Amerykańska formacja deathmetalowa założona w 1983 w Tampa na Florydzie przez Trey`a Azagthotha (właśc. George Emmanuel III, ur. 26 marca 1965), perkusistę Mike`a Browninga (ur. 1964) i śpiewającego basistę Dallasa Warda. Młody Trey przyjął pseudonim po usłyszeniu o księdze "Necronomicon". Morbid Angel rozpoczynał karierę po klubach, koncertując z Death, Deicide i Atheist. W 1985 wyrzucono z grupy Warda, który został aresztowany za handel narkotykami. Obowiązki wokalne przejął wówczas Browning, zrekrutowano też drugiego gitarzystę Richarda Brunelle (ur. 6 września 1964) oraz basistę Johna Ortegę (później znanego z Matricide). W kwietniu 1986 dokonano pierwszych nagrań w prymitywnych domowych warunkach. Muzycy uznali jednak, że utwory wypadły naiwnie i mało demonicznie. Niektóre jak Unholy Blasphemies zarejestrowano ponownie w 1989 i w doskonalszych wersjach umieszczono na [1], inne powędrowały do szuflady. Ostatecznie w 1986 rozprowadzono trzy kasety: "Scream Forth Blasphemies", "Bleed For The Devil" i "Total Hideous Death". Wtedy Browning dowiedział się o romansie Trey`a z własną dziewczyną i porzucił Morbid Angel, zakładając Nocturnus (później grał jeszcze w Acheron, Lethal Prayer i After Death). W celu realizacji demówki "Thy Kingdom Come" w 1987 zrekrutowano śpiewającego basistę Davida Vincenta (ur. 22 kwietnia 1965), który pracował z grupą dotychczas jako producent oraz bębniarza Wayne`a Hartsella. Dzięki rekomendacji kolegów z Napalm Death, Morbid Angel nawiązali współpracę z wytwórnią Earache i umieścili kawałek Chapel Of Ghouls na składance "Grindcrusher" w 1988. Początkowy okres kariery zakończyło dołączenie do ekipy perkusisty Pete`a Sandovala (właśc. Pedro Sandoval, ur. 21 maja 1963).
12 maja 1989 ukazał się debiut, który okazał się kamieniem milowym w historii death metalu i jednocześnie wysadzał wrota do Piekieł. Zespół przedstawił muzykę pełną zgiełku, furii i pędu (Immortal Rites, Brainstorm, Maze of Torment). Niespotykana dotąd agresja, charakterystyczne riffy, "chrypiąco-rzygający" wokal i satanistyczna otoczka sprawiły, że Morbid Angel stali się szybko jednymi z ojców gatunku obok Death, Cannibal Corpse i Obituary. Płyta stała na wysokim poziomie technicznym - drażniła jedynie produkcja, gdyż obie gitary miały zbyt zdławione brzmienie. Krążek emanował mistyką, która wyróżniała Morbid Angel spośród reszty kapel. Muzycy bowiem nie usiłowali być najbrutalniejsi czy najbardziej agresywni, ale same aranżacje utworów sprawiły, że kwartet zabrzmiał szybko i ciężko. Bezsprzecznie ogromny wpływ na to miała muzyka Slayer/Possessed połączona z bestialskimi pierwotnymi aranżacjami. Kawałki oparto na riffach rzadko zmieniających się tematach, ale z dotąd niespotykaną w death metalu dawką dzikości. Sandoval niemal dewastował swój zestaw perkusyjny, a darcie się Vincenta brzmiało jak wycie samego Szatana. Spora część tekstów odnosiła się do literatury okultystycznej i starożytnych kultur (zwłaszcza sumeryjskiej). Dzięki temu Visions From The Darkside czy genialny Chapel Of Ghouls nabrały zupełnie innego (głębszego) charakteru. Instrumentalnie nie był to jednak jeszcze ten poziom, którym czarować mieli na kolejnych wydawnictwach. Momentami brakowało urozmaicenia i wkradało się muzyczne niechlujstwo, choć stanowiło to dodatkowy urok albumu.
