Angielski kwartet założony w 1979 w Wolverhampton, którego nazwa oznaczała "racicę". Zadebiutował obiecującą kasetą demo w 1982, która za sprawą samego Roberta Planta trafiła do stacji radiowych (Rob Halford puszczał te kawałki w stacji Arizona Phoenix). Na potrzeby koncertów członkowie kwartetu przybrali pseudonimy żywiołów z greckiej kosmologii, a na scenie występowali w wykonanych przez siebie pseudo-futurystycznych kostiumach. W pierwszym okresie twórczości specjalnością Cloven Hoof stał się hard`n`heavy bazujący na elementach okultystycznych. Przeciętna EP-ka była pełna naiwnego uroku, czerpiąc garściami ze spuścizny Led Zeppelin, UFO, Thin Lizzy i Kiss. Jednocześnie Cloven Hoof w zasadzie stronili od wszechpanującego NWOBHM, o czym świadczył choćby hard rockowo-glamowy Back In The USA. Minialbum wyróżniał się za to solidnością i w miarę równym poziomem - dzięki temu kwartet przyciągnął uwagę wytwórni Neat Records. Dopiero na wydanym 2 lata później [2] zespół zidentyfikował się z NWOBHM. Własną tożsamość zaznaczono specyficznym dusznym i mrocznym brzmieniem. David Potter wykazał się zadziornym wokalem o znamionach oryginalności, a pozostała trójka okazała się rzetelnymi akompaniatorami. Z płyty wyróżniały się przede wszystkim otwieracz Cloven Hoof oraz zamykający całość 9-minutowy Return Of The Passover - oba mające coś z tajemniczej i przepełnionej narkotycznym dymem atmosfery Black Sabbath. Nightstalker inspirował się numerami Judas Priest, instrumentalny March Of The Damned odnosił się do pierwszego krążka Iron Maiden, natomiast epickie elementy wpleciono w nową (znacznie lepszą) wersję The Gates Of Gehenna. Na tle tych kompozycji nijakie wrażenie robił hard rockowy Crack The Whip - odegrany bardziej w konwencji Krokus. W pewnym niezdecydowanym stylistycznym rozkroku stał także Laying Down The Law. Album szybko zyskał miano kultowego wśród fanów, rozszedł się w nakładzie 24 000 egzemplarzy i rozsławił nazwę zespołu w Europie. Cloven Hoof ruszył na tournee, podczas którego zawitał m.in. na festiwal "Shockwave" w Belgii. Pomimo bycia na fali i entuzjastycznego przyjęcia przez fanów na koncertach, z formacji odszedł wokalista Potter - dołączając dość niespodziewanie do francuskiego H-Bomb.
Nagrany z nowym wokalistą Kendrickiem koncertowy [3] zawierał same nowe kawałki (poza znakomitym coverem Toma Jonesa Daughter Of Darkness), z których część pojawić się miała później na albumach studyjnych. Lee Payne zrekrutował trzech nowych muzyków i przystąpił do rejestracji świeżego materiału studyjnego. [4] udowadniał, że Payne wyciągnął wnioski z doświadczeń niedawno wygasłego NWOBHM - zjawiska w tamtym okresie już przebrzmiałego kulturowo. Choć nowy styl w zagrywkach i aranżacjach osadzono bezsprzecznie w tamtym zjawisku, to w kategoriach ewolucyjnych Cloven Hoof do kształtowania się tego ruchu ręki nie przyłożyli. Album posiadał mocne brzmienie, wyraziste melodie, charakter konceptu s-f i ocierał się niemal o heavy/power. Pewne zastrzeżenia budziła produkcja (głównie w sferze gitary rytmicznej), ale nie można było mieć wielkich powodów do narzekań, jeśli wzięło się pod uwagę skromny budżet. Lee Payne jako główny twórca repertuaru wykorzystał nieco starych pomysłów, dodał kilka nowych i powstało ostatecznie osiem numerów, z których większośc robiła spore wrażenie. Brzmienie oparto o wysunięty wokal Russella Northa, a gitarę postawiono niemal na równi z basem lidera, wygrywającym melodie i wspierającym zagrywki Wooda. Ewentualna obecność drugiego gitarzysty zapobiegłaby z pewnością ukazaniu wszelkich talentów Payne`a. Od całości biła surowa produkcja, stojąca na opozycyjnym biegunie do wielu wygładzonych i dopieszczonych albumów brytyjskich z tamtego okresu. North zaśpiewał z dużym wyczuciem, choć momentami sprawiał wrażenie "stania obok". Reach For The Sky stanowił mocne nawiązanie do Breaking The Law Judas Priest, z melodią o stalowej elegancji. Najlepsza solówka gitarowa następowała jednak w Warrior Of The Wasteland - rozpędzającego się z metalowej ballady o dużym ładunku klimatu do surowo brzmiącego killera. Refrenem o dużej sile rażenia szczycił się The Fugitive, z pewnymi nawiązaniami do Iron Maiden w solówce. Tytułowy Dominator rozczarowywał pewną bezradnością, niespójnością między riffami a ścieżkami wokalnymi oraz chaotyczną aranżacją. Bojowy Road Of Eagles pochodził jeszcze z 1982 i został jednak przystosowany do nowego stylu zespołu. Powstał bardzo dobry krążek i należało jedynie żałować, że Cloven Hoof miał złą prasę w muzycznych mediach.


