Deathmetalowa grupa założona w 1987 na Florydzie pod nazwą Amon. W jej skład weszli: śpiewający basista Glenn Benton (ur. 21 czerwca 1967), bracia-gitarzyści Eric (ur. 23 maja 1968)i Brian (ur. 16 stycznia 1970) Hoffmanowie oraz bębniarz Steve Asheim (ur. 17 stycznia 1970). Muzycy zaczęli działalność od utrwalenia w sierpniu 1987 pierwszych nagrań w garażowym studio wyposażonym zaledwie w ośmiośladowy magnetofon. Benton zamierzał je wydać własnym kosztem na kasecie "Feasting The Beast", lecz zrezygnował z tego pomysłu, niezadowolony z jakości brzmienia demówki. Po raz pierwszy do studia z prawdziwego zdarzenia Deicide weszli w marcu 1989 - było to słynne Morrisound na Florydzie. Z podpisaniem kontraktu wiązała się ciekawa anegdota, gdyż Benton załatwił go podobno w dość niecodzienny sposób, rzucając kasetę "Sacrifical" na biurko słynnego Monte Connera (łowcy talentów Roadrunner), mówiąc: "Kontrakt, dupku!". Jeszcze przed nagraniem płyty pojawiła się potrzeba zmiany nazwy - padło na Deicide. Steve Asheim wyjaśniał po latach, że King Diamond nagrał w tamtym okresie numer Amon Belongs To Them i Amerykanie chcieli uniknąć podejrzeń o kopiowanie kogokolwiek.
Początki death metalu oznaczały wyścig o tron najbrutalniejszego, najgłośniejszego i najbardziej "drażniącego rodziców" zespołu. Bez wątpienia w pierwszych latach taką ikoną był Altars Of Madness Morbid Angel, który w zasadzie zdeklasował wszystkie inne wydawnictwa swoją pomysłowością, klimatem i dawką agresji. Jak się miało okazać, w kwestii dwóch ostatnich przymiotów to właśnie Deicide niemal zrównał się z Morbidami pod względem kwintesencji wściekłości. 10 kawałków z debiutu stanowiło mocne uderzenie wymierzone w chrześcijaństwo i jednoczesny hołd dla Szatana. Benton zresztą wypalił sobie krzyż na czole i zapowiedział, że w wieku 33 lat popełni samobójstwo (słowa nie dotrzymał). Inspiracja Slayerem była namacalna od pierwszych nut, choć Deicide przedstawił wszystko w znacznie brutalniejszej formie. Potężny growling Bentona, na którym później wzorowało się wielu krzykaczy, mieszał się ze skrzekiem i demonicznym jękiem, co nadawało muzyce piekielnej atmosfery. Asheim zgłaszał chęć dołączenia do grona najszybszego perkusisty na świecie, co udowadniał Dead By Dawn o prędkości światła. Produkcja akurat nie była najmocniejszym punktem wydawnictwa, choć zagęszczone partie instrumentów brzmiały selektywnie jak na tamte czasy. Nie można tego powiedzieć o niezrozumiałych wokalach, słabo nagłośniono również solówki. Poza sporym ładunkiem energetycznym (Lunatic Of God`s Creation, Crucifixation), kawałki nie były skomplikowane instrumentalnie i aranżacyjnie, ale oparto je na niezłych pomysłach. Debiut zatem nie był tworem idealnym, co nie zmieniało faktu, że wprowadził nowe standardy gry do death metalu i stał się zasłużonym klasykiem. Znalazł zresztą na całym świecie ponad 150 000 nabywców.
Pozycję jednej z najlepszych deathowych grup, zespół potwierdził [2] z muzyką jeszcze szybszą i bardziej piekielną, w tym otwierającą całość kompozycją zadedykowaną synowi Bentona Satan Spawn - The Caco Daemon. Różnica między debiutem była taka, że nowa płyta była bardziej techniczna, skonsolidowana i spójna. Mimo tego muzycy nie silili się na karkołomne zagrywki czy różnorodność dźwięków. Deicide postawili raczej na bezpośredniość przekazu, przez co muzyka była dosyć łatwo przyswajalna. Solówki były wciąż odrobinę chaotyczne, niektóre jakby grane bezcelowo czy pozbawione "smaczków". Faworytami fanów stały się Beheed The Prophet, Repent To Die oraz Trifixion. Dziś wiadomo, iż krążek ten był magnum opus możliwości Deicide, najlepszą płytą w dyskografii zespołu dzięki sporej intensywności dzwięków, rytmice i melodyjności.
[3] był kompilacją dwóch wczesnych demówek "Feasting The Beast" i "Sacrificial", kiedy grupa grała jeszcze jako Amon. To wydawnictwo wieńczyło pewien rozdział w historii grupy, kiedy to ekipa Bentona była kojarzona głównie za sprawą swojego szatańskiego i agresywnego materiału. Poza kontrowersjami jakie wzbudzały bluźniercze wypowiedzi Bentona na temat Boga, doszły skandale związane z torturowaniem na koncertach zwierząt. Radykalna organizacja ekologiczna Animal Militia podłożyła nawet w grudniu 1992 bombę w klubie "Fryshuhet" w Sztokholmie, gdzie na scenie grał supportujący Gorefest. Zamach się nie powiódł, choć wybuch zmiótł dach i obalił ścianę. Słuchając [4] miało się odczucie, że była to naturalna kontynuacja i rozwinięcie pomysłów z poprzednich wydawnictw, ale jednocześnie muzycy powrócili do prostszych i bardziej bezpośrednich rytmów znanych z debiutu. Był to zabieg niemal kompletnie udany - album był czadowy i dynamiczny, choć wokale Bentona straciły trochę na wściekłości. Materiał był zwięzły i trwał ponad 28 minut, zatem nie było mowy o jakichś wypełniaczach. Okładka przedstawiała prześcieradło z odbiciem sylwetki Chrystusa i plamą krwi (Całun Turyński) - początkowo zasłaniano ją w USA naklejką. Całość ostatecznie utrzymała wysoki poziom i była solidną dawką deathu utrzymanego w charakterystycznym już dla zespołu stylu.


