym wioślarzem od niego, Foxe zasiadł za perkusją. Już z nim trio nagrało zachwycający [4] - oryginalnie ukazał się w grudniu 1984, ale wytwórnia chciała to sprzedawać jako nowość i wydrukowała na winylu "1985". W opinii wielu fanów, jest to najlepszy krążek w całej dyskografii Manilli. Shelton całkowicie zrezygnował już z grania zabawowego na rzecz bardziej epickiego. Podczas sesji nagraniowej Shelton nabawił się infekcji gardła, przez co jego głos stał się niższy i "barbarzyński". Płyta była fantastyczna i uznawana jest powszechnie jako kanon tego typu grania. Utwory niezwykle rozbudowano i działo się w nich całkiem sporo. Cały album zresztą był niesamowitą podróżą po mitycznym królestwie, w którym buzował niespokojny ruch wirów i fal starożytnej siły. Powstało arcydzieło prące naprzód, zamiast ograniczać się do byciem jakieś wariacji na temat [3]. Wśród tego klinicznie czystego destylatu epickiego heavy, wszystkie numery emanowały najwyższym poziomem metalowej sztuki. Na samym starcie witało niepokojące intro oraz dudniący wstęp perkusyjny, po którym wchodził power/speedowy riff Metalström. Niemal motörheadowy rytm zwiastował Heavy Metal To The World ze słyszalnie brylującą w pogmatwanym refrenie perkusją, atakował podniosły Open The Gates oraz pełen solówek The Fires Of Mars. Magiczno-poetycka Astronomica w trakcie swego trwania coraz bardziej stopniowała kolejne szczyty tajemniczości, metafizyczną ekspresję kontynuował ciemny klimat Weavers Of The Web z chwytliwym riffem. Kończący całość Witches Brew witał onirycznym wstępem, a interludium rozdzielające zwrotki zostało tutaj mistrzowsko okraszone energią do pozazdroszczenia. Album nie byłby kompletny bez genialnego Road Of Kings, w którego warstwie muzycznej można było się zatracić do tego stopnia, że wejście wokalu słuchacz witał z lekkim szokiem. Rolę epickiego kręgosłupu pełnił ponad 9-minutowy The Ninth Wave - atmosferyczny pojedynek wyrazistości i maestrii. Pełne nieprzeniknionej enigmatyczności pierwsze dźwięki gitar, śpiewające później magiczne unisono, przybierały formę kunsztownej dostojności. Pełne wewnętrznego ognia dysonansowe symfoniczne solówki, potępieńcze zaśpiewy i niemal świątynne bębny stworzyły metalowy piedestał epickości. Zespół znacznie przyspieszył i wzmocnił swój przekaz, wykorzystując chropowate brzmienie z odpowiednio dawkowanym patosem. Randy Foxe bezdyskusyjnie zmienił oblicze Manilli, a posiadając znacznie lepszą technikę od Fischera, co rusz serwował niemal wirtuozerskie zagrywki. Koncept całości oparto na mitach arturiańskich, jednak historię tą muzycy opowiedzieli w bardzo oryginalny sposób, nie trzymając się ściśle pierwowzoru. Krytykom niemal brakowało słów, by opisać niezwykłość tej płyty i zawartej na niej magii, która nigdy wcześniej ani nigdy później nie była tak silna i zniewalająca. W rezultacie krążek w Europie sprzedawał się znakomicie, choć kolportaż w USA przeszedł raczej bez większego echa.


