
Niemiecka grupa powstała w 1997 w Ludwigsburgu. Ekspansja grunge i ogólny kryzys tradycyjnego metalu w latach 90-tych Niemczech niemal nie dotknął i zaczęły pojawiać się zespoły łączące wypracowany w tym kraju model powermetalowy z epickością wzorowaną na dokonaniach amerykańskich kapel pokroju Manowar, Liege Lord, Warlord i Omen. Kult stali zaczęli opiewać jako pierwsi Wizard, ale Sacred Steel stanęli w szeregu zaraz po nich. Wynikało to po części z faktu, że pierwsze dwie kapele Gerrita Mutza (ur. 1969) i Jörga Knittela - doomowy Dawn Of Winter i dość pokraczny Tragedy Divine - nie potrafiły się przebić nawet na lokalnej scenie. Po kilku małych koncertach z Blitzkrieg, Sacred Steel wystąpili na festiwalu ”Bang Your Head”, gdzie odegrali cover Tension Downfall Of Evil. W kwietniu 1997 muzycy podpisali umowę z wytwórnią Metal Blade. Kwintet należał do grona zespołów, które wierzyły w odrodzenie się true metalu, pozbawionego jakichkolwiek dodatków upiększających. Co ważniejsze, po trudnym początku i krytyce prasowej, Sacred Steel nie załamali się i nie zmienili wokalisty. Poza kiepskim przytłumionym brzmieniem, największym mankamentem debiutu okazał się właśnie głos Mutza. Wokal tego kontrowersyjnego frontmana był co najmniej osobliwy - zwłaszcza w najwyższych partiach, w których facet nierzadko wykrzykiwał wojownicze zaśpiewy. Ten element stanowił zresztą główną oś krytyki i płyta zyskała pewną przychylność mediów wyłącznie w ojczyźnie. W warstwie muzycznej ekipa zaoferowała epicki heavy z elementami powermetalu, zagrany w sposób twardszy i surowszy niż podobna muzyka zza Oceanu. Próżno było szukać na debiucie hymnów z prawdziwego zdarzenia. Metal Reigns Supreme, Trapped In Hell, True Force Of Iron Glory czy Sacred Steel mogły się podobać zagorzałym miłośnikom mieczy, herosów i pól bitewnych, ale jakość nagrań obniżały prymitywizm wykonania, mizerny poziom melodyjności i trywializm tekstów. W Purified By Pain i In The Mouth Of Madness zastosowano motywy speedmetalowe z elementami thrashu, typowe dla grup niemieckich z poprzedniej dekady. Z kolei w Kill The Deceiver pojawiał się bardziej melodyjny refren o rycerskim charakterze, ale na próżno było w nim szukać dostojnej true melodyjności Manowar. Większość materiału oparto na sekwencjach kilku riffów i obrana konwencja niczym nie mogła zaimponować. Najbardziej rycerską kompozycją był ponad 7-minutowy wolniejszy Sword Of The King z odpowiednim uroczystym nastrojem, wykorzystaniem gitary akustycznej i "całkiem dobrego" wokalu, odartego tym razem z irytujących podchodów w wysokie rejestry. Album podsumowywała niemal ascetyczna produkcja - czytelna i na poziomie sucho brzmiących płyt amerykańskich lat 80-tych. Krążek należało traktować jako średnio udaną odpowiedź na dumne granie z USA, dał on jednak sygnał do startu do rozwoju takiej muzyki w Niemczech.