Od lewej: Eric Hoffman, Brian Hoffman, Steve Asheim, Glenn Benton

Po nagraniu trzech dobrych krążków Deicide wprowadzili szereg zmian do swojej twórczości, w dużej częsci "zabijając" wszystko to, z czego do tej pory byli znani. Pierwsze zmianą było brzmienie z wygłuszonym basem, mniejszym ciężarem i gitarami strojonymi na wzór przypominający kapele blackmetalowe. Pod riffami tremolo nie kryły się absolutnie żadne pomysły i harmonie. Szybkie partie Asheima były pozbawione urozmaicenia, bez ciekawych przejść. W głosie Bentona słychac było wyraźny "brak Bestii", jego growl bardziej przypominał bełkot aniżeli demoniczny ryk, z którym był dotychczas kojarzony. Jedynym mocnym punktem albumu były solówki, najlepsze jakie formacja zarejestrowała w tym składzie. Szatańska ideologia tym razem nie pomogła, bo nie mogło być dobrej muzyki bez dobrych pomysłów. Może miał to być eksperyment, może muzycy chcieli odświeżyć styl, ale niestety nie udało im się to. I do tego ta kiczowata okładka... Mimo wszystko album sprzedał się w ilości 50 000 egzemplarzy w samym USA, a wszystko przełożyło się w sposób wymierny na ilość odbywanych tras. Ludzie żądni profesjonalnie podanej ekstremy w bluźnierczym sosie walili na koncerty drzwiami i oknami, co musiało doprowadzić do zarejestrowania albumu live. Musiało - bo takie wydawnictwo mieli już na swym koncie Morbid Angel, a to właśnie oni - według prasy - byli głównymi konkurentami Deicide. Do zarejestrowania krążka wybrano znany klub "House Of Blues" w Chicago, gdzie przed rozgrzaną publiką zespół zaserwował mocarny, godzinny set, składający się z 17 kawałków z wszystkich płyt. [6] może nie był wielką rewelacją, ale słuchało się go bardzo przyjemnie. Krążek nie był "czystym" zapisem koncertu, gdyż - zespół się tego nigdy nie wypierał - w studiu poprawiono dźwięk gitar.
Jednak [7] zachwiała pozycją Deicide - grupa zaczęła cofać się w rozwoju i ustępować pola młodym formacjom. Na wspomnianych dwóch krążkach, Benton i spółka sprymitywizowali brzmienie, skupiając się bardziej na nieustępliwym piętnowaniu chrześcijaństwa, niż samej muzyce. Wspomniany [7] zaczynał się imponująco i przez jakieś trzy minuty rokował nadzieje na naprawdę porządną rzeź. Niestety, już po kilkunastu sekundach znienawidzonego później przez wielu Forever Hate You, zaczynał się dramat. Muzycy Deicide postawili tym razem bowiem na zwolnienia - od wolnych temp nikt jeszcze nie umarł, ale trzeba mieć pojęcie, jak je aranżować i co z nimi robić. Zamiary może i były szczytne, ale zdecydowanie zabrakło umiejętności i szerszej wizji. W efekcie album stanowił wolno-szybki przekładaniec, w którym pewne elementy w ogóle do siebie nie pasowały, a całość była niezbyt porywająca i średnio ciekawa. Benton w prasie muzycznej bronił krążka jak lew: "Ta muzyka jest kurewsko surowa, a przy tym ciężka jak nigdy. A poza tym takiej brutalności, jaka tam jest, to nie słyszeliście chyba nigdy!". Była to niemal kompletna katastrofa, materiał zdecydowanie poniżej oczekiwań. Całe gadanie o "powrocie do korzeni" było po prostu wierutną bzdurą, wszak Deicide od początku swojej kariery unikali zwolnień jak diabeł wody święconej.