Morbid Angel po wydaniu debiutackiego albumu został wliczony do ścisłej czołówki death metalu. Jednak w dobie dominacji Obituary, który zbierał laury za Cause Of Death, Sepultury sprzedającej setki tysięcy egzemplarzy Arise czy bluźnierczego Deicide nikt nie przypuszczał, że następny krążek będzie zwrotem w zupełnie innym kierunku. Wydany 5 lipca 1991 [2] nieśmiało można nazwać progresywnym death metalem. Wydawnictwo zdobiła sugestywna okładka z reprodukcją obrazu Delville'a "Les Tresors De Satan". Morbidzi nagrali album wolniejszy, zdecydowanie cięższy, szalenie rozbudowany i bardzo techniczny. Zniknął gdzieś ten wszechobecny luz z debiutu, a w zamian pojawił się monumentalny death pozbawiony pierwiastków chaosu. Potężny riff wprowadzał do Fall From Grace, który przeradzał się po chwili w brutalną techniczną jazdę z ultraszybkimi partiami Sandovala i połamaną rytmiką Azagthotha. Nad całością unosił się obłąkany wokal Vincenta, growlującego w końcu wyraźnie. Brainstorm cechowały niesamowita rytmiką, energia i brutalność. Rebel Lands był krótkim rzeźnickim numerem z genialnie zsynchronizowaną grą perkusisty i gitarzystów oraz piekielnie szybkimi shreddingami. Po zagranej na kościelnych organach miniaturce Doomsday Celebration, następował Day Of Suffering - dwie minuty schizofrenicznego łomotu. Kawałek otwierał genialny wgniatający w ziemię riff, po czym wchodził głęboki ryk Vincenta i genialne przyspieszenie. Blessed Are The Sick/Leading The Rats stanowił kolejną perełkę albumu. Zaczynał się pseudoklasycznym wejściem, aby przerodzić się w ociężały riff, a wszystko kończyła niepokojąca melodia zagrana na flecie. Abominations z początku imitował sygnał pogotowia grany na gitarze, a całość emanowała dziwnym chłodem. Najbardziej rozbudowany Ancient Ones pełen był szybkich pomysłowych riffów, ciekawej rytmiki, pojedynków gitarowych i mnóstwa tematów muzycznych. Morbid Angel zaprezentowali zupełnie inne standardy technicznego deathu aniżeli Death czy Atheist. Muzyka zespołu była bardziej epicka, przy czym fajerwerki instrumentalne nie stanowiły priorytetu. W wywiadach Azagthoth jako swego mentora wskazywał Eddy Van Halena, mistrza niepowtarzalnych wściekle rytmicznych riffów i pełnych pasji solówek. Jako bezpośrednie źródło inspiracji wymieniał natomiast Show No Mercy Slayer i Melissę Mercyful Fate.