Oryginalna okładka Open The Gates

Umocniony sukcesem artystycznym i komercyjnym zespół wydał 25 lutego 1986 fantastyczny [5], opowiadający o wielkim potopie i życiu w głębiach oceanu, gdzie wszystko było zupełnie inne. Wielu fanów Manilli i sam Shelton uznało ten materiał jako wybitny. Album nie przebił poprzednika, ale bezsprzecznie muzyka stała się jeszcze dojrzalsza - przejawiało się to w bogactwie muzycznym wykraczającym poza ramy gatunków i wymykającym się klasyfikacjom. Wszystko rozpoczynał kapitalny i atakujący nawałnicą gitarowo-perkusyjną Dementia. Następny Shadow In The Black nawiązywał do epickiego kręgosłupu formacji i najlepszych momentów [4]. Energetyczny Divine Victim można by nazwać nawet mini-przebojem, gdyby nie poważna tematyka dotycząca ofiar chrześcijaństwa. Ten wątek przeciągał się na mocarny Hammer Of The Witches, z którego w pamięć zapadał krzyk Sheltona naśladującego inkwizytora "Burn them all!". Do tego momentu album wydawał się być bardziej "jasny", choć niekoniecznie pozytywnie nastrajający. Po niepotrzebnym i drażniącym interludium Morbid Tabernacle następowały dwa krótkie ale ciężkie kawałki: Isle Of The Dead oraz Taken By Storm. Punktem kulminacyjnym albumu był trzyczęściowa epicka kompozycja tytułowa, stanowiąca esencję Manilla Road. Wszystko zamykały pędzący do przodu Friction In Mass ze zwolnieniem w części środkowej oraz outro Rest In Pieces. Mimo lekkości niektórych kawałków, heavy grany przez trio nadal był mocno rozbudowany i monumentalny. Na szczególną uwagę zasługiwały niesamowite partie perkusji Randy`ego - gęste, mocne, przesycone wirtuozerią i dynamiką. Warto zwrócić uwagę na kapitalną okładkę autorstwa Erica Larnoy`a, jedną z najlepszych w historii zespołu. Album ponownie przyniósł zespołowi rozgłos i pieniądze w Europie - z jakichś dziwnych powodów o trio znów było cicho w USA. Z natury zmienna amerykańska publiczność właśnie traciła większe zainteresowanie klasycznym heavy metalem zwracając się z jednej ku ostrzejszym środkom wyrazu, z drugiej - ku eksplodującej modzie na pudel-metal.
Na [6] grupa udowodniła potencjał twórczy, tym razem przekraczając granice klasycznego epickiego heavy. Wielu fanów było zaskoczonych zmianą stylu i nie wiedziało za bardzo jak się do tej muzyki odnieść. Dotychczas krążki Manilli łączyły różne style i klimaty z inspiracjami samego Sheltona. Tutaj zaprezentowano produkt skończony, jakby od początku do końca spięty niewidzialną klamrą. Krążek zaskakiwał swoim ciężarem i potęgą. Po raz pierwszy Mark odważył się zagrać całościowo na power/speedową nutę. Oczywiście to była ciągle ta sama epicka Manilla, tylko budowa niektórych utworów i bijąca z nich wściekła energia dobitnie pokazywały, że pęd nie był muzykom obojętny. Gitara szarpała zadziorniej, riffowała szybciej i dotkliwiej. W kilku momentach perkusja zdawała się grać zupełnie "obok" sekcji rytmicznej, pozornie nierówno i nie w rytm, ale były to tylko pozory. Kunszt Foxe był tak duży, że jego partie po prostu wybijały się przed szereg i trzymały swoje własne tempo. Brzmienie wzmocnione tłustym basem tworzyło monumentalną ścianę dźwięku, która nie zlewał się w nieczytelny przekaz. Z tego ciekawego wydawnictwa należałoby wskazać przede wszystkim na Spirits Of The Dead z balladowym wstępem oraz kapitalny Children Of The Night. Do grona pomniejszych klasyków weszły ponadto Masque Of The Red Death oraz Dragon Star. Ta skłonność to szybkości nieraz nie zazębiała się i łomot w Up From The Crypt wydawał się zmierzać donikąd. Idealny sposób na połączenie skłonności do szybkości i karkołomnych rytmów z dawną epiką miał się dopiero narodzić na albumie następnym. Warto wspomnieć także doskonałe teksty oparte na twórczości Edgara Allana Poe.