Znacznie lepszy okazał się [2] - mimo, że zespół w zasadzie nie zmienił sposobu grania. Płyta okazała się po prostu melodyjniejszą kontynuacją stylu obranego na poprzedniku. Można go było polubić lub znienawidzić już na wstępie, ale przepisowe riffy, szybkie solówki, dudniący bas i gra na dwie stopy były tym razem strawniejsze. Mutz wciąż śpiewał wysoko, piszczał i pokrzykiwał bojowo (niektórzy opisywali go jako dziwny mix manier Dirkschneidera i Halforda z dużą dozą fałszu), wysuwając się na plan pierwszy przed surowe i ostre gitary. Materiał miał więcej cech melodyjnego power/speedu i te galopady poparto umiejętnie chórkami wiernych legionów. Tak brzmiały Army Of Metalheads i By Steel We Rule, przyćmiewał je jednak potoczysty refren Crusaders Of The Metal Blade. Ciekawie wypadły utwory zakorzenione w tradycyjnym rycerskim heavy metalu, do których dodano łagodniejsze refreny i bitewne odgłosy (Tonight The Witches Ride, Iron Legions). Bardzo dobrze tym razem prezentowały wolniejsze kawałki o wyraźnych cechach metalu epickiego - dostojny i dobrze zaśpiewany Carnage Rules The Fields Of Death z kapitalnym riffem, a także rozbudowana opowieść Dethrone The Tyrant King z dumną zagrywką przewodnią. Bitewnego zapału Sacred Steel nie można było odmówić w zakresie krzewienia idei miecza i tej idei wierne pozostały przebojowe wręcz Wargods Of Metal oraz manisfest Heavy Metal To The End w stylu Manowar. Nie sposób nie wspomnieć także o wyśmienitym coverze Omen Battle Cry, dodającym całości dodatkowego kolorytu lat 80-tych. Od całości odstawał tylko zbyt ponury Empire Of Steel. Niektórym płyta mogła wydać się nieco monotonna, zawierająca utwory o dość podobnym tempie, zlewającymi się w jeden melodyjny bitewny zgiełk. Gitarowy duet Knittel-Grosshans zagrali lepsze solówki - zgrabne bez przeciągania i nadmiernej surowości. Oswojenie się ze śpiewem Mutza i surową produkcją pozwalało jednak uznać ten krążek za bardzo dobry, choć niewiele wnoszący do epickiego heavy/power. W 1999 Mutz wspomógł Goddess Of Desire w coverze Mercyful Fate Nuns Have No Fun, nagrano również cover Flight It Back na tribute dla Accept. W tym samym roku Jörg Knittel zaprojektował okładkę do Victory`s In Sight włoskiego Savers.

Pierwszy skład: Mathias Straub, Jörg Knittel, Gerrit Mutz, Jens Sonnenberg, Oliver Grosshans
W tym okresie Mutz i Knittel wskrzesili Dawn Of Winter, ale już wówczas wiedzieli, że rozgłos na metalowej scenie i idące za tym pieniądze mogą osiągnąć jedynie z Sacred Steel. Wydany 20 czerwca 2000 [3] był ich najlepszych dokonaniem i co ważniejsze: lepiej wyprodukowanym. Opowiadał o młodym buntowniczym bogu, który przeciwstawił się starym porządkom i odnajdując starożytną prawdę, zdecydował się podążać własną drogą. Sacred Steel niczego nowego do swojej muzyki nie wprowadzili - nadal był to heavy/power inspirowany amerykańską rycerskością lat 80-tych i odegrany z niemiecką nieustępliwością. Fani otrzymali krążek dość zróżnicowany, pełen ciekawych i chwytliwych melodii, a najwspanialszymi tego dowodami były Stormhammer i The Oath Of Blood. Mutz nieco przystopował ze swoją manierą ekstatycznych okrzyków w wysokich tonach, a reszta zespołu złagodniała w bojowych chórkach. Ponownie przedstawiono surowe numery takie jak By The Wrath Of The Unborn czy też Lust For Blood - ten drugi jakby pozbawiony treści i bezmyślnie mknący do przodu. Przeciętny refren w Metal Is Law nie wnosił niczego ani w kategorii epickiego grania ani w wersji chwytliwych atrakcyjnych ubarwień bitewnych zmagań. Ciekawił za to Dark Forces Lead Me To The Brimstone Gate nasuwający w swej agresywnej melodyce skojarzenia z Grave Digger i Paragon. Do tradycji Manowar nawiązywał z kolei Blood On My Steel, w którym nie dopracowano się niestety wzniosłego refrenu. Autentyczny epicki heavy emanował z monumentalnie rozpoczynającego się Sacred Warriors Of Steel ze znakomitą współpracą gitarzystów i wolniejszymi partiami z długimi wybrzmiewaniami. Krew, stal i gniew fani otrzymali w refleksyjnie rozpoczynającym się Master Of Thy Fate z gitarą akustyczną. Potem utwór rozwijał się w klasyczny epicki heavy w stylu amerykańskim. Na płycie zabrakło jedynie większej ilości dobrych solówek, które i tak stały się u Sacred Steel elementem nieco drugoplanowym. Powstał dobry krążek z heavy/power godzący gusta fanów z USA i Europy, ale dobry jedynie w "swojej kategorii".