Od lewej: Pete Sandoval, David Vincent, Trey Azagthoth, Richard Brunelle

Sukces zdyskontowano wydaniem [3], który na rynek trafił 2 września 1991. Często popełnia się błąd określając to wydawnictwo zbiorem demówek z wczesnego okresu działalności, kiedy w składzie grał jeszcze Mike Browning. Był to bowiem pierwszy właściwy album Morbidów, nagrany w 1986 i mający się pierwotnie ukazać w wytwórni Vincenta. David jednak szybko odkrył talent Trey`a Azagthotha jako kompozytora i postanowił sam na tym skorzystać. Browning nie lubił blastowania, a Trey ku takiemu kierunkowi się skłaniał, by grac coraz szybciej - nawet więc gdyby sytuacja z dziewczyną Mike`a się nie zdarzyła, bębniarz raczej i tak musiałby odejść. Płytę wydała oficjalnie wytwórnia Earache, a sam materiał już wtedy był jednym z naczęściej bootlegowanych w historii metalu. Sam Azagthoth za tą płytą nigdy nie przepadał, gdyż chciał by Morbid Angel cechowała zawsze oryginalność - tymczasem na krążek trafił numer Welcome To Hell, zatytułowany jak hit Venom - ekipy, której Trey nigdy nie słuchał. Ciekawą dyskusją wśród fanów death metalu było zagadnienie, jak by wyglądał ten styl, gdyby w 1986 ukazały się płyty Morbid Angel, Massacre i Master (jakby wpłynęło to na przykład na legendę Chucka Schuldinera). W każdym razie [3] nagrał kwartet: Azagthoth, Brunelle, Browning i basista John Ortega. Na płytę trafiło kilka kompozycji znanych później. Z [1] znalazły się tutaj trzy utwory - The Invocation/Chapel Of Ghouls (słyszalnie wolniejsza wersja), Welcome To Hell (znany potem jako Evil Spells) oraz The Gate/Lord Of All Fevers. Na [2] trafiły później Azagthoth (czyli The Ancient Ones), Unholy Blasphemies i "Abominations. Na [4] zrealizowano potem Angel Of Disease, a na [7] - Hell Spawn. Wyjątkiem był jedynie Demon Seed, wrzucony na zawsze do szuflady. Od swoich późniejszych wersji kawałki oczywiście się różniły (m.in. kilkima rozwinięciami riffów), ale zatwardziali fani bezproblemowo mogli rozpoznać co jest czym. O ile Ortega raczej odgrywał marginalną rolę (bas ledwo przebijał się ponad gitary), tak Browning grał inaczej niż Sandoval. Jak już wspomniano, Mike grał prościej, a jego wokale przypominały Jeffa Becerrę z Possessed. Brzmienie naturalnie idealne nie było, ale nie należało narzekać biorąc pod uwagę warunki, w których nagrywano.
Wydany 22 lipca 1993 [4] nie schodził poniżej oczekiwanego poziomu. Pomimo odejścia Richarda Brunelle (został później wykwalifikowanym urologiem w szpitalu w Tampa), formacja wzniosła się na wyżyny, nagrywając krążek do dziś uznawany przez niektórych za "biblię death metalu". Jedyną słabością była osoba producenta Flemminga Rasmussena, gdyż złe brzmienie krążka przeszkadzało w odsłuchu. Partie Sandovala zostały fatalnie nagrane i brzmiały jakby Pete walił w śmietnik, a zagrywki Azagthotha w wielu miejscach brzmiały nieczytelnie. Wszystkim instrumentom nadano głuchy irytujący pogłos i tylko głusi mogą coś twierdzić o "przestrzenności" czy "klarowności". Album otwierał fenomenalny Rapture pełen brutalnych, odrobinę slayerowych riffów i posiadający rewelacyjną linię melodyczną i dobry tekst. Oczywiście nie mogło się obyć bez totalnie udziwnionej solówki Azagthotha. Pain Divine był jeszcze bardziej brutalny, tempo zwalniał z kolei World Of Shit oparty na zamulonym rytmicznym riffie. W The Lion`s Den gitarę Azagthotha odrobinę zbasowano, a całość sunęła wolno do przodu niczym walec. Angel Of Disease był totalnie szalony, spontaniczny i pełen pasji - ciekawostką były punkowe naleciałości w głosie Vincenta. Przerywnik w postaci upiornego Nar Mattaru przygotowywał słuchacza do końcowego eksperymetnu jakim był słynny God Of Emptiness, sunący wolno z potężnym riffem i wprost nieziemskim głębokim śpiewem frontmana. Zespół odważył się tutaj na użycie czystego wokalu, co wypadło przejmująco. Ogromną zaletą całego albumu był duszny klimat, który już wkrótce miał stać się inspiracją dla zespołów typu Immolation. Dzięki temu niepokojowi utwory zachowały nutę surowości i dzikości. Morbid Angel nigdy już nie miał brzmieć tak wyjątkowo jak na tej płycie. Fenomenalna dyspozycja muzyków, wyśmienite kompozycje i żonglowanie rytmiką postawiło poprzeczkę bardzo wysoko dla wszystkich plagiatorów stylu kapeli. Mistrzostwo stanowiły solówki Azagthotha, jakby oderwane od rzeczywistości, nawiedzone i grane w jakimś amoku. Rapture i Vengeance Is Mine trafiły w 1994 na ścieżkę dźwiękową horroru "Night Of The Demons 2".