Od lewej: Scott Park, Randy Foxe, Mark Shelton

POZA OTCHŁANIĄ

Choć krążek był bardzo dobry, nie odniósł dużego sukcesu. Stało się tak za sprawą słabej produkcji - zespół miał duże problemy techniczne w studio, do których ponoć przyczynili się pracownicy wytwórni Black Dragon, nakłaniając muzyków do pewnych swoich nieprzemyślanych pomysłów. Dopiero reedycja CD (opublikowana w 2000 przez amerykański Sentinel Steel, ze zmienioną okładką) przynosiła po latach obraz jak płyta mogła i powinna był brzmieć. Ponieważ [6] nie przyniósł spodziewanych profitów, management nakłonił muzyków do opublikowania albumu koncertowego ze wspólnej trasy z Liege Lord. Na [7] utwory brzmiały niemal dokładnie tak samo jak płytach studyjnych, jedynie krzyki publiczności między poszczególnymi utworami przypominały, że miało się do czynienia z koncertem. Zaznaczyć trzeba od razu, że z tą "publicznością" były niezłe "przeboje"- Manilla była grupą typową klubową, ale wytwórnią na siłę pragnęła osiągnąć efekt aplauzu stadionowego. W rezultacie w studio zrobiono poprawki i dodano sztuczną wrzawę tłumu przez co wydawało się, że było tam więcej ludzi niż w rzeczywistości. Był to zabieg karygodny i niepoważny, w dodatku wbrew woli samych muzyków. Część koncertowa płyty wydanej na winylu stanowiło zaledwie 8 utworów, a kolejnych 7 na CD było po prostu większym fragmentem [5] oraz Spirits Of The Dead z [6] wrzuconych przez wytwórnię Black Dragon jako bonusy. Szkoda tylko, że w zestawie nie znalazł się ani jeden numer z [3]. W maju 2017 wytwórnia High Roller Records wydała Roadkill - The Raw Tapes ze zremasterowanym brzmieniem i dwoma bonusami (The Book Of Skelos oraz Up From The Crypt.
O ile na poprzedniku dało się usłyszeć jeszcze niepewne i odpowiednio dawkowane ciągoty w stronę speedu, o tyle [8] zawierał już ognisty romans z power/speedem, którego wielu nie potrafiło zaakceptować. Muzyka stała się zimna, ale nie odarta z epickich szat, w jakie Manilla się dotychczas przystrajała. W owym czasie niemal wszyscy dążyli do zaostrzenia brzmienia, a zespół jak zwykle odnalazł się znakomicie w zmienionej stylistyce. Wbrew opiniom gnuśnych recenzentów, część fanów uznaje ten krążek jako jeden z najlepszych w całej dyskografii. Ciekawy jest właśnie fakt, że począwszy od [3] do tego momentu każdy album Manilli ma swoje grono fanów, którzy uparcie twierdzą, że własnie ten a nie inny krążek jest najlepszy, co świadczy dobitnie o geniuszu kapeli. Tutaj niemal wszystkie kawałki zachwycały i czarowały niezwykłymi melodiami, świeżością i przestrzenią. Nadal w muzyce występowały wspaniałe melodyjne refreny, a kawałki w rodzaju Return Of The Old Ones, War In Heaven czy kapitalny Helicon brzmiały niczym Manilla, którą wszyscy znali do tej pory. Mark postawił na bezpośredniość, bo większość numerów nokautowała celnie od razu, bez dawania szansy na zastanowienie się nad nimi. Podkręcone tempo czarowało jak w Whitechapel dotyczący Kuby Rozpruwacza czy Midnight Meat Train. Sam Shelton znów zmienił nieco sposób śpiewania - jego głos stał się jeszcze bardziej chropowaty i szorstki, od dźwięków wręcz charczących po niemal pseudo-diamondowe falsety. Teksty utworów oparto na opowiadaniach H.P. Lovecrafta oraz Roberta Howarda - pojawiały się w nich zarówno Cthulhu, jak i tajemne rytuały.
Poprzedni album wywołał wśród fanów pewne kontrowersje, ale to co znalazło się na [9] przeszło wszelkie oczekiwania. Zespół już wcześniej wystawił na próbę zaufanie swoich fanów i chciał się zrehabilitować, jednak dolał jeszcze oliwy do ognia. Nic dziwnego, że była to ostatnia płyta w klasycznym składzie, a po jej wydaniu zespół przestał istnieć. Warto jednak podkreślić, że podczas prac nad tą płytą sytuacja wewnątrz kapeli znacznie się pogorszyła. Notorycznie dochodziło do konfliktów między Parkiem i Foxe, a w takiej atmosferze trudno było skupić się na nagrywaniu dobrej muzyki. W rezultacie największe obiekcje wywołało zastosowanie automatu perkusyjnego zamiast "żywych" bębnów. Randy stwierdził, że nie zamierza nagrywać partii prawdziwej perkusji i zajął się programowaniem. Inna sprawa, że wyszło to w sumie naprawdę nieźle, a sam Randy bez problemu odgrywał kawałki na koncertach, obsługując jednocześnie instrumenty klawiszowe, które stanowiły kolejnym element kontrowersyjny. Jeszcze nigdy klawisze nie były wykorzystane w muzyce Manilla Road w tak obfitych ilościach. Pojawiały się wcześniej tu i ówdzie jako stylowy dodatek, uzupełnienie i podkreślenie klimatu, ale tutaj były niemal wszędobylskie. Same kompozycje dzieliły się na rewelacyjne jak Into The Courts Of Chaos czy Book Of Skelos oraz takie, o których najlepiej szybko zapomnieć jak Dig Me No Grave i The Prophecy. Słychać wyraźnie, że niektóre fragmenty zrobiono na siłę. Oczywiście występowały bogate w smaczki kapitalne partie gitar oraz solówki, ale zaraz nastrój pryskał przy koszmarnej przeróbce Bloodrock D.O.A., oryginalnie nagranej w 1970. Dominował klimat mroku i tajemniczości, co udanie obrazowały opowiadane w tekstach historie. Mimo wszystkich tych negatywnych spraw, kilka momentów wywoływało ciarki na plecach.


