Norweska grupa założona w 1990 w Kristiansand przez Tchorta i Kobro. Początkowo grała death, co zaprezentowała na blisko 29-minutowej kasecie "Hallucinations Of Despair" w 1991. Wkrótce jednak kariera zespołu została przerwana, kiedy Tchort dołączył do Emperor. Pozostała trójka sformowała wówczas In The Woods... Kiedy w 1998 ta formacja zawiesiła działalność, a Tchort odszedł z Emperor, przyszłość Green Carnation zaczęła się ponownie jawić w jasnych barwach. Powstanie [1] "zainspirowała" śmierć córki Tchorta, a na płycie gościnnie wystąpili: Vibeke Stene z Tristanii, Atle Dorum z Drawn oraz Synne `Soprana` Larsen (ex-In The Woods). Muzyka w zaskakująco szybkim tempie potrafiła zahipnotyzować, a debiut był znakomitym prezentem dla fanów In The Woods, którzy nie mogli pogodzić się z muzyczną "śmiercią" ulubionej kapeli. Dlatego też krążek zdominowały klimaty znane z Omnio i Strange In Stereo, zwłaszcza w brzmieniu gitar i niesamowitej głębi dźwięków. Mimo tych niezaprzeczalnych podobieństw, muzyka miała swój własny charakter. Wszelkie metalowe etykietki - psychodeliczny powiew ducha Pink Floyd, dołujący klimat pokrewny My Dying Bride oraz doomowy charakter na wzorów Candlemass - nie miały w tym przypadku większego znaczenia. Różnorodne bogate dźwięki stanowiły jedynie ramy dla mrocznego obrazu, na którym zlewały się barwy smutku, bólu i cierpienia. W zasadzie było to studium emocjonalnych odczuć Tchorta z tamtego okresu. Mnóstwo tutaj żalu, tęsknoty i wzniosłego piękna. Głos Vibeke Stene budował niemal katedralny klimat i brzmiał jak elegia. Niewątpliwie Green Carnation mógł poszczycić się dobrym startem. Może jeszcze nie do końca udało sie zapanować muzykom nad pojawiającą się tu i ówdzie nudą, ale był to smaczny kąsek dla wielbicieli In The Woods i nie tylko.
Fenomen Green Carnation porównać można z aurą, jaką rozdmuchano wokół Peccatum. Początkowo oba zespoły traktowano jako superprojekty złożone z osobowości norweskiej sceny, od których oczekiwało się cudów. Te faktycznie powstawały, ale nie przez wzgląd na renomowane nazwiska, a ze zwyczajnej pasji, inwencji twórczej i bogatej wyobraźni. Szybko okazało się, że zarówno Peccatum jak i Green Carnation stały się samoistnie żyjącymi tworami nie potrzebującymi tanich reklam. Dowodem na to było wydanie [2], który wzniósł Green Carnation na wyżyny twórcze. Materiał ponownie otwierał przed słuchaczami komnatę niezwykle emocjonalnych doznań i uczuć. Utwory brzmiały dojrzalej i bardziej przestrzennie. Emocje, wrażenia i nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie, choć jeden godzinny kawałek do końca pozostawał nieodgadniony i fascynujący. Niewątpliwie trzeba było dysponować niezwykle rozwlekłą fantazją i niezwykłym wyczuciem, by z tej konfrontacji wyjść bez szwanku. Całą kompozycję wypełniły dźwięki niezwykle bogate i wielowymiarowo.
Niesamowity debiut i jego kunsztowny następca pozwoliły snuć wyobrażenia o kolejnym przekroczeniu granicy twórczego szaleństwa. Konfrontacja z rzeczywistością nie rozczarowała - [3] szybko wszedł do kanonu lektur obowiązkowych dla każdego miłośnika dźwiękowej odmiany piękna. Fani zakochali się niemal "do nieprzytomności w magii emanującej z tej muzyki". Green Carnation udowadnili po raz trzeci, że wciąż potrafili zaskoczyć i wzruszyć podatnego na emocje słuchacza. Norwegowie w sobie tylko znany sposób połączyli dynamikę z nostalgią, smutek z krzykiem, a nowatorstwo z tradycją. Metalowy rdzeń odziano w wykwintne progresywne szaty, czuć było silną więź z hard rockiem i gotykiem. Tchort i kompani doskonale wiedzieli jak igrać z wyobraźnią i wykreować pełen harmonii nastrój. Muzycy umiejętnie wymieszali ze sobą różnorodne muzyczne wpływy - Pink Floyd stykał się z Anathemą, Porcupine Tree z Deep Purple, a Genesis z Love Like Blood. Trudno było stwierdzić czy [3] był lepszy od poprzednika - mimo kunsztu tej płyty, trudno zapomnieć o płynności i dramaturgii [2].
Trasa promocyjna z Anathemą zdecydowanie nie wpłynęła dobrze na mentalność muzyków. Za szybko uwierzyli, że rockowo-metalowa scena potrzebuje kolejnego wrażliwego orędownika, który udowadniałby babciom, że ulubiona muzyka zbuntowanych wnuczków też może być piękna. Idea sama w sobie szlachetna, pozostały jednak wątpliwości czy w takim układzie twórcy nie powinni zapisać się do pobliskiego chóru kościelnego, by tam realizować swoje marzenia. [4] wypadł blado w porównaniu z przeszłością, a zespół - świadomie lub nie - konsekwentnie zmierzał ku krainie łagodności, gdzie gniazdko uwiła sobie Anathema i podobni jej twórcy rocka regresywnego. Te zespoły nie tylko nie proponowały niczego nowego, ale wręcz sięgały do źródeł z lat 70-ych. Te inspiracje intrygowały na pierwszych trzech krążkach, tutaj potrafiły jedynie irytować. Podstawowym grzechem płyty była wszechogarniająca nuda. Utwory były nijakie, a zespół nie mógł się zdecydować czy ciągnąć formułę poprzednika, czy na dobre zanurzyć się w "smętnym bagnie nostalgii". Muzyka zatraciła polot i swoją czarującą ulotność. Momentami gitary zupełnie schodziły z planu, ustępując miejsca fortepianowi, patetycznemu podmuchowi i płaczliwemu głosowi Kjetila, którego zawodzące wokale drastycznie obniżyły pozio całości. Na uwagę zasługiwały jedynie dramatyczny Child`s Play - Part 1 oraz pełen wdzięku Just When You Think Its Safe. Była to płyta nierówna - obok ciekawych utworów można było natknąć się na bezbarwne odpadki.
Akustyczny [5] zawierał premierowe kawałki. Wbrew pozorom wcale nie chodziło o to, że Green Carnation złagodnieli. Wielu artystów diametralnie zmieniało swój wizerunek i mimo ryzykownych eksperymentów, bez problemu przekonywało fanów do swych wizji. Ta muzyka po prostu była monotonna i drętwa. Zaczynało się nie najgorzej - dość dynamiczne Sweet Leaf i The Burden Is Mine...Alone przywoływały na myśl najlepsze dokonania Antimatter. Nawet wokal był lepszy niż na [4] - mniej czułostkowy i płaczliwy. Niestety, w dalszej części sytuacji nie ratowały ani folkowe stylizacje, ani melancholijne klawisze, ani tym bardziej suita 9-29-045. Te 43 minuty sprawiały wrażenie, jakby trwały dwa razy dłużej. Wszystko przez operowanie tym samym "patentem senności".
Tchort i Kobro grali rownież w Carpathian Forest (ten drugi także w Blood Red Throne). Kjetil Nordhus śpiewał również w Trail Of Tears i Tristanii.