Niezadowoleni z osiągnieć grupy szefowie Metal Blade zerwali kontrakt z kwintetem, który zmuszony był przejść do Massacre Records, co miało duży wpływ na stylistykę kolejnego wydawnictwa. [4] ukazał się w lutym 2002 i od razu było słychać, że rycerska melodyjność ustąpiła znacznie zbrutalizowanej agresji. Pomimo, że równy i zwarty, nowy materiał nie dorównywał dwóm poprzednikom. Mutz powrócił zdecydowanie do pisków i ryków na tle brutalnego ataku drapieżnych mrocznych gitar. Album był dość brutalny muzycznie, co mogło rozczarować fanów rycerskiego US Power. Oczywiście numery w tej konwencji wciąż nagrywano, jak pełen dumnego patosu Sacred Bloody Steel. Znakomity był także szybki i kruszący w riffach Faces Of The Antichrist - jednocześnie atrakcyjny w sej ponurej melodii i z krótką apokalityczną solówką w stylu Slayer. Kiedy Sacred Steel grali dostojniej, to zbliżali się tempami do Manilla Road (Raise The Metal Fist) i te wolne partie zdecydowanie odzwierciedlały epicką stylistykę ekipy Marka Sheltona. W klasycznie heavymetalowym Lay Me To My Grave Mutz udowadniał, że ma więcej do powiedzenia jako wokalista. Krążek w większości jednak wypełnił typowy powermetal bez większej historii - zagrany szybko i oznaczony tyradami Mutza ze wspierającymi go chórkami (The Rites Of Sacrifice, Pagan Heart, Crush The Holy Save the Damned). Z pośród tego typu kompozycji największe wrażenie robił autentycznie demoniczny Let The Witches Burn. Na zakończenie ponad 9-minutowy Invocation Of The Nameless Ones stanowiący interesujący mix powermetalu i atmosferycznego melodyjnego death metalu z wyraźnymi elementami epickimi. Ten numer posiadał pewne cechy grania skandynawskiego, a epicka stylistyka nawiązyała do bitewnego viking/pagan metalu. Grupa po części pozostała wierna swoim pryncypiom, choć trochę brutalniej podanym. Także brzmienie bylo nad wyraz surowe i ostre, starannie wystylizowane na lata 80-te przez Achima Köhlera (znanego ze współpracy z Sinner czy Steel Prophet). Jednakże potencjał twórczy kwintetu nie został w pełni wykorzystany.