Randy Foxe

LATA 90-TE I PÓŹNIEJ

Scott Park i Randy Foxe nie zamierzali razem przebywać ze sobą w studiu. Shelton próbował ten konflikt łagodzić, organizując kilka koncertów i licząc na to, iż wspólne występy ponownie zbliżą dwójkę pieniaczy do siebie. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Kiedy sytuacja stała się nie do zniesienia, gitarzysta postanowił zawiesić działalność Manilla Road i zaczekać, aż wszystkie rany się zabliźnią. Niestety, skłóceni muzycy nadal nie potrafili dojść do porozumienia i zespół na długie lata przestał istnieć. Bez wiedzy wszystkich zainteresowanych, w 1992 wytwórnia Black Dragon wydała pod szyldem Manilla Road [10], będący tak naprawdę luźnym projektem Sheltona, Crossa i Browna. Każdy z muzyków skomponował własne utwory i każdy we własnych zaśpiewał. Numery napisane przez Marka (Throne Of Blood, No Sign From Above i Forbidden Zone) wypadły zdecydowanie najlepiej. Trio naprawdę zwało się The Circus Maximus i zostało na dobrą sprawę wykorzystane przez francuski koncern, który użył logo Manilli na okładce. Pozostałe kawałki po prostu nudziły - były rozwleczone, nieciekawe i utrzymane w nostalgicznym klimacie. W 1998 muzyków czekała kolejna niespodzianka. Black Dragon wypuściła składankę Live By The Sword: The Very Best of Manilla Road. W tym czasie wydawnictwo uważano za rarytas, gdyż kompaktowe reedycje [3] i [6] miały dopiero nastąpić. Wytwórnia nie zadała sobie jednak trudu, by zawarte na kompilacji nagrania zremasterować czy choćby w minimalnym stopniu poprawić ich jakość. Poza tym ten krążek należałoby włożyć między bootlegi, ponieważ koncern nie miał w owym czasie praw do nagrań Manilla Road, a kontrakt z kapelą nie gwarantował wytwórni możliwości wydania składanki. W sumie dobrze, że Black Dragon później splajtowała, gdyż jej bandycka polityka wyrządziła zespołom więcej krzywdy niźli przysporzyła radości.
Mark Shelton przez całe lata 90-te spotykał się na próbach z Randym Foxe`m. Powstał nawet projekt Shark, który miał być swoistą zapowiedzią wskrzeszenia starego zespołu, ale do oficjalnej współpract nie doszło. Legenda grupy została zbudzona w końcu w 2001, a odrodzona Manilla wydała nakładem Iron Glory Records bardzo dobry [11] w mocno przemeblowanym składzie. Krążek był tematyczną kontynuacją [5], czyli klimatów podwodno-oceanicznych, a dokładniej wojny między Aesirem a Wielkimi Przedwiecznymi. Płytę zdobiła świetna okładka autorstwa Michaela Bähre, jedna z ciekawszych Manilli i jak zwykle doskonale obrazująca tematykę utworów. Album otwierał ciężki Megalodon, mocny wstęp do opowieści podzielonej na cztery rozdziały. Pierwsza połowa płyty wydawała się lepsza, napięcie lekko opadało wraz z kolejnymi utworami. Nie było oczywiście mowy o utworach słabych czy niepotrzebnych, po prostu niektóre były lepsze od pozostałych. Po raz pierwszy wokalnie udzielał się Bryan Patrick, który do tej pory był managerem zespołu. Ze swoją rolą poradził sobie całkiem nieźle, wspierając Marka w partiach wymagających większej mocy, której Sheltonowi mogło już wtedy trochę brakować nie tylko ze względu na wiek, ale przede wszystkim z powodów wieloletniego problemu z gardłem. Utwory były mocno epickie - zróżnicowane pod względem szybkości i ciężaru. Pewne zastrzeżenia mogło budzić suche brzmienie gitar, momentami wręcz "szeleszczące, jakby z głośników wysypywał się piach". Atmosfery dodawały przewijające się odgłosy szumiącego morza, specyficzny klimat rodem z Lovecrafta uchwycono w Decimation, fantastycznie prezentował się delikatny Sea Witch z łagodną pierwszą częścią. Album okazał się sporym sukcesem i umożliwił młodym fanom zapoznanie się ze stylistyką grupy i jej historią. W ramach promocji Manilla Road zagrali udaną trasę koncertową, zaliczając m.in. festiwal "Wacken Open Air".
Po ciepło przyjętym albumie powrotnym, formacja poszła za ciosem i postanowiła kuć żelazo póki gorące. Wydany 4 listopada 2002 [12] znowu wniósł kilka zmian do stylu zespołu - wprowadzono specyficzny ponury charakter i zbyt długie rozbudowane partie instrumentalne. Płytę otwierało świetne intro Gateway To The Sphere z doskonałą melodią, a po nim następowało 6 kawałków, bogatych w gitarowe pasaże. Najlepszym z nich wydawał się Seven Trumpets z balladowymi momentami, a w paru miejscach zastosowano dość ciekawe instrumentarium, które wcześniej nie pojawiało się w twórczości Amerykanów, jak chociażby skrzypce. Poza tym zastosowano klimaty orientalne kojarzące się z krajami Dalekiego Wschodu (Sands Of Time). Inna sprawa, że te elementy nie porywały, a płyta jako całość również na kolana nie rzucała. W Shadow wydawało się, że siła tkwi w prostocie, ale ten materiał mógł odsiać słuchaczy nie przyzwyczajonych