Grupa stała się teraz ogólnoświatową gwiazdą, walnie przyczyniając się do rozpropagowania death metalu. [5] ukazał się 9 maja 1995 - muzycy zdecydowali się tym razem na zastosowanie pewnych nowinek, które nie pojawiały się na poprzednich albumach. Zniknął gdzieś niepokojący klimat - w zamian jeszcze mocniej uwypuklono umiejętności techniczne gitarzystów. Nowy nabytek zespołu Erik Rutan przyczynił się w dużej mierze do wprowadzenia mocniejszych melodii i w solówkach. Była to pierwsza płyta grupy tak słyszalnie stawiająca na dysonanse jak w pełnych różnego rodzaju pisków w solówkach Trey`a, zrywającego ze slayerowymi wzorcami uskutecznianymi w pierwszych latach działalności. Zastosowano też wyjątkowo niskie strojenie gitary, a bas Vincenta przesunięto do tyłu. David oprócz charakterystycznego pokrzykiwania, niskiego growlingu i czystych melodeklamacji postawił również na elektroniczne modyfikacje swojego głosu, co niekoniecznie dało dobry efekt (z perspektywy czasu te efekty nie zdały próby czasu). Kolejną kwestią dotyczącą albumu był jego "gotycki charakter". Morbidzi wykorzystali bowiem klawisze, które nadały kawałkom symfoniczny charakter jak w Ceasar`s Palaces czy złowieszczym Hatework. Mocno zbasowane brzmienie, schowany werbel i wyeksponowana stopa sprawiły, że album brzmiał nadzwyczaj nowocześnie na tamte czasy, ale jednocześnie w procesie mixu tej wielowarstwowej muzyce nadano zbyt przybrudzone i stłumione brzmienie, zbyt mocno skupiając się na partiach gitary rytmicznej i wokalach kosztem pozostałych instrumentów. Ostatecznie album był interesujący ze względu na zastosowane tempa i obok szybkich numerów jak Dominate czy Dawn Of The Angry nagrano momenty spokojniejsze w rodzaju Where The Slime Live z miażdżącym riffem i przesterowanym wokalem. Po raz kolejny można było spekulować czy Morbid Angel nie poszli na łatwiznę nagrywając album bardziej przystępny. Z drugiej strony jednak trzeba podkreślić, iż krążek zawierał mnóstwo fenomenalnych riffów i solówek, przy okazji pozostając ciągle poza zasięgiem konkurencji.