W lipcu 2004 Massacre Records wydała [5] i biła z tej płyty autentyczna epicka maskara w niemieckim stylu. Dwie bezlitośnie nacierające gitary rozdzierająły na strzępy, a wręcz krystaliczne brzmienie jeszcze wzmagało efekt totalnego zniszczenia. Pierwotna heroiczna energia rozsadza wszystkie kompozycje - stal była wszechobecna, a krew bohaterów lała się strumieniami. Producent Achim Köhler dokonał majstersztyku ustawiając wokal Mutza w centrum na wysuniętej pozycji i sprawił, że przy całej potędze wykonania był on cały czas doskonale słyszalny. Gerrit odwdzięczył się za to pełnym zaangażowaniem epickim, którego się na poprzedniej płycie nieco wyrzekł, a tu powracał w tej manierze w pełnej krasie. Na początku w Open Wide The Gate wspomagały go niemal deathmetalowe pomruki, potem już radził sobie doskonale sam. Było melodyjnie i brutalnie w szybkich typowych dla Sacred Steel Your Darkest Saviour i At The Sabbat Of The Possessed. Dochodziło nawet do tego, że tych agresywniejszych wokali we wstępnej i końcowej części Anointed By Bloodshed oraz Victory Of Black Steel słuchało się z większą przyjemnością niż chórków. W Crucified In Heaven wykorzystano bliskie Manilla Road echa w stylu epickiej narracji, ale to jedyny przypadek na tym krążek, gdzie inspiracje były tak wyraźne. Nieco wolniej zagrano w Screams Of The Tortured, gdzie znalazło się miejsce dla czytelnych epickich tyrad Mutza w refrenie. Bardzo wolny i dostojny The Chains Of The Nazarene stanowił efekt obserwacji sceny epicko-heavy/doomowej, głównie spod znaku Candlemass i Longings Past. Zapewne zespół nie uznałby dzieła zniszczenia za zakończone, gdyby na końcu nie uderzył w We Die Fighting, niczym w soczewce podsumowującym zawartość tego albumu.
Już na płycie koncertowej Jens Sonnenberg zamienił bas na gitarę rytmiczną, a jego miejsce zajął Kai Schindelar z Lanfear. W rezultacie tych zmian [7] przyjmował oblicze albumu niemal power/thrashowego, gdzie element epicki pozostał w zasadzie tylko w tekstach. Sporo tu prostej niemieckiej brutalnej nawalanki w mało wyrazistych kompozycjach w(Hammer Of Destruction, Where Demons Dare To Tread). Gdyby szukać czegoś bardziej interesującego w tym właśnie stylu, to na pewno wyróżniał się morderczo rozegrany Maniacs Of Speed, ale na pewno tylko ze względu na wyborną grę gitarzystów wypluwających speedmetalowe riffy z prędkością obrotu lufy działka wojskowego. Interesująca była w tym wszystkim pozycja Mutza, który oczywiście nadal prężył swoje wokalne muskuły, ale jakby stojąc obok instrumentalistów. Frontman śpiewał więc swoje, wciśnięty w mocne brzmienie obu gitar. Z koeli duet Sonnenberg-Khalil riffował po swojemu, niezbyt przejmując się sławieniem kultu miecza i Stali. Epickości nie była więc wcale w Blood And Thunder i akcentowano jądelikatnie w sposobie galopu w Impaled By Metal. W stylu dawnych kompozycji zabrzmiał jedynie wolniejszy Black Church, ale to był numer jednowymiarowy i cały czas grano jeden motyw, wzbogacony o "chórki mnichów" oraz growlingowe ryki. Cover Jag Panzer Generally Hostile solidnie odegrano i tyle. Ogólnie powstawało wrażenie, że Sacred Steel próbowali się "amerykanizować" w stylu Helstar, ale zasadniczo przeszkadzała w tym ogólna toporność i brak pomysłu na wciągające refreny. Do końca płyty towrzyszyła słuchaczowi już łupanka w brutalnym Plague Of Terror, dość udanym Sword And Axes oraz surowym The Torch Of Sin. Brzmienie było dobre, akuratne do zamachu Młotem Zniszczenia. Na szczęście materiał odegrano sprawnie - gdyby utwory zostały zagrane gorzej, to płyta mogłaby zostać uznana za zupełnie nieudaną.