Od lewej: Kevin Pountney, Steven Rounds, Lee Payne; z tyłu: David Potter

Kolejnym paradoksem było fakt, że ostry niczym brzytwa [5] również został zdruzgotany przez krytykę. Ta zaciekłość wobec zespołu mogła mieć swoje źródło w proamerykańskich stylistycznych ciągotkach oraz w fakcie, że Cloven Hoof niezbyt pasował do worka z etykietką "Druga Fala NWOBHM". Ówczesne zespoły w rodzaju Thunder czy The Almighty grały melodyjnego rocka z turbodoładowaniem, tak miłym dla ucha brytyjskiego konserwatywnego słuchacza. Tymczasem po upadku idei Czterech Żywiołów, formacja zdecydowała się grać rasowy heavy. Zdumiewał znakomity Forgotten Heroes o epickim rycerskim charakterze z rockowym podejściem do tematu, a nawet pewnymi próbami grania nieco bardziej złożonego w części instrumentalnej. Zwarty i krótki D.V.R. był wręcz powermetalowym atakiem w stylu amerykańskim. Rytmiczny Jekyll And Hyde oparto na riffach przypisywanych NWOBHM z 1984, z kolei 1001 Nights został potraktowany zbyt dosłownie w arabskiej baśniowej tematyce. Dumny i nieco surowy heavy pojawiał się znów w Silver Surfer, a smutną opowieścią był Notre Dame, w którym patosu dodawały dzwony i głosy pojawiające się w tle. W zasadzie tylko tym kawałku pojawiały się echa Iron Maiden. Sekcja rytmiczna dudniła i grzmiała, także gitarowe solówki Wooda były godne uwagi i różnorodne. Coś z Thin Lizzy zawarto w Highlander, ze skromnym wykorzystaniem szkockiej nuty w true epickim numerze. Na koniec niezwykły Mistress Of The Forest z neoklasycznym wstępem i bogatą aranżacją w dalszej części o folkowym zabarwieniu galopadami powermetalowymi. Produkcja była znakomita, a soczyste brzmienie niwelowało jakiekolwiek zarzuty o sztuczności. Cloven Hoof po prostu zaprezentowali naturalne korzenne metalowe brzmienie epoki. Ten album został odkryty na nowo i należycie doceniony przez ogromną rzeszę fanów dopiero w XXI wieku. W tamtym czasie natomiast sporo ludzi sugerowało się kłamliwymi recenzjami i zignorowało ten wyśmienity album, nagrany przez muzyków bez oglądania się na panującą modę. Krążka nie doceniła także wytwórnia FM Revolver Records. W rezultacie tego łańcucha niekorzystnych wydarzeń, formacja rozpadła się ponownie w 1990.
Po 17 latach Cloven Hoof wrócili nieoczekiwanie z nowym albumem. O ile samo wykonanie i brzmienie płyty były dobre, to zaprezentowane utwory były po prostu słabe. Już Inquisitor udowadniał, że ze starego stylu nie zostało nic. Anglicy zaprezentowali jedynie szeroki wachlarz banalnych riffów i brak przykuwających uwagę melodii. Lżejszy Cyberworld oparto o hard rock z dociążonymi gitarami i refrenem stosowanym wcześniej setki razy. Drażniące chórki, słabe solówki gitarowe i pewne odchylenia w kierunku groove (Eye Of The Zombie) dopełniały czary goryczy. Kolejne numery były podobne do siebie i trudno zapamiętywalne. Był to jeszcze jeden smutny przykład kryzysu w tradycyjnym brytyjskim heavy metalu. Wydana w 2008 składanka The Definitive Part 1 zawierała ponownie nagrane stare kawałki (w tym na żywo) oraz niepublikowany Mutilator. [7] powstawał w bólach - partie wokalne zostały nagrane ponownie (Russ North odszedł w trakcie sesji nagraniowej) przez Matta Moretona. North wrócił wkrótce potem, a płytka wyszła z potężnym opóźnieniem i błędną kolejnością utworów we wkładce. Running Man zgodnie z tytułem zawierał fragment Running Free Iron Maiden, ale i cytat z The Trooper. Z kolei Whore Of Babylon oraz Night Stalker zostały nagrane ponownie, podczas gdy Freak Show balansował między patentami Iced Earth i Judas Priest. Wszędzie zastosowano charakterystyczne częste i radykalne zmiany metrum.
W końcu w 2015 Lee Payne nawiązał współpracę z amerykańskim wokalistą George`m Callem. Zespół stanął jedną nogą w USA i [9] zdecydowanie ukierunkowano na heavy/power. Wszystko miało wiele wspólnego z nagranym dekadę wcześniej Absolute Power Aska. Call operował nadal mocnym i zdecydowanym głosem, atak dwóch gitar był bezwzględny i pewne cechy dramatycznego heroizmu podano właśnie w manierze zza Oceanu. Metalu brytyjskiego zostało niewiele, choć próby podejmowano praktycznie w każdej kompozycji, ale pod względem melodii były cieniem tego co najlepsze w historii Cloven Hoof. To był typowy heavy/power, w zasadzie siłowy - nie tylko przez ekspresyjny rozkrzyczany wokal, ale i nieskomplikowaną filozofię konstrukcji utworów. Poprawnie zespół wypadł w szybkim Star Rider i niemal painkillerowym Time To Burn. Rockowy w swoich podstawach wyspiarski heavy nie wyróżnił się niczym w ogranych motywach Song Of Orpheus czy lżejszego Neon Angels. Pół-balladowy Morning Star trwał zbyt długo do tego co ekipa miała tu do zaprezentowania, a sama melodia ponownie była ograna w brytyjskich obszarach tradycyjnego metalu. Epickość przebijała się dosyć śmiało w refrenie twardo zagranego I Talk To The Dead i ten numer w końcu potrafił w pełni zainteresować, także w pełnej dramatycznego mroku części instrumentalnej, zdominowanej przez solówki wysoko strojonych gitar. Epicki również - ale tylko w podejściu - był Go Tell The Spartans, ale ten utwór posiadał liczne mielizny, psujące podniosłe fragmenty mistrzowsko odśpiewane przez Calla. Za tymi momentami sąsiadowały mizerne motywy w rachitycznej manierze słabych brytyjskich grup grających kiedyś NWOBHM. Callowi nie wyszedł tylko historyczny Bannockburn, który rozkręcał się potem riffami z Phantom Of the Opera Iron Maiden - gdyby początek był inny i grupa rozpoczęłaby w stylu tego co działo się w części drugiej, to może wrażenie monumentalizmu byłoby większe. Taka sobie produkcja - typowa dla heavy/power w mniej drapieżnej odmianie i nieco płaska, choć sekcja rytmiczna ustawiona dobrze z ekspozycją basu Payne`a. Call dobrze słyszalny, mimo ściany dwóch stalowych gitar. Nagrano dobrze odegrany i bardzo dobrze zaśpiewany zestaw kompozycji bez większej oryginalności i chwytliwości, a w opcji epickiej nie wykończonych jak należy. Po raz czwarty po reaktywacji Cloven Hoof nie zaoferowali nic co bardziej zapadałoby w pamięć.