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA KLAWISZE BAS PERKUSJA
[1] różni Terje Vik `Tchort` Schei Christian `X` Botteri - Christopher `C:M` Botteri Alf Tore `T.Leange` Rasmussen
[2] Kjetil Nordhus Terje Vik `Tchort` Schei Bjorn Harstad - Stein Roger Sordal Anders Kobro
[3] Kjetil Nordhus Terje Vik `Tchort` Schei Bjorn Harstad Bernt Moen Stein Roger Sordal Anders Kobro
[4] Kjetil Nordus Terje Vik `Tchort` Schei Michael Krumins Kenneth Silden Stein Roger Sordal Anders Kobro
[5] Kjetil Nordus Terje Vik `Tchort` Schei Michael Krumins Tommy Jacksonville Stein Roger Sordal Anders Kobro
[6] Kjetil Nordus Terje Vik `Tchort` Schei Björn Harstad Kenneth Silden Stein Roger Sordal Jonathan Perez
[7] Kjetil Nordus Terje Vik `Tchort` Schei Björn Harstad Endre Kirkesola Stein Roger Sordal Jonathan Perez

Tchort (ex-Emperor, Blood Red Throne), Bjorn Harstad / Anders Kobro (obaj ex-In The Woods), Jonathan Perez (ex-Trail Of Tears, ex-Sirenia)

Rok wydania Tytuł
2000 [1] Journey To The End Of The Night
2001 [2] Light Of Day, Day Of Darkness
2003 [3] A Blessing In Disguise
2005 [4] The Quiet Offspring
2006 [5] The Acoustic Verses
2020 [6] Leaves Of Yesteryear
2025 [7] A Dark Poem 1: The Shores Of Melancholia

          

Powrót do spisu treści