Pierwszy skład: Kai Schindelar, Mathias Straub, Gerrit Mutz, Jens Sonnenberg, Jonas Khalil
Do tej pory zespół zazwyczaj prezentował się jako ekipa grająca surowo i z wokalistą specyficznie rozpoznawalnym, a dla wielu - dodającym uroku i smaczku epickim kompozycjom zespołu. Na [8] grupa lekko złagodniała, postawiła na zwiększenie dawki prostych melodii, w zamyśle chwytliwych i wpadających w ucho, w praktyce zaś nie zawsze jednak interesujących. Piski i beczenie Mutza czasem trudne do zniesienia - były też momenty, gdy śpiewał z drżeniem w głosie jak w wolniejszym tytułowym Carnage Victory. Nagrano sporo numerów w średnim tempie z masywną sekcją rytmiczną i "tłusto" brzmiącymi gitarami. Nie zabrakło typowo epickich numerów jak dostojny walec Ceremonial Magician Of The Left Hand Path z niemal doomową rytmiką. Zdecydowanie wyróżniał się miażdżący Denial Of Judas - bezwzględnie narastający true metalowy atak. In minus wypadł Metal Underground, jakby niemiecka wersja true Black Sabbath i rodziło się pytanie czy takie zróżnicowanie stylów na albumie zespołu kojarzonego z jednym stylem było dobrym rozwiązaniem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie takie numery jak Charge Into Overkill czy By Vengeance And Hatred We Ride - one wypadłyby lepiej na płycie zdecydowanie surowej i epicko pierwotnej - tu jednak, gdzie zespół złagodniał i otworzył się na fanów bardziej wypolerowanego melodyjnego tradycyjnego heavy metalu raczej odstręczały. Ogólnie krążek nie był zły, wokalnie bardziej ugłaskany, lecz jednocześnie wypośrodkowany i tych, którzy Sacred Steel cenili za toporność mógł nie zadowolić.
Formacja ponownie złapała wiatr w żagle na dobrym [9]. W wielu kompozycjach powróciły z pełną mocą elementy epickiego heavy, choć kwintet nie porzucił motywów speed i thrash metalu. Nowy materiał stanowił wypadkową tradycji i późniejszych fascynacji - dlatego też obok świetnych melodii wykorzystano znane już ostre łojenie. To granie nie do końca może przekonywało za pierwszym razem, ale przy kolejnym przesłuchiwaniem potafiło zawładnąć umysłem słuchacza. Na początek zaskakiwała forma wykonania wkładki w konwencji komiksu i starych horrorów klasy B (nietypowa okładka odnosząca się do plakatu filmowego z końca lat 70-tych). Album rozpoczynał szybki i porywający Storm of Fire 1916 z tekstem dotyczącym okrucieństw I wojny światowej, po czym następowała przebojowa petarda No God / No Religion, w której z kolei obrywało się fanatykom religijnym. Gerrit bez ogródek w kilku tekstach potraktował tematy kontrowersyjne, ale zrobił to z klasą. W kwestii muzycznej działo się tyle, że trudno to było wszystko ogarnąć i wyrazić słowami. Gitarzyści serwowali doskonałe riffy i parę niesamowitych solówek, które przecież przez długie lata stanowiły piętę achillesową kwintetu. Galopujące numery mieszały się z wolniejszymi i jakby natchnionymi. Spore wrażenie robił ponad 7-minutowy Journey Into Purgatory, poprzedzony i zakończony instrumentalnymi miniaturkami gitarowymi. Utwór posiadał niezły klimat, uzyskany po części poprzez zróżnicowane wokale (w tym growling). Uwagę zwracały ponadto When The Siren Calls z nieco rock`n`rollowym riffem oraz genialny tytułowy The Bloodshed Summoning z akustycznym wstępem. Nieźle też jawiły się Black Towers oraz bonusowy Perversions Of The Scriptures. Słabiej z kolei wypadły: niepotrzebnie zahaczający o thrash Under The Banner Of Blasphemy oraz nieciekawy Crypts Of The Fallen. Całość zamykał cover Misfits Dig Up Her Bones. Pomimo paru drobnych potknięć, o których nie pamiętało się w ogólnym rozrachunku, płyta sprawiała niezłe wrażenie.