Od lewej: Luke Hatton, Lee Payne, George Call, Danny White, Chris Coss

Zapowiedzi o wydaniu [10] fani przyjęli z umiarkowanym zainteresowaniem. Album poprzedni nie wyróżniał się niczym szczególnym, a skład znowu się zmienił - przy czym trudno było uznać nowego gitarzystę Asha Bakera czy perkusistę Marka Bristowa za postacie rozpoznawalne. Gdyby całościowo płyta zawierałaby kompozycje takie jak Apathy, to zapewne byłby kolejny heavy/power bez historii. Tymczasem nowa płyta była po prostu znakomita - przede wszystkim w w cytatach z tego co najlepsze w brytyjskim heavy metalu ostatnich 40 lat (jak maidenowy dumny Alderley Edge) oraz tworzeniu rewelacyjnego stopu z amerykańskim epickim heavy/power spod znaku wczesnego Jag Panzer. Nad wszystkim dominowała absolutna moc i co jeden utwór to lepszy, a w zasadzie równie znakomity w epickiej rycerskiej konwencji heavy/power. Refleksyjny Touch The RainbowBedlam, a jeszcze epickiej maestrii wkomponowano w potoczysty Ascension ze świetnymi podziałami rytmicznymi. Maidenowe tonacje powracały w rycerskim Gods Of War i tu znowu Cloven Hoof czarował w refrenie przywodzącym miejscami skojarzenia z Kepperami Helloween. Niezwykle atrakcyjny melodycznie Victim Of The Furies Call prowadził niestrudzenie od pierwszej do ostatniej chwili. Dramatyzm opowieści Judas wzbudzał szacunek, a aktorski przekaz Calla zadziwiał. Coś z Absolute Power Aska pojawiało się w zamykającym ten album Age Of Steel, ale ten monumentalny patos sięgał dużo dalej i na pewno w złote lata amerykańskiego heavy z lat 80-tych. Obaj gitarzyści serwowali kapitalne solówki, praktycznie we wszystkich utworach. Do tego trochę wyjątkowo gustownie umiejscowioneh pomiędzy gitarami klawisze, pasująco zaskakująco do granego heavy/power. George Call dewastował w każdym stylu i to był jego najlepszy występ od wielu lat. Jeśli produkcja [9] była przeciętna, to tym razem soczyste brzmienie gitar, doskonałe umiejscowienie Calla w przestrzeni, grzmiąca perkusja i inteligentnie rozplanowanie tła po prostu zapierało dech.
Na [11] skład pozostał bez zmian, a muzyka była nieco odmienna. To album, który trzeba rozpatrywać w kategoriach US Power. Determinowała to nie tylko maniera wokalna Calla, który tu był znakomicie rozkrzyczany i epicko dramatyczny, ale także styl gry gitarzystów odbiegający od rozpoznawalnych wzorców brytyjskich (to już zaznaczono na płycie poprzedniej). Gitary brzmiały raczej ostro niż ciężko, co rusz muzycy zaskakiwali nieoczekiwanymi ozdobnikami wpływającymi na złamanie zasadniczej konwencji kompozycji, jak w riffowo rozdzierającym na strzępy Liquidator. Zadbano by kompozycje miały atrakcyjne melodie i sięgnięto nawet po sprawdzone patenty Judas Priest w dynamicznym otwieraczu Guardians Of The Universe. Apogeum nastawienia na zapadającą w pamięć melodię nastepowało w romantyczno-heroicznym After Forever. Jednocześnie w Time Assassin i Highway Man nawałnica riffowa zbliżała Cloven Hoof do metalu amerykańskiego na odległość jednego cala. W Lords Of Death kwintet dokładał do rycerskiego stylu pewną ilość mroku, a może nawet progresywnego podejścia w budowaniu refrenu mającego cechy symfonicznego metalu: pompatycznego i majestatycznego. Tego patetycznego