do maksymalnie przeciąganych sprzężonych riffów, nierzadko przydługich i monotonnych. Po raz kolejny nie zachwycało piwniczne brzmienie - wszystko zdawało się być przytłumione i zbite w jedną masę, bez podkreślenia odpowiednio poszczególnych elementów w momentach, które tego wymagały. W rezultacie album okazał się słabszy od poprzednika, ale nie schodził poniżej pewnego standardu, który grupa wypracowała sobie przez lata. W grudniu 2002 nakładem Monster Records ukazał się Mark Of The Beast, czyli oryginalnie drugi krążek ekipy z 1981. Znaczną część utworów, jakie znalazły się na tym składaku zagorzali fani znali już od dawna z krążącego po całym świecie bootlegu "Dreams Of Eschaton". Znacznie poprawiono brzmienie utworów i dodano kilka bonusów. Muzycznie było tu sporo kosmicznych dźwięków, dużo hard rocka, rock`n`rolla i początkowa fascynacja metalem. Mimo, że w utworach dominowały ascetyzm i bezpośredniość, większość z nich była dość ciekawa - słychać pierwsze "ciągotki" w stronę bardziej rozbudowanych form, zawierających dużo instrumentalnych fragmentów. Płyta była pogodna, choć nie brakowało momentów nastrojowych jak w Venusian Sea. Dobre wrażenie robił również Aftershock z kapitalnym refrenem i dobrymi riffami.
25 lipca 2005 ukazał się [13], który znowu wywołał wiele dyskusji wśród fanów zespołu. Najwięcej emocji wzbudziło brzmienie, zdaniem niektórych wręcz garażowe i nie można było tej wpadki tłumaczyć, że tak się gra barbarzyński metal epicki. Wiele komentarzy pojawiło się również na temat formy kompozytorskiej Marka, któremu zarzucono brak pomysłów, granie na siłę i sztuczne rozciąganie utworów. Prawdą było, że jeszcze nigdy Manilla Road nie grali tak długich i rozbudowanych numerów - rekordowy The Fall Of Iliam trwał niemal 15 minut. Jednak z drugiej strony barbarzyńskie brzmienie idealnie pasowało do potężnych hymnów, za które przecież swego czasu metalowy świat Manillę pokochał. Krążek składał się z trzech oddzielnych opowieści po trzy utwory każdy. Pierwszą oparto na opowiadaniu "Córka Lodowego Giganta" autorstwa Roberta Howarda z Conanem w roli głównej, druga swymi korzeniami sięgała do "Eneidy" Wergiliusza, a trzecia opiewała losy króla Sparty Leonidasa i bitwy pod Termopilami. Riddle Of Steel byłby znakomitym killerem na początek, jednak ogólny efekt psuły piski Patricka, który ponownie wspomógł zespół. Po akustycznej balladzie Behind The Veil, atakował dynamiczny When Giants Fall, oferujący nawet pewną przebojowość i przywodzący na myśl [3]. Rozpoczynający drugą trylogię The Fall Of Iliam od razu zmieniał klimat na ciężki i masywny, z umiejętnym wykorzystaniem zwolnionych fragmentów. W pewnym momencie jednak ten kolos po prostu nużył - nie ratowały go nawet ani popisy Marka i ani świetna gra nowego perkusisty Cory`ego Christnera. W Imperious Rising również czegoś brakowało, a zamykający ten tryptyk ponad 11-minutowy Rome zaczynał się wspaniale, lecz ten epicki czar pryskał gdzieś w szóstej minucie. Wstęp do orientalnego Betrayal sprawdzał się znakomicie, wprowadzając do ospałego dewastującego walca, kapitalnie w końcu jawił się balladowy Epitaph To The King - pełen patosu i heroizmu, genialnie się rozkręcający i zaskakujący na koniec melodią znaną z The Ninth Wave. Powstał album niezły, na którym dwie końcowe kompozycje nie w pełni wynagradzały pojawiający się wcześniej brak pomysłów. Autorką okładki była Jowita Kamińska.
29 lutego 2008 ukazało się kolejne dzieło epickich bogów metalu. [14] był koncept-albumem opowiadającym historię podróży grupy Wikingów, której autorem był sam Shelton i której streszczenie ciekawie opisano we wkładce do albumu. Krążek zawierał utwory krótsze niż te znane z poprzednika, działo się w nich dość sporo. Wykorzystano wiele urozmaiceń muzycznych, emocji, nastrojów i uczuć. Ogólny wydźwięk płyty był dość posępny, ale największą wadą było ponownie przedłużanie kawałków na siłę, pomimo prób rozpraszania tego wrażenia instrumentalnymi pasażami. Materiał utrzymano raczej w średnim tempie, choć znalazło się też miejsce dla porywającej ballady Tree Of Life czy ciekawych wtrąceń akustycznych w Eye Of The Storm. Cały materiał wzbudził mnóstwo emocji - także przez fakt, że był pierwszym od lat albumem, na którym Mark sam wykonał wszystkie wokale. Najlepszym utworem wydawał się pełen mocy Frost And Fire. Mimo chwalenia przez subiektywną grupę fanów, płyta okazała się nadzwyczaj toporna, choć ten odbiór był kwestią gustu. W maju 2009 ukazał się retrospektywny After Midnight Live, zawierający pięć nagrań z Wichita z grudnia 1979 (skład: Shelton-Park-Fisher). Na okładkę trafiła reprodukcja obrazu "Sacrilegious Robbery" włoskiego malarza epoki rokoka Alessandro Magnasco.