W 2013 muzycy Sacred Steel uznali, że w Niemczech pojawiało się za mało power/thrashowej łupaniny w odmianie jaskiniowej i nagrali [9]. Zespół na płycie poprzedniej nieco ucywilizował się po brutalnych wycieczkach do USA w latach wcześniejszych i wydawało się, że może epicko-rycerskie granie wróci. Nic z tego - o ile jeszcze otwieracz Storm Of Fire 1916 można było uznać za sentymentalną wycieczkę w czasy wczesnego Kretora, to późniejszy prymitywizm grania w większości numerów zawstydzał. Gdyby szukać analogii to najwięcej było tu z Suicidal Angels zagranego o dwie klasy gorzej, żenującego i budzącego politowanie bezradnością wykonania. Tu nie chodziło o to, że ekipa przestała grać podniosłe melodie o polach bitew - ten power/thrash został wykonany marnie i nie podnosił ciśnienia. Poza pędzeniem w niewyszukanych numerach, wrzucano niekiedy epickość brzmiącą jak odrzuty z niespecjalnie przecież udanej [8] (Journey Into Purgatory, When The Siren Calls, The Bloodshed Summoning). Banalność Black Towers budziło uczucie współczucia dla tej zasłużonej ekipy, a szarpanina z thrashem udającym granie epickie wypełniła większą część drugiej połowy albumu - kończąc na żenującym Unbinding The Chains. Nikt się nie wyróżniał, a cała ekipa dostosowała się solidarnie do jaskiniowej ciemności metalowego grania ludów pierwotnych. Próbowano uzyskać brzmienie stalowe i posępne, wyszło rozmyte i szarobure, a miejscami mało czytelne. Polski realizator Mariusz Piętka się zupełnie nie popisał. W 2014 Gerrit Mutz stanął za mikrofonem greckiego Battleroar, nagrywał też z doomowym Angel Of Damnation (Carnal Philosophy w 2011 i Heathen Witchcraft w 2018) oraz heavy/powerowym Voodoo Kiss (Voodoo Kiss w 2022).
Gerritowi i jego kolegom należały się gratulacje, że mimo wielu przeciwności i niechęci, ciągle trwali przy swoich ideałach i byli wierni tradycji, mimo flirtów z innymi stylistykami. Obojętnie co by Sacred Steel nie nagrał, zawsze wzbudzał kontrowersje i spory wybuchały wokół wokalnej strony prezentowanego materiału. O ile fani surowego epickiego heavy/power metalu zazwyczaj byli zgodni co do tego, że muzyka tej grupy coś w sobie ma, to Mutz wskazywany był odwiecznie jako ogniwo słabe lub co najmniej kontrowersyjne.
Jörg Knittel i Oliver Grosshans (wraz z Klausem Sperlingiem z Primal Fear) założyli deathmetalowy My Darkest Hate. Sam Knittel założył również Goblins Blade. Mathias Straub grał w Mystic Prophecy.
| ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | BAS | PERKUSJA |
| [1-5] | Gerrit Mutz | Jörg Knittel | Oliver Grosshans | Jens Sonnenberg | Mathias Straub |
| [6-10] | Gerrit Mutz | Jens Sonnenberg | Jonas Khalil | Kai Schindelar | Mathias Straub |
| [11] | Gerrit Mutz | Jörn Langenfeld | Jonas Khalil | Antonio Ieva | Mathias Straub |
Gerrit Mutz / Jörg Knittel (obaj Dawn Of Winter i ex-Tragedy Divine), Jens Sonnenberg (ex-Cavillator), Kai Schindelar (Lanfear),
Jörn Langenfeld (ex-Subconscious, ex-Coronatus), Antonio Ieva (ex-Letter X, ex-Brainstorm)
| Rok wydania | Tytuł | TOP |
| 1997 | [1] Reborn In Steel | |
| 1998 | [2] Wargods Of Metal | |
| 2000 | [3] Bloodlust | #13 |
| 2002 | [4] Slaughter Prophecy | |
| 2004 | [5] Iron Blessings | |
| 2006 | [6] Live Blessings (live / 2 CD) | |
| 2006 | [7] Hammer Of Destruction | |
| 2009 | [8] Carnage Victory | |
| 2013 | [9] The Bloodshed Summoning | |
| 2016 | [10] Heavy Metal Sacrifice | |
| 2025 | [11] Ritual Supremacy |