grania najwięcej było w Beltaine Fire i ten numer chyba najlpeiej zapadał w pamięć słuchacza. O ile riffowa ściana była wyborna, to do solówek można mieć czasem zastrzeżenia. W pewnych utworach były przekombinowane i na granicy stylu progresywnego, nie zawsze wpasowane w epickie motywy przewodnie, choć kilka razy wyszło to znakomicie jak w Carnival Of Lost Souls - ten utwór stał jednak nieco na innej muzycznej płaszczyźnie niż pozostałe. To melodyjny heavy/power, a równocześnie wielowątkowy oraz ambitny w formie, ubrany w atrakcyjną formułę aranżacyjną - gdzieś w tle teatralny i nasuwały się reminiscencje choćby duńskich Royal Hint i Evil Masquerade w mocniejszej postaci. Od monolitu odstawał tylko bezbarwny Tokyo Knights. Zastosowano brzmienie zasadniczo zbliżone od klasyki US Metalu, może tylko perkusję bardziej schowano niż można by się spodziewać na płycie z realnym US Power. Jak się okazało nie trzeba być Amerykanami, by zagrać jak Amerykanie - ale trzeba było mieć w składzie Calla, by miało to wymiar pełnego autentyzmu gatunkowego.
George Call odszedł w 2022 i z biegiem czasu pojawiła się sensacyjna informacja, że jego miejsce zajmie nie kto inny jak Harry `Tyrant` Conklin. Ash Baker przesiadł się na perkusję, a w studio pojawił się gościnnie klawiszowiec Chris Dando. Obecność w składzie Conklina wskazywałaby na kontynuację amerykańskiego heavy/power z poprzednika, tymczasem zespół zaproponował na [12] powrót do czasów [4] i [5], czyli szkoły grania heavy metalu z Wysp z tego okresu. Conklin przywykł górować nad potężną ścianą dwóch gitar, ale tutaj musiał wykazać się sporą dawką rockowego feelingu i wyczucia tradycji brytyjskiego stylu wokalnego. Gitary tym razem lżejsze niż poprzednio, zdecydowanych i zmasowanych ataków prawie nie było, a te mocniejsze natarcia w szybszych kompozycjach były typowe dla Cloven Hoof z lat 80-tych, a nie dla US Power. Conklin idealnie się w to wszystko wpasował swoją specyficzną manierą wykonawczą, choć momentami śpiewał jakby ostrożniej te numery, leżące poza ustaloną w Jag Panzer konwencją. Krążek był zróżnicowany i na pewno uwagę zwracał Vendetta z doskonałą melodią i dalekimi echami metalu neoklasycznego. W pół-balladowym Curse Of The Gypsy Tyrant wchodził w manierę Dio (szczególnie w refrenach), a partia instrumentalna stanowiła stop tego co było w latach 80tych i nowszych trendów jakim uległ Cloven Hoof w XXI wieku. Fantastyczny Sabbat Stones miał faktycznie wiele wspólnego z Black Sabbath ery Martina, co doskonale oddano w refrenie. Niezły poziom prezentowały także Frost And Fire oraz Darkest Before The Dawn (ten drugi z zapożyczeniami z Iron Maiden) - w zasadzie najbliższe masywnemu heavy/power z [11]. Mocny i melodyjny Redeemer zawodził nieco samą melodią główną, mocno w przeszłości ograną przez innych. Resztę albumu wypełnił brytyjski heavy zabarwiony fragmentarycznie hard rockiem (Last Man Standing, Do What Thou Wilt). W finałowym The Summoning ekipa jakoś nie bardzo się mogła zdecydować w jakim stylu grać i utwór brzmiał niczym zebrany w całość zlepek różnych pomysłów. Pod względem produkcyjnym nie zabrakło odpowiedniej głębi, choć bębny wyszły nieco sucho.
Russell North zmarł 2 stycznia 2025 w wieku 59 lat.

