
Angielska grupa powstała w maju 1981 w Bradford jako Southern Death Cult. Utworzyli ją wokalista Ian Astbury (ur. 14 maja 1962), gitarzysta William Henry Duffy (ur. 12 maja 1961) oraz basista Jamie Stewart (ur. 31 stycznia 1964). Już w początkowym okresie działalności (wzmocniona perkusistą Nigelem Prestonem), zwróciła na siebie uwagę koncertami w londyńskich klubach "Heaven", "ZigZag" i "Klub Foog", supportując Bauhaus. Ekipa zadebiutowała właściwie w grudniu 1982 singlem Fatman / Moya - zarówno to nagranie, jak i pozostałe z tego okresu zebrano na płycie Southern Death Cult w czerwcu 1983. Po skróceniu nazwy do The Death Cult dotarła z koncertami do Skandynawii oraz zrealizowała EP-kę The Death Cult w lipcu 1983. 13 stycznia 1984 zespół zadebiutował jako The Cult w programie telewizyjnym na kanale Channel 4. Dziennikarzy zainteresował nietypowy indiański image wokalisty, a także jego specyficzne podejście do ideologii. Astbury uważał się za punka, ale odrzucał nilistyczne hasła i agresję. To wystarczyło, by w prasie pojawił się termin "pozytywny punk", a The Cult stali się liderem nowego nurtu. Jednocześnie wrzucono grupę do szufladki z etykietą "rock gotycki" - do tego krytykom wystarczyła dziwna nazwa i emanujący z utworów mroczny nastrój. Tymczasem już na [1] słychać było zwrot ku tradycyjnemu rockowi, choć podanemu w swoisty nowofalowy sposób. Album wypełniła muzyka prosta i surowa, oparta na monotonnie powtarzających się riffach Duffy`ego. O sukcesie krążka zadecydował śpiew Astbury`ego - wysoki i niemal krzykliwy, z łatwością przebijający się przez warstwę instrumentalną. Wokalista potrafił umiejętnie przekazać rozmarzenie w Bad Medicine Waltz, znajdował się doskonale w tajemniczym Sea And Sky, lawirował swobodnie w balladowym Butterflies. Pojawiło się też kilka niezłych pomysłów, jak nieoczekiwana partia fortepianu w Ride In The Snow czy hiszpańska gitara w Gimmick. Płytę oparto generalnie na zestawieniu ze sobą różnych wpływów stylistycznych na zasadzie kontrastów, ale za pierwsze przeboje mogły uchodzić Spiritwalker oraz Dreamtime. Była to właściwie muzyka, którą wszyscy słyszeli już wcześniej - w dorobku Led Zeppelin czy The Rolling Stones - ale ubrana w hałaśliwe brzmienie lat 80-tych. Płyta wpisywała się w obraz muzyki hippisowskiej, którą przybrano w ciemne szaty rockowego mistycyzmu i dość ponurej chłodnej atmosfery. Debiut doszedł do 21 miejsca na brytyjskich listach przebojów i rozszedł się na Wyspach w ilości 100 000 egzemplarzy.