Wypadki przy pracy zdarzają się nawet najlepszym, ale kolejny album był jeszcze słabszy. Na [8] złożyło się 8 nudnych, wtórnych i byle jak zaarażowanych kompozycji. Oczywiście były i momenty ciekawsze, jednak ich liczba była niewystarczająca, a większość materiału poważnie rozczarowywała, zreszą produkcja przypominała niemal demówkę. Krążek został słabo przyjęty, a jego sprzedaż pewnie nie wyglądała za ciekawie. Nie było się czemu dziwić, w końcu sami muzycy sami przyznali, że płytę nagrali tylko po to, żeby zakończyć kontrakt z Roadrunner. Nawet na trasie unikano grania nowych kawałków. Pojawiły się pierwsze napięcia w zespole, głównie między Bentonem a braćmi Hoffmanami. W międzyczasie Glenn nagrał wokale na doskonały Dechristianize Vital Remains w 2003. Ta współpraca trwała jeszcze przez jakiś czas, bo wokalista wspomagał jeszcze ten zespół na niektórych koncertach. Kiedy niewielu fanów wierzyło jeszcze w Deicide, rynek ujrzał [9], stanowiący tym razem prawdziwy powrót do korzeni. Amerykanie wznieśli się na wyżyny i stworzyli znakomite diabelskie dzieło w 100% porównywalne z rewelacyjnym debiutem. Było to wydawnictwo w każdym calu antychrześcijańskie i do bólu bluźniercze - począwszy od okładki, a na tekstach skończywszy (Scars Of The Crucifix, Fuck Your God). Utwory "gwałciły" uszy piekielnymi tempami, niszczyły wspaniałym brzmieniem perkusji i masakrowały zagmatwanymi układami riffów/solówek. Benton ryczał wspaniale jak za dawnych lat i tylko należało żałować, że album trwał 26 minut. Fani jednogłośnie uznali [9] za zdecydowanie najlepszy od wielu lat album Deicide. Powrót ten był o tyle udany, że poparty dobrze przeprowadzoną akcją promocyjną ze strony wytwórni Earache. Do edycji rozszerzonej dodano 35-minutowe DVD "Behind The Scars - Under The Skin Of Deicide", dokumentujące prace nad krążkiem i przybliżające pozamuzyczne zainteresowania członków grupy. Z końcem 2004 w kwartecie nastąpił nieoczekiwany rozłam - po wielu latach współpracy Hoffmanowie zostali wyrzuceni z zespołu, który właściwie sami założyli. Benton naświetlił najbardziej prozaiczny powód rozłamu: pieniądze. Od momentu podpisania kontraktu z Earache, Benton i Asheim dali braciom do zrozumienia, że prawa do nagrań już nie będą rozdzielone po równo, ale będą zależały od tego co kto napisze. Wedle Bentona, Brian pisał jeden numer na album, Eric dwa, ale chcieli kasę za to wszystko. Hoffmanowie postanowili wrócić do legendarnej już nazwy Amon. Składu dopełnili śpiewający basista Jesse Jolly(ex-Diabolic, ex-Blastmasters) oraz szerzej nieznany perkusista Mike Petrak. Ten skład nagrał w maju 2012 płytę Liar In Wait. Wiele działo się także w obozie Deicide. Po zrekrutowaniu dwóch znanych w metalowym światku gitarzystów, zespół zabrał się za pisanie nowego materiału, przerwany pozwem sądowym. Hoffmanowie pozwali wytwórnię Earache o wypłacenie zaległych tantiemów oraz samego Bentona o prawa do nazwy. W celu rozładowania stresu, Glenn wziął udział w przedsięwzięciu "Roadrunner United - The All Star Sessions" i zaśpiewał w jednym z numerów tej składanki.