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1-2] David `Water` Potter Steve `Fire` Rounds Lee `Air` Payne Kevin `Earth` Pountney
[3] Rob `Water` Kendrick Steve `Fire` Rounds Lee `Air` Payne Kevin `Earth` Pountney
[4-5] Russell North Andrew Wood Lee Payne Jon Brown
[6] Matt Moreton Andy Shortland Lee Payne Orlin `Lynch` Radinsky
[7] Matt Moreton Ben Read Lee Payne Jon Brown
[8] Joe Whelan Chris Coss Lee Payne Jake Oseland
[9] George Call Chris Coss Luke Hatton Lee Payne Danny White
[10-11] George Call Chris Coss Ash Baker Lee Payne Mark Bristow
[12] Harry Conklin Chris Coss Luke Hatton Lee Payne Ash Baker

Rob Kendrick (ex-Trapeze), Andrew Wood (ex-Tredegar), George Call (Aska, Banshee), Danny White (ex-Phantom X, Aska),
Harry Conklin (Jag Panzer, ex-Satan`s Host, ex-Titan Force, The Three Tremors)


Rok wydania Tytuł TOP
1982 [1] The Opening Ritual EP
1984 [2] Cloven Hoof #11
1986 [3] Fighting Back (live)
1988 [4] Dominator
1989 [5] A Sultan`s Ransom #5
2006 [6] Eye Of The Sun
2010 [7] Throne Of Damnation EP
2014 [8] Resist Or Serve
2017 [9] Who Mourns For The Morning Star?
2020 [10] Age Of Steel
2022 [11] Time Assassin #2
2024 [12] Heathen Cross #1

          

          

Powrót do spisu treści