Trey Azagthoth

Po wydaniu tego albumu z zespołu odszedł David Vincent, który zdążył stać się już swoistą wizytówką kapeli. Jak twierdził Azaghtoth, podobno poszło o jego teksty o treściach faszystowskich. David dołączył jako Evil D do industrialno-metalowego projektu Genitorturers, której liderką była jego żona Gen. Na odchodne fanów uraczono koncertówką [6] z Vincentem. Także Erik Rutan opuścił szeregi Morbid Angel i skupił się na własnym projekcie Hate Eternal. Wakat po Vincencie objął Steve Tucker z Ceremony. Aby nie zawieść oczekiwań swoich i fanów, trio zmuszone było udowodnić, że roszady personalne nie odbiły się na jakości muzyki. [7] okazał się najszybszym i najbrutalniejszym dziełem kapeli. Szaleńcze tempa nadawane przez Sandovala w połączeniu z udziwnionymi i opętańczymi gitarami Azagthotha wywoływały dziwne odczucia. Tucker miał zupełnie inną barwę wokalną niż Vincent - jego growling był głębszy, mniej czytelny, przypominający trochę George`a Fishera z Cannibal Corpse. Nic więc dziwnego, że malkontentów było na pęczki, ponieważ poprzednik był bardziej wyrazistym wokalistą, w dodatku posiadającym niesamowitą charyzmę sceniczną. Niemniej jednak należało pochwalić Tuckera za to, że nie usiłował być drugim Vincentem i robił swoje. W Invocation Of The Continual One zaśpiewał sam Azagthoth, ale jego głos wydawał się nieco skrzekliwy. Tytuł krążka nawiązywał do biblijnego symbolu Antychrysta - litera F jest bowiem szósta w kolejności alfabetycznej, a tytuł zawierał trzy słowa rozpoczynające się na tą literę. Pojawiał się jednak problem z samymi kompozycjami. Fascynujące, że Azagthoth ponownie poruszył tematykę sumeryjską i napisał nawet parę wersów w tym wymarłym języku, jednak w warstwie muzycznej brakowało czegoś przykuwającego uwagę na dłużej. W dodatku pomimo specyficznego nastroju, znikła znana dotychczas monumentalność. Był to po prostu perfekcyjnie zagrany death metal (Chamber Of Dis, Bil Ur-Sag, Hymnos Rituales De Guerra). To było za mało, aby sprostać oczekiwaniom tych, którzy zasłuchiwali się we wcześniejsze krążki zespołu. Zupełnie nietrafionym zabiegiem było zastosowanie mnóstwa instrumentalnych przerywników między zasadniczymi utworami, a karygodnym błędem było zamieszczenie aż trzech na samo zakończenie albumu. Dzięki takiemu niechlubnemu zabiegowi Morbid Angel strzelili sobie samobója, psując dobre wrażenie całości. Nie dało się zatem ukryć, że [7] rozczarowywał w niektórych aspektach, ale nie było mowy o złym albumie.
Po powrocie Rutana, kwartet wydał [8] - płytę odmienną od poprzednika, wydającą się być zapomnianą perełką death metalu. Tym razem wszystko dopieszczono w każdym calu. Zastosowano brzmienie masywne i przestrzenne, a wolne kompozycje dały w efekcie wgniatający w ziemię efekt. Tym razem skoncentrowano się raczej na wytworzeniu odpowiedniej atmosfery. Nie było tu kawałków słabych, a wokale znacznie urozmaicono. Tucker starał się ryczeć w stylu Vincenta, co należałoby tłumaczyć chęcią dogodzenia fanom - w każdym razie w jegbo głosie pojawiła się pewność, sprawdzająca się w każdej konwencji (Summoning Redemption). Jak zwykle klasę pokazał Sandoval, którego ekstremalnie blasty dały ciekawy efekt przy tnących z wolna gitarach. Ekipa nagrała najwolniejszy album w karierze i szok spowodowany tempami najwyraźniej niektórym przesłonił wartość całości, bo album niejednokrotnie równano z ziemią. Tymczasem w porównaniu do poprzednika, [8] stanowił dzieło bardziej przemyślane, spójne i łatwiejsze w odbiorze przez wzgląd na brak bzdurnych dodatków. Wolnych fragmentów było sporo, ale wypadły one znakomicie – czyste i niskie brzmienie podkreślało ciężar tych partii, przygniatając słuchacza. Powalał szczególnie transowy Summoning Redemption i z tego pozytywnego odrętwienia wyrywały dopiero genialne solówki Rutana i Azagthotha. Walcowate tempa powracały w He Who Sleeps i At One With Nothing. Następnie nagrano kilka numerów, w których szybkość wymieszano z klimatem, a najlepszym tego przykładem był Opening Of The Gates, w którym niemrawy początek przeradzał się w niezły huragan. Nie zapomniano o brutalnych wyziewach typu To The Victor The Spoils oraz God Of The Forsaken. Nieznaczne zdemokratyzowanie procesu twórczego (czyli dopuszczenie Erika i Steve`a do tworzenia kompozycji) zaowocowało bardziej zróżnicowanymi, a przez to łatwiej rozpoznawalnymi kompozycjami. Pod względem produkcji pojawiły się małe zastrzeżenia co do mocno sterylnego werbla, ale patrząc na resztę nieco mechanicznej i ociężałej muzyki, brzmienie dobrano odpowiednio.