Glenn Benton

23 stycznia 2006 światło dzienne ujrzało DVD When London Burns z zapisem koncertu z 29 listopada 2004, w nagraniu którego brali udział Benton, Asheim, Owen i Dave Suzuki z Vital Remains. Nie dość, że zawierało koncert w przejściowym składzie, to jego zawartość nie była imponująca. W dodatku raziła prawie amatorska realizacja i tzw. dodatki. Zastanawiała kiepska sceniczna dyspozycja Bentona, który albo miał wyjątkowo zły dzień, albo po prostu solidnie przyćpał. Na [10] zmiana w muzyce była od razu słyszalna. Po pierwsze, nigdy przedtem zespół nie brzmiał tak dobrze. Formacja zaczęła grać odrobinę melodyjniej, co było niewątpliwie zasługą gitarzystów (pojawiały się zagrywki znane z Cannibal Corpse). Asheim szalał za perkusją, często używał podwójnej stopy, a jego gra nie opierała się jedynie na gnaniu do przodu. Prawdziwą perłą tego albumu były jednak solówki w każdym utworze, a każda z nich była pomysłowa i rozbudowana - Owen i Santolla w zasadzie udowadniali, że byli lepszym tandemem od braci Hoffman. Ta przez niektórych fanów krytykowana melodyjność sprawiła, że Deicide odświeżył swoje oblicze. Warto jeszcze wspomnieć o specjalnej edycji płyty do której jako bonus dorzucono masakryczny cover Deep Purple Black Night. Nagrano nawet dwa teledyski - do Homage For Satan i Desecration. W grudniu 2006 Benton zaszył się wraz z kumplami z Vital Remains w studiu nagraniowym Erika Rutana, lidera Hate Eternal. Na nowym nowym krążku tej kapeli Icons Of Evil z wokalami Glenn nie poradził sobie już tak dobrze jak na Dechristianize. W miesiąc później ukazało się drugie DVD Deicide Doomsday In L.A. zawierające koncert z 10 listopada 2006 nagrany w Knitting Factory. Tym razem realizacja i dobór kawałków prezentowały się zdecydowanie ciekawiej, ale wciąż nie można było mówić o czymś godnym kapeli z 20-letnim stażem. Niedługo potem Benton popadł w konflikt z prawem, co niekorzystnie odbiło się na promocji koncertowej, z której w końcu kwartet musiał zrezygnować. Santolla wstąpił w szeregi Obituary, nagrywając z nimi Xecutioner`s Return i ruszając na trasę po Ameryce i Europie, podczas której Obituary zawitali do Polski. W tym samym czasie Owen poważnie rozkręcił swój hard rockowy projekt Adrift, z którym nagrał krążek Absolution w 2007. Asheim dołączył z kolei do death/blackowego Council Of The Fallen, który po paru zmianach personalnych przekształcił się w Order Of Ennead.
Atmosfera wewnątrz kapeli była kiepska do tego stopnia, że muzycy nie zagrali wspólnie ani jednej próby do nowego albumu. Doszło do tego, że Asheim sam zarejestrował część partii gitar z solówkami, a pozostali muzycy wpadali do studia tylko po to, żeby nagrać, co do nich należało. W takich warunkach proces rejestracji [11] rozciągnął się do siedmiu miesięcy, ale w sumie zajął tylko 16 dni czasu studyjnego. Oczekiwaniom na nowy album nie towarzyszył żaden większy szum medialny i dopiero w ostatniej chwili wytwórnia Earache zwiększyła swoje działania promocyjne, część roboty zrzucając nawet na fanów, ogłaszając konkurs na teledysk do In The Eyes Of God'. Steve wykazał się tutaj zbytkiem grzeczności: "To był pomysł Earache. Glen jest najczęściej nieosiągalny w tego typu sprawach związanych z promocją zespołu, więc zamiast robić profesjonalny videoklip, daliśmy szansę fanom na stworzenie własnych teledysków. Takie działanie generuje spore zainteresowanie zespołem, albumem i muzyką. Jest to więc całkiem dobra reklama. No i może uda nam się z tego dostać jakiś przyzwoity klip, nigdy nic nie wiadomo". Z pomocą przyszła prasa niezależna i nieco darmowej reklamy grupa dostała od magazynu "Mother Jones", który opublikował listę utworów, którymi amerykańskie wojsko torturowało terrorystów. Wśród kawałków takich gwiazd jak Metallica czy AC/DC znalazł się Fuck Your God Krążek został przyjęty raczej chłodno i próżno było szukać zachwytów. Był to na pewno materiał brutalny, szorstki, ekstremalny, a także dość ciężki ze sporą ilością zwolnień, ale w żadnym wypadku nie należy go rozpatrywać w kategoriach wybitnej ekstremy i bezbożności. Sprawdziły się za to zapewnienia o bardziej rozbudowanych aranżacjach - riffów było więcej niż w przeszłości i - choć podobne do siebie - były inaczej poukładane. Po prostu średniak, nie wywołujący żadnych gorących emocji. W tekstach Benton odpuścił nieco chrześcijanom, a więcej miejsca poświęcił sprawom osobistym, szczególnie relacjom damsko-męskim, m.in. swojemu kolejnemu rozwodowi.
Deicide gościł w Polsce w lutym i grudniu 1992, w 1999 oraz pod koniec 2002. Ralph Santolla grał w Obituary i groove-speed/thrashowym Memorain (Evolution w 2012) - gitarzysta zmarł 5 czerwca 2018 w wieku 47 lat na zawał serca. Jack Owen grał w Grave Descent (EP-ka Grave Descent w 2011) i Six Feet Under.

ALBUM ŚPIEW, BAS GITARA GITARA PERKUSJA
[1-9] Glenn Benton Eric Hoffman Brian Hoffman Steve Asheim
[10-12,15] Glenn Benton Jack Owen Ralph Santolla Steve Asheim
[13] Glenn Benton Jack Owen Kevin Quirion Steve Asheim
[14] Glenn Benton Mark English Kevin Quirion Steve Asheim
[16] Glenn Benton Taylor Nordberg Kevin Quirion Steve Asheim

Jack Owen (ex-Cannibal Corpse), Ralph Santolla (ex-Millenium, ex-Iced Earth), Kevin Quirion (Council Of The Fallen), Mark English (ex-Monstrosity)

Rok wydania Tytuł
1990 [1] Deicide
1992 [2] Legion
1993 [3] Amon - Feasting The Beast (kompilacja)
1995 [4] Once Upon The Cross
1997 [5] Serpents Of The Light
1998 [6] When Satan Lives (live)
2000 [7] Insineratehymn
2001 [8] In Torment In Hell
2004 [9] Scars Of The Crucifix
2006 [10] The Stench Of Redemption
2008 [11] Till Death Do Us Part
2011 [12] To Hell With God
2013 [13] In The Minds Of Evil
2018 [14] Overtures Of Blasphemy
2019 [15] Doomsday L.A. (live 2006)
2024 [16] Banished By Sin

          

          

      

Powrót do spisu treści