Od lewej: Josh Castillo, Mark Shelton, Bryan Patrick, Andreas Neuderth

POWRÓT MOCY

[15] nie wzbudził większych emocji wśród prasy branżowej, spotykając się niesłusznie z obojętnością krytyków. W niektórych kręgach płytę oceniono zbyt krytycznie, dostrzegając jedynie ewentualne niedoskonałości. Mark Shelton zapowiadał na długo przed premierą, że nowa muzyka będzie retrospektywnym spojrzeniem na dotychczasowy dorobek zespołu, łączącym nowe pomysły z tymi sprawdzonymi już na klasycznych pozycjach z przeszłości. Podobny zabieg zastosowano już jednak ze średnim skutkiem przy nagrywaniu [13] i fani byli pełni obaw. W rezultacie nawiązania do historii nie były aż tak bezpośrednie, za to na wspaniałej okładce pojawiło się kilka motywów graficznych związanych od lat z zespołem. Krążek był stosunkowo krótki w porównaniu do dwóch poprzednich i mijał szybko (niespełna 47 minut), pozostawiając pewien niedosyt. Mark zagrał co prawda kilka solówek niepotrzebnie przeciągniętych, za to riffy wypadły bardzo dobrze. Niedzielni narzekacze przyczepili się niesłusznie do brzmienia perkusji, ich zdaniem suchego i nieco "spłaszczonego". Tymczasem powstała płyta wyśmienita w każdym aspekcie i najlepsza od czasów [11]. Manilla Road postarali się o niezwykłe zróżnicowanie materiału - od mocnego i zabarwionego mrocznym klimatem Into the Maelström poprzez potężnie brzmiący Abattoir De La Mort po nastrojowy Art Of War z akustycznymi motywami. Inaczej niż w przypadku dwóch ostatnich koncept-albumów, tematyka tekstów dotyczyła rozmaitych zagadnień. Obok typowo epickich tekstów inspirowanych twórczością Roberta Howarda (Fire Of Asshurbanipal oparto na jego opowiadaniu "Płomień Assurbanipala") i Edgara Allana Poe (Into the Maelström), zastosowano innowacyjny pomysł w Grindhouse, inspirowany twórczością filmową Quentina Tarantino. Mark stworzył także tekst stanowiący swoiste podziękowanie dla niezmiennie wiernych fanów w Brethren Of The Hammer, sławiący potęgę metalu i braterstwa. Wokalne partie Marka i Bryana uzupełniały się na albumie wzajemnie tworząc jednolitą całość, a wydawnictwo stanowiło pożegnanie z dotychczasowym basistą Vince`m Golemanem (nagrał swoje partie tylko do Brethren Of The Hammer i Art Of War) i jednocześnie powitanie młodego Ernesta Hellwella - swoją drogą człowieka o bardzo ciekawej osobowości. Shelton zakończył udany rok 2015 wydając swój solowy debiut Obsidian Dreams.
Także [16] można było postawić spokojnie obok najlepszych dokonań Manilli. Przy jednoczesnej ciągłej ewolucji, muzyka Sheltona zachowała ducha dawnej potęgi. Za perkusją zasiadł wieloletni przyjaciel zespołu Andreas Neuderth (znany z Viron i Roxxcalibur). Stanął przed niemałym wyzwaniem, bo poprzednicy grali w większości rzeczy finezyjne i techniczne, z gęstym werblem i setkami przejść. Nowy bębniarz nie próbował ich kopiować, grając bardziej oszczędnie, ale również ze sporą fantazją i paroma nowinkami (szybkie bicie w Stand Your Ground). Album stanowił po raz kolejny pomost pomiędzy rozbudowanymi