Po trzech latach przerwy, 23 września 2003 ukazał się wzbudzający wiele kontrowersji [9] - nie chodziło o poziom instrumentalny, gdyż ten był zawsze perfekcyjny, ale o jakość kompozycji. Wydawnictwo przypominało bardziej materiał w obróbce niż regularny album. Znalazło się tu kilka utworów - jedne wolniejsze, inne momentami bardzo szybkie - które prezentowały oczekiwany poziom, ale muzycy powciskali sześć instrumentalnych koszmarków pasujących do albumu jak pięść do nosa. Poza interesującą solówką na perkusji były one jedynie niepotrzebnym świadectwem eksperymentatorskich zapędów Azagthotha. O ile na poprzednich płytach tego typu dodatki stanowiły często ciekawe urozmaicenie całości i dawały słuchaczowi możliwość złapania oddechu, to w przypadku tego krążka przesadzono z ich ilością. W tym świetle krążka nie ratowały nawet takie wygrzewy jak Cleansed In Pestilence czy Beneath The Hollow. Większość krytyków określiła płytę jako "mało konkretną, totalnie niespójną, z fatalnym mixem i masteringem". Było to ogromne rozczarowanie dla fanów, którzy nie znaleźli tu niczego wartościowego poza wzorowym instrumentarium. Czasami lepiej pozostawać przy swoim i grac to samo, ale dobrze (jak choćby Bolt Thrower), aniżeli szukać rewolucji na siłę. Numery w rodzaju Enshrined By Grace czy God Of Our Own Divinity byłyby murowanymi hitami, gdyby zyskały brzmienie znane z poprzednich płyt. W dodatku na sam koniec po outro zespół nie wiedzieć czemu zdecydował się jeszcze dopchać resztę krążka pustymi ścieżkami oraz paroma wersjami demo utworów z początku płyty.
Na [10] wrócił niesforny David Vincent, do składu dołączył norweski gitarzysta Thor Myhren. Był to zarazem pierwszy krążek bez Sandovala (skupił się na Terrorizer), a na potrzeby nagrań zatrudniono Tima Yeunga. Wielu uznało nowy album za najgorszy w dyskografii Morbid Angel, głównie przez wzgląd na fakt, iż Azagthoth postanowił poeksperymentować ze stylistyką taneczno-industrialną i około-rockową. Zespół chciał się zmieniać, wszak trochę grup potrafiło wyjść na czymś takim na plus. Zasadniczy problem polegał na tym, że nowości tak naprawdę więcej psuły niż wnosiły cokolwiek sensownego. Wszystko co elektroniczne i nie-metalowe na płycie zupełnie nie przystawało do Morbidów, nie było mowy o spójności i granicach dobrego smaku przy tego typu eksperymentach. Częśto odnosiło się wrażenie, że zespół nie do końca wiedziała co chce grać i materiał powstał jedynie, bo Vincent wyraziłchęć powrotu. Nagrano techno-koszmarki pokroju Profundis: Mea Culpa, Too Extreme czy Destructors Versus The Earth, z drugiej nie zrezygnowano z deathmetalowych strzałów typu Bleeds For Baal, Nevermore lub Existo Vulgoré. Pomiędzy tymi dwiema skrajnościami znalazło się miejsce na kilka innych nie-elektronicznych dziwactw (stadionowy I Am Morbid, rockowy Radikult). To nie było granie potrafiące zatrzymać na dłużej, a wręcz