Wszystko zmieniło się jesienią 1985 wraz z ukazaniem się singla She Sells Sanctuary / No.13. Ten utwór stał się lokomotywą, która pociągnęła nadchodzący drugi krążek i roztoczyła przed The Cult wizje sukcesów i splendoru. Był to wyborny rasowy rockowy klasyk, jeden z największych przebojów lat 80-tych. Na początku kawałka zastosowano krótkie rozmyte pogłosem gitarowe intro z zaznaczonym przewodnim tematem, a melodię przewodnią osadzono na soczystym pulsującym basie Stewarta oraz na wieloskalowym śpiewie Iana. Singiel dotarł do 15 miejsca listy przebojów i utrzymał się tam niemal przez pół roku. Wkrótce z formacji wyrzucono Prestona, który nie potrafił sobie poradzić z narkotykami (zmarł 7 maja 1992 z powodu przedawkowania). Zastapił go Mark Brzezicki, który nagrał wszystkie partie na nową płytę z wyjątkiem She Sells Sanctuary. 18 października 1985 ukazał się [2] i w krótkim czasie osiągnął półmilionowy nakład w całej Europie, a drugie pół miliona dołożyli Amerykanie. Przy okazji nowego materiału, grupa w szybkim tempie pozbyła się łatki gotyckiej - pomimo ewidentnych związków z ówczesnym rockiem gotyckim, The Cult już niezbyt mieścił się w ramach tego stylu. Nawet czarna okładka z indiańskimi motywami zdradzała trochę inne zainteresowania. Muzycy postanowili nie narzucać sobie zbyt sztywnych norm stylistycznych, gdyż na tamten czas interesowało ich przede wszystkim granie głośnego i melodyjnego rocka. Nirvana zaczynała wszystko od konkretnego uderzenia, ujmowała rewelacyjna i pełna klimatu ballada Brother Wolf, Sister Moon, w Rain zespół przychylnie spoglądał na lata 60-te, a całość kończyła urzekająca, choć nieco posępna ballada Black Angel. Mocne inspiracje twórczością Hendrixa zawarto w dość mdłych Love i The Phoenix, ale zupełnie przyzwoicie prezentowały się Big Neon Glitter, Hollow Man oraz Revolution . Album odniósł oszałamiający sukces w 30 krajach, sprzedając się łącznie w ilości 2 i pół miliona egzemplarzy.

Od lewej: Ian Astbury, Jamie Stewart, Billy Duffy
Kwiecień 1987 przyniósł [3], określony jako "AC/DC bez AC/DC". The Cult tym razem zrezygnowali z ballad i klawiszy, stawiając na czysty wygrzew hard rocka. Był to głównie wpływ producenta Rick Rubina, który przekonał do wydania krążka niezbyt zadowolonych ze zmiany stylu szefów wytwórni Beggars Banquet. Płyta dotarła aż do 4 miejsca list przebojów, przebijając w tym zakresie fenomenalnego poprzednika. Astbury doskonale odnalazł się w odświeżonej konwencji, choć dawni fani mieli za złe grupie spłycenie partii Duffy`ego do monotonnie powtarzanych riffów na wzór Angusa Younga. Rozgłos zdobyły przede wszystkim singlowe Wild Flower, Lil' Devil i Love Removal Machine, które osiągnęły odpowiedno 24, 11 i 18 miejsce w rankingu bestsellerów, zdumiewał także wyśmienity cover Born To Be Wild Steppewolf. Formacja zdyskontowała międzynarodowy sukces trzymilionowej sprzedaży, występując na duńskim festiwalu w Roskilde w czerwcu 1987. Już podczas tournee muzycy zdołali napisać utwory na nowy album studyjny. [4] szturmem zdobył listy przebojów - zarówno w Wielkiej Brytanii (3 miejsce), jak i USA (10 miejsce). Wszystko za sprawą promującego wszystko Fire Woman - dynamicznego hitu idealnie nadającego się do roli komercyjnego zdobywcy rockowych gustów. Chwytliwym refrenem cechował się Sun King, urzekać mogła urocza ballada Edie (Ciao Baby), ale do miana najlepszego kawałka zgłaszał swe aspiracje Sweet Soul Sister - wcale nie taki melancholijny, jak mógłby się wydawać na początku. Szkoda, że całość zamykały dwa numery zdecydowanie przeciętne: Wake Up Time For Freedom i Medicine Train.
We wrześniu 1991 ukazał się [5], symbolizujący próbę nawiązania kontaktu z duchami rzekomych indiańskich przodków Astbury'ego. Na szczęście tym razem materiał uciekł od ducha komercji, a The Cult postanowili powrócić do mocnych rockowych brzmień, choć w wolniejszym i cięższym wydaniu. Nieco tajemniczy wstęp do tytułowego Ceremony przeradzał się w istne misterium, ale grupa ukazywała pełnię możliwości w kapitalnym przeboju Wild Hearted Son. Astbury ponownie ukazał się z jak najlepszej strony, głosem niczym narzędziem kształtując klimat całości. Po dość średnim Earth Mofo z dość banalną melodią, trochę wytchnienia dawał nastrojowy wstęp do White, w którym spokojne fragmenty przeplatały się z przesterowaną gitarą i swoistym rodzajem mrocznej poetyki. Kojącymi dźwiękami pianina rozpoczynał się If, ale charakter balladowy pryskał rozproszony huczącą sekcją rytmiczną i ostrą gitarą Duffy`ego. Full Tilt miał w sobie coś z ducha [3], wyłączając krótką funkową improwizację w środkowej części. Pewne elementy twórczości Guns N`Roses przeszmuglowano do Heart Of Soul, a prawdziwą perłą płyty był Bangkok Rain, rozpoczynający się niczym imitacja Black Sabbath, a sam Astbury zbliżał się stylistycznie do śpiewu Glenna Danziga. Nadzwyczaj melodyjny refren daleki był od taniej amerykańskiej przebojowości, zwłaszcza w końcowym fragmencie, gdzie kwartet niesłychanie przyspieszał. Nieco nostalgiczny ponad 9-minutowy Indian zaczynał się akustyczną gitarą i doskonałym śpiewem Astbury`ego. Na tle tego numery wręcz banalnie wypadł Sweet Salvation z kobiecymi wokalizami w stylu gospel. Słabo jawił się również Wonderland, zbytnio posunięty w stronę awangardowego rockowego grania. Pomimo krytyki, zespołowi po raz kolejny udało się stworzyć bardzo dobre dzieło - ponownie w innej stylistyce, ale nasycone typową "cultową" atmosferą ("pachnącą letnim deszczem"). Do wzbogacenia całości przyczynili się też zaproszeni do studia muzycy: organista Benmont Tench, pianista Scott Thurston oraz klawiszowiec Richie Zito.
Najtrudniejszym w odbiorze krążkiem grupy okazał się [6], wydany w październiku 1994. Ian Astbury wlał w teksty wiele własnych gorzkich przeżyć, włączając w to bycie ofiarą molestowania seksualnego w wieku 15 lat, problemów z narkotykami, śmierci Nigela Prestona i trudnych lat spędzonych za młodu w Glasgow. Skomplikowanej warstwie rytmicznej towarzyszyła muzyka flirtująca z elektroniką, stanowiąca pewien ukłon w stronę mocy [3]. Przede wszystkim The Cult skomplikowali aranżacje, czyniąc przebojowe melodie "trudniejszymi do znalezienia" i osadzając je w nieraz przyciężkiej formie. Szkoda, że ta niezwykle ambitna próba pod względem nowatorstwa brzmieniowego nie została zaakceptowana przez część dawnych fanów, którzy nie chcieli dostrzec wielkiego potencjału ukrytego w tej muzyce. Zaowocowało to zaledwie 69 miejscem w USA i 21 w Wielkiej Brytanii. O ile Gone był fatalnym otwieraczem, to kolejne numery potrafiły przygnieść monumntalizmem i potęgą wykonania - Coming Down (Drug Tongue), Real Grrrl czy Black Sun. Porywać mógł singlowy Star, za serce chwytał melancholijny Sacred Life wspominający młodo zmarłych artystów jak River Phoenix, Andrew Wood oraz Kurt Cobain.
Ogromnym ładunkiem mocy emanowała końcówka krążka - dynamiczny Be Free, potężny Universal You i piękny hymn Saints Are Down poświęcony tym co odeszli. Anglicy brzmieniowo wyprzedzili czasy i odważyli się poeksperymentować co dało efekt kapitalnego albumu.
Paradoksalnie, u szczytu artystycznych możliwości w grupie nastąpił rozłam na gruncie personalnym. Skłócony z Duffy`m Ian Astbury zdecydował się założyć własny projekt Holy Barbarians (nazwę zaczerpnął z noweli Lawrence`a Liptona z 1959), zabierając z The Cult perkusistę Scotta Garetta. Składu projektu dopełnili gitarzysta Patrick Sugg i basista Matt Garrett. Album Cream z 1996 odchodził od dawnej konwencji, skupiając się na dość prosto odegranym i zaśpiewanym rocku, który popularności nie zdobył. Zupełnie przepadł też solowy krążek Astbury`ego Spirit\Light\Speed z 2000 i wokalista zmuszony był dogadać się z Duffy`m (brakowało mu pieniędzy) i zrekonstruowany The Cult ruszył na tournee, przynoszące krociowe zyski finansowe. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Atlantic Records przystąpiono do nagrywania [7]. Płyta okazała się wielkim sukcesem, będąc dziełem niesłychanie równym i stylistycznie spójnym. Odłożono na bok elektroniczne wstawki, prezentując soczysty hard rock z porywającymi solówkami gitarowymi i świetnym śpiewem Astbury`ego. Do miana hitów pretendowały War (The Process), The Saint, Rise i Black California (przemianowany w późniejszych edycjach na Speed Of Light). Odrobiną dramatyzmu cechował się dekadencki American Gothic, a balladowe formy powierzono tym razem Nico i True Believers. Pomimo świetnych recenzji krytyków i fanów, grupa nie wypadła najlepiej podczas trasy koncertowej z Aerosmith. Frontman oskarżył szefów Atlantic o ciągłe rzucanie kłód pod nogi zespołu i po raz drugi opuścił szeregi The Cult pod koniec 2001. W 2002 wokalista nieoczekiwanie wszedł w skład zreformowanego The Doors (dokładnie The Doors Of The 21st Century) i ruszył w tournee z Ray`em Manzarkiem, Robbie`m Kriegerem, basistą Angelo Barberą i bębniarzem Ty Dennisem. W 2003 wystąpił z żyjącymi jeszcze członkami MC 5 w londyńskim klubie "100". Po tych wszystkich przygodach, postanowił jeszcze raz zarobić nieco na The Cult.

Od lewej: Chris Wyse, Ian Astbury, Billy Duffy, John Tempesta
Niestety, poziom nierówności [8] przypominał bardziej polskie drogi niż amerykańskie autostrady. Astbury przesiąknął jak gąbka klimatem lat 60-tych (wpływ
Manzarka), ale równocześnie pragnął zachować świeżość współczesnego oblicza muzyki. W efekcie kwartet zaprezentował się jako ekipa stojąca w artystycznym rozkroku, mało pewna siebie i niezbyt przekonująca. O ile zarzut braku intensywności kompozycji można było jeszcze próbowac odeprzeć, to już fakt umieszczenia na albumie typowych wypełniaczy nie stawiał Astbury`ego i Duffy`ego w dobrym świetle. W ten sposób pomiędzy poprawnym tytułowym Born Into This a singlowym prześmiewczym Dirty Little Rockstar, wrzucono toporny Citizens i oparty na nie pasującym do formacji rytmie Diamonds. Ian niegdyś potrafił porażać swoją interpretacją wyłącznie przy dźwiękach tamburynu, tutaj w balladzie Holy Mountain przywdziewał szaty Johnny`ego Casha. W utworach szybszych, gdzie mógłby się wykazać znaną powszechnie ekspresją, śpiewał niczym zmanierowana panienka, wypluwając wersy od niechcenia. Opamiętanie przychodziło dopiero na koniec i tak zaangażowanego The Cult jak w Sound Of Destruction chciałoby się słuchać zawsze. [8] nie miał w sobie ani hard rockowego pazura [3], ani przebojowości [4], ani wizjonerstwa [6], ani nawet ciężaru [7] - było to dzieło rozwodnione i mało pożywne muzycznie.
Następne 5 lat spożytkowano na trasy koncertowe oraz komponowanie nowego materiału. Na szczęście [9] przynosił muzykę lepiej strawną. Od pierwszych dźwięków dynamicznego rockowego Honey From A Knife wiadomo, że stary dobry The Cult wrócił. O tradycyjne brzmienie krążka postarały się dwa producenckie tuzy: Chris Goss (Queens of the Stone Age) oraz słynny Bob Rock. Specyficzne linie wokalne Astbury`ego połączone z zapętlonym gitarowym podkładem sprawiały w Elemental Light wrażenie szamańskiego obrzędu, co nasuwało skojarzenia z erą [5]. Energicznie i żywiołowo wypadł oparty na mknącym do przodu riffie The Wolf, natomiast Life>Death okazał się balladową dramatyczną kompozycją z natchnionym śpiewem i ujmująco przebojowym refrenem. Sporo pozytywnego rock`n`rolla niósł ze sobą For The Animals, który nie bez powodu wybrano na singiel. Mroczna ballada Wilderness Now wciągała nienachalnie transowym rytmem, rozwijając się majestatycznie aż do samego podniosłego refrenu. Kolejnym numerem nawiązującym do lat 90-tych był rozpoczynający się elektronicznym wstępem Lucifer, a bluesowe naleciałości wzbogacały A Pale Horse. Album wieńczył uduchowiony This Night In The City Forever, wciągający duszną atmosferą. Dobra szkoła hard rocka wróciła i pokazała nastepującej na pięty młodzieży jak należało grać, by ani przez chwilę nie znużyć. Płyta ostatecznie zadebiutowała na 15 miejscu listy Billboardu.
Dyskografię uzupełniały dwie składanki z 2000. Pierwsza z nich Pure Cult: The Singles 1984-1995 zawierała zbiór kawałków z okresu od początku istnienia grupy aż do wydania [6]. Obok największych przebojów w stylu She Sells Sanctuary, Wild Hearted Son czy Star, dorzucono tu mało znany High Octane Cult. W skład drugiej kompilacji - Best Of Rare Cult - weszło mnóstwo niepublikowanego materiału, m.in. rozbudowany The River w stylu The Doors, gotycki Little Face, przebojowy Spanish Gold, hard rockowy Faith Healer i bluesowy Lay Down Your Gun. Ian Astbury śpiewał gościnnie w Unkle (Burn My Shadow i When Things Explode na płycie War Stories z 2007), u Tony`ego Iommiego (Flame On) oraz Slasha (Ghost). Chris Wyse grał u Ace`a Frehley`a.
| ALBUM | ŚPIEW | GITARA | BAS | PERKUSJA |
| [1] | Ian Astbury | Billy Duffy | Jamie Stewart | Nigel Preston |
| [2] | Ian Astbury | Billy Duffy | Jamie Stewart | Mark Brzezicki |
| [3] | Ian Astbury | Billy Duffy | Jamie Stewart | Les Warner |
| [4] | Ian Astbury | Billy Duffy | Jamie Stewart | Mickey Curry |
| [5] | Ian Astbury | Billy Duffy | Charley Drayton | Mickey Curry |
| [6] | Ian Astbury | Billy Duffy | Craig Adams | Scott Garrett |
| [7] | Ian Astbury | Billy Duffy | Chris Wyse / Martyn LeNoble | Matt Sorum |
| [8-9] | Ian Astbury | Billy Duffy | Chris Wyse | John Tempesta |
| [10] | Ian Astbury | Billy Duffy | Chris Chaney | John Tempesta |
Matt Sorum (ex-Hawk, ex-Guns N'Roses, ex-Neurotic Outsiders),
John Tempesta (ex-Exodus, ex-Testament, ex-White Zombie, Rob Zombie). Chris Chaney (ex-Jane`s Addiction)
| Rok wydania | Tytuł |
| 1984 | [1] Dreamtime |
| 1985 | [2] Love |
| 1987 | [3] Electric |
| 1989 | [4] Sonic Temple |
| 1991 | [5] Ceremony |
| 1994 | [6] The Cult |
| 2001 | [7] Beyond Good And Evil |
| 2007 | [8] Born Into This |
| 2012 | [9] Choice Of Weapon |
| 2016 | [10] Hidden City |
| 2022 | [11] Under The Midnight Sun |