epickimi kompozycjami z mnóstwem gitarowych popisów, a rock`n`rollowym duchem i surowością lat 80-tych. Jednocześnie krążek - zarówno w całości, jak i na wyrywki - idealnie wprowadzał słuchacza w magiczny świat Manilli, z całym jego bogactwem melodii, chwytliwych riffów (jak ten z niesamowicie przebojowego refrenu Only The Brave), tajemniczego klimatu i niesamowitych połączonych głosów Marka i Bryana. Obaj panowie podzielili się partiami wokalnymi, więc usatysfakcjonowani powinni być zwolennicy zarówno jednego jak i drugiego. Mark znów stanął na wysokości zadania i czarował głosem w kilku kawałkach, wśród których prym wiodły: genialny The Battle Of Bonchester Bridge z mistycznie natchnionym refrenem oraz uduchowiona akustyczna ballada The Fountain. Całość była doskonała, a zamykający album tytułowy trzyczęściowy Mysterium śmiało konkurował z podobnymi tytanami przeszłości, jak The Ninth Wave czy The Deluge. Warto podkreślić, że Shelton tym razem ustąpił nieco pola w kwestii brzmienia i produkcji ludziom (jego zdaniem) lepiej się na tym znającym. Brzmienie kilku ostatnich płyt było przez wielu mocno krytykowane, momentami po częsci amatorskie i garażowe. Tutaj perkusja brzmiała niezwykle ciężko i mięsiście, idealnie zrównoważono także moc pozostałych instrumentów i wokali. Do wersji płyty wydanej w Europie przez Golden Core dołączono DVD z zapisem koncertu, jaki Manilla Road zagrali podczas festiwalu "Hammer Of Doom" w 2011. Kapela wreszcie powróciła w pełni chwały, tak jak tego oczekiwali dawni fani.
Wytwórnia High Roller Records wydała w czerwcu 2016 [18] - na pierwszym CD znalazł się nieco przearanżowany drugi (nie wydany w 1981, a po raz pierwszy ujrzał światło dzienne w grudniu 2002) album Mark Of The Beast, na drugi CD trafiły nagrania demo (w tym koncertowe z "After Midnight Live"). Shelton powołał z Ernestem Hellwellem do życia projekt Hellwell (na drugiej płycie tego projektu zagrał Randy Foxe). Shelton, Hellwell i Rick Fisher założyli Riddlemaster. [19] czerpał z szekspirowskich wzorców, ukazując historię intryg pałacowych i nieszczęść trawiących od wewnątrz królewską dynastię. Tematyka jak najbardziej konwencjonalnie epicka, a doomowe zwolnienie w poszczególnych utworach wynikały raczej z ograniczeń technicznych. Pół-balladowy Never Again wyciągnięto wręcz z lat 80-tych, który dzięki swojej archaiczności w przedziwny sposób budował specyficzny nastrój. Dzięki przemyślanemu walcowatemu riffowi wart szczególnej uwagi był tytułowy To Kill A King - dziesięciominutowa opowieść o morderstwie, zemście i nieszczęściu. W 2018 Mark zaśpiewał gościnnie w utworze Sword Of The Flame Battleroar, a 27 lipca 2018 muzyk zmarł na atak serca w wieku 60 lat, tuż po występnie na festiwalu "Headbangers Open Air" w niemieckim Brande-Hörnerkirchen.
W październiku 2018 ukazała się kompilacja The Edge Of Sanity: 88 Demo Session, na którą trafiły cztery kompozycje, które Mark w 1988 zrealizował z Davidem Chastainem (w tym ponad 21-minutowy Orpheus Descending).

Późniejsze losy członków zespołu:

ALBUM ŚPIEW ŚPIEW, GITARA BAS PERKUSJA
[1-3] Mark Shelton Scott Park Rick Fisher
[4-9] Mark Shelton Scott Park Randy `Thrasher` Foxe
[10] Mark Shelton Andrew Cross Aaron Brown
[11-12] Bryan Patrick Mark Shelton Mark Anderson Scott Peters
[13] Bryan Patrick Mark Shelton Harvey Patrick Cory Christner
[14] Mark Shelton Harvey Patrick Cory Christner
[15] Bryan Patrick Mark Shelton Ernest Hellwell Cory Christner
[16-17] Bryan Patrick Mark Shelton Josh Castillo Andreas `Neudi` Neuderth
[19] Bryan Patrick Mark Shelton Phil Ross Andreas `Neudi` Neuderth


Rok wydania Tytuł TOP
1980 [1] Invasion
1982 [2] Metal #17
1983 [3] Crystal Logic #10
1984/1985 [4] Open The Gates #1
1986 [5] The Deluge #9
1987 [6] Mystification #5
1988 [7] Roadkill (live)
1988 [8] Out Of The Abyss #5
1990 [9] The Courts Of Chaos
1992 [10] The Circus Maximus
2001 [11] Atlantis Rising #8
2002 [12] Spiral Castle
2005 [13] Gates Of Fire
2008 [14] Voyager
2011 [15] Playground Of The Damned #2
2013 [16] Mysterium #1
2015 [17] The Blessed Curse #28
2016 [18] Dreams Of Eschaton (kompilacja / 2 CD)
2017 [19] To Kill A King #19

          

          

          

Powrót do spisu treści