przeciwnie - momentalnie odrzucające. Lepszym pomysłem byłoby zapewne wydanie dwóch EP-ek: jednej metalowej, a drugiej eksperymentalnej - wówczas efekt byłby ciekawszy i bardziej spójny. W takiej jednakże formie w jakiej album się ukazał był dziełem totalnie nieprzemyślanym i oderwanym od rzeczywistości. Tak jakby Trey z Davidem próbowali wejść po raz drugi do rzeki i nagrać następcę [5], ignorując zupełnikonania z Tuckerem. Zapewne płyta zyskałaby przychylniejsze opinie, gdyby ukazała się w drugiej połowie lat 90-tych, kiedy granie industrialne przyjmowano w większości pozytywnie. [11] był wydawnictwem jubileuszowym z okazji Record Store Day 2015 - wydany w liczbie 1500 egzemplarzy winyl zawierał bootlegowy koncert "Live Madness '89" (wersję DVD zawarto ze wznowieniem [1] w 2006).
Skład szybko się posypał, David Vincent znów pokłócił się z Azagthothem, który zmuszony był budować skład od nowa. Na szczęście Steve Tucker nie miał żalu do cimerycznego gitarzysty i przystał na powrót, zrekrutowano tez nowego bębniarza Scotta Fullera. [12] zrywał z eksperymentami i stawiał na death metal, ale nie ten, który grała w przeszłości. Na pierwszy plan wysunięto perkusję, a gitarę i bas odsunięto na dalszy plan. W efekcie muzyka straciła na czytelności, a wiele ciekawych (w szczególności gitarowych) patentów utonęło w dudniących bębnach (połamany rytmicznie D.E.A.D.). W wolniejszych utworach było normalniej, bo Fuller nie nadawał zawrotnych temp, ale w Paradigsm Warped, The Pillars CrumblingGarden Of Disdain wkradała się nuda i brak pomysłów na rozwinięcie motywów. Trudno było oczekiwać po grupie czegoś nowego, alee samo wykonanie nadal pozostawiało sporo do życzenia. Z jednej strony, zespół oferował porządne strzały pokroju The Righteous Voice, The Fall Of IdolsFor No Master, z drugiej niepotrzebnie rozwleczone wałki jak trzy wcześniej wymienione. Na płytę trafił jeszcze ciekawy odmieniec Declaring New Law (Secret Hell), którego rytm mógł budzić skojarzenia z [10]. Tak nie powinien wyglądać kolejny powrót największego deathmetalowego zespołu świata.
Ostatecznie Morbidzi okazali się zespołem wyjątkowym na gruncie deathu, a każda z ich płyt wykorzystywała inne środki wyrazu. Każdy kolejny album był wielkim wydarzeniem, ale również powodem wielu dyskusji, podnieceń, rozczarowań i podziałów wśród fanów, a po kilku latach czas rewidował wszystkie opinie - dziesiątkami albumów nagrywanych przez innych natchnionych danym krążkiem Morbid Angel. Grupa zazwyczaj wyprzedzała swój czas i pomysłowość konkurencji, a krążki stanowiły kolejne etapy diableskiego wtajemniczenia: intelektualne, wyszukane i perwersyjne. W Polsce zespół koncertował w kilkakrotnie m.in. w kwietniu 1994 w Zabrzu na "Metalmanii", w 1998 w katowickim "Spodku" przed Judas Priest oraz 16 grudnia 2008 w warszawskiej "Stodole".

Muzycy udzielali się później w rozmaitych grupach: