
Japoński zespół założony w 1980 w Tokio, sławą ustępujący w kraju jedynie Loudness. Początkowo jednak nie mógł się przebić i utwory z pierwszego demo z 1984 zwróciły uwagę wytwórni Roadrunner dopiero w rok później - na fali ogólnego wzrostu zainteresowania japońskim heavy metalem. Wydany 21 lipca 1985 debiut wzbudził duże zainteresowanie przez wzgląd na ciężar tego grania. Hiroya Fukuda (ur. 28 listopada 1961) swobodnie kopiował wyczyny Eddiego Van Halena, a Eizo Sakamoto (ur. 23 lutego 1964) uznano za największą wokalną nadzieję tamtejszej sceny. Na [3] grupa zagrała śmielej, przedstawiając ponownie melodyjny materiał hard`n`heavy z mieszanymi tekstami japońskimi i angielskimi. Album otwierał dynamiczny Victim In Your Eyes z popisowymi zagrywkami Fukudy, a po nim następował podobny w budowie i równie melodyjny Night After Night. Słychać, że kwartet nabrał pewności siebie, prezentując kawałki w zasadzie w niczym nie ustępujące brytyjskim czy amerykańskim. Wolniejszy Death To Death to już typowo heavymetalowy numer i klasyczny przykład metalu lat 80-tych. Całość była nieporównywalnie lepsza od debiutu - luz i doskonałe połączenie energii, metalowej werwy i doskonałego wykonania. Technika Japończyków mogła zawstydzić większość zespołów grających melodyjny heavy w tym czasie i tylko egzotyka pochodzenia ograniczyła popularność tej płyty. Krytycy zarzucali jednak Anthem kopiowanie zachodnich zespołów, mieli także zastrzeżenia do wokalu Sakamoto (głównie do jego kiepskiego angielskiego akcentu).
[4] był krokiem w dobrym kierunku - brzmienie było ostrzejsze i bardziej klarowne, także dzięki większemu budżetowi wytwórni Medusa. Całość rozpoczynał dynamiczny Bound to Break z "ryczącą" gitarą, podobnie prezentował się Empty Eyes, udowadniając, że Anthem zasmakował w graniu "z zębem", bez słodzenia i jęczenia, za to ze zwracającym uwagę długim solem Fukudy. Wolniejszy Show Must Go On oparto na dudniącym basie, a na specyficznej osnowie zbudowano Rock`n`Roll Survivor - intrygujący mix grania amerykańskiego i spuścizny Saxon, słyszalnej w ciętych riffach i dłuższych wybrzmiewaniach. Na krążku znajdował się również jeden z najpiękniejszych numerów zespołu - bojowy i pełny dramatyzmu Soldiers, w którym fantastycznie zaśpiewał Sakamoto na tle niezwykłej melodii. Typowy stadionowy rock-metal Machine Made Dog wypadł bardzo amerykańsko, ale nabijanie rytmu w średnim tempie zdecydowanie wybijało się ponad przeciętność. Mocny metal powracał w No More Night, w który Sakamoto ponownie włożył wszystkie siły i umiejętności, ale już kroczący Headstrong należał do mniej udanych. Niebywałą siłą emanował za to czysto japoński Fire`n`The Sword. Album bardzo dobry i przez wielu uważany za najlepszy, jaki powstał na Dalekim Wschodzie w klasycznym heavy lat 80-tych.
Falę popularności wykorzystała zmyślnie wytwórnia Nexus, wydając w tym samym roku koncertową [5]. Mimo sukcesu, na odejście zdecydował się Sakamoto - zastąpił go młody i szerzej nieznany Yukio Morikawa. [6] wypełnił metal cięższy, wolniejszy, w znacznej mierze pozbawiony hard rockowych akcentów i jakby dostosowany do statycznego sposobu śpiewania Morikawy. Trzy pierwsze kawałki - Gypsy Ways, Love In Vein oraz Bad Habits Die Hard były udanymi, ale malo porywającymi numerami heavy/power ze znacznymi odniesieniami do podobnej muzyki nagrywanej w tamtym czasie w Stanach. Jednocześnie przy niezłym zgraniu kwartetu, dało się wyczuć pewne wyciszenie, co udowadniał Legal Killing, który jednak bił na głowę poprzednie utwory znakomitą melodią i przemyślanym refrenem. Dawny Anthem słychać było w ostro zagranym Cryin` Heart, przy czym wokalnie Morikawa rozegrał swoje partie bardzo spokojnie. Silent Child odpowiadał na zapotrzebowanie na przebój w stylu japońskim i stanowił cięższą wersję takich nagrań, jakich się zaczęło pojawiać w tym czasie już więcej, z charakterystycznie zmiękczoną gitarą (na kształt symfonicznych zagrywek w tle). Z kolei Midnight Sun miał w refrenie dużo wspólnego z brytyjskimi nagraniami heavymetalowymi w refrenie. Prowadzony w średnim tempie Night Stalker był jednym z pierwszych typowych utworów heavy/power w Japonii - szkoda tylko, że jawił się dosyć trywialnie, poza interesującą środkową częścią instrumentalną. Fukuda na tym albumie zagrał zachowawczo, rezygnując z gitarowej ekwilibrystyki, jaką proponował wcześniej. Płyta posiadała bardzo dobre brzmienie, ale średni materiał, w którym zabrakło odrobiny luzu i żywiołowości.

Klasyczny skład. Od lewej: Hiroya Fukuda, Takamasa Ohuchi, Eizo Sakamoto, Naoto Shibata
Choć na [7] gościnnie we wszystkich utworach zagrał klawiszowiec Yoshitaka Mikuni, Anthem zachował oficjalnie status kwartetu. Krążek stanowił powrót do szybszego grania o większym ładunku ekspresji, bardziej zadziornego i agresywnego. Świadczył o tym już The Juggler, który mimo wszystko odbiegał od poziomu nagrań z lat wcześniejszych. Hunting Time przybrał formę zdecydowanie japońską, a Morikawa pokazywał klasę jako wokalista. Fukuda także pewne rzeczy przemyślał i w Evil Touch serwował starannie dopracowane solówki. Smakowicie wypadł spokojniejszy i nieco refleksyjny Tears For The Lovers, natomiast dawny Anthem wracał w killerskim Sleepless Night z zaskakująco rozegranymi partiami wokalnymi - poczynając od grzecznych zaśpiewów do krzyku. Słabszym ogniwem był Jailbreak, jawiący się jako zaledwie poprawnie zagrany heavymetalowy numer. Let Your Heart Beat wpisywał się w szereg klasycznego hard`n`heavy z prostym rytmem i zbyt piosenkowym refrenem, a wszystko kończył ostro Bottle Bottom z szarżami basu i chórkami. Na mixem całości czuwał Chris Tsangarides (znany ze współpracy z Thin Lizzy) i udało mu się wyeksponować wzorcową produkcję, z grzmiącą sekcją rytmiczną i nowocześnie brzmiącą gitarą. Muzycy wyciągnęli wnioski z niedomagań [6] i zaskoczyli pozytywnie po raz kolejny.
W tej samej konwencji nagrano [8], który wypełnił dość agresywny i melodyjny heavy, ale z mniejszą melodyką. Ani bowiem otwierający Shadow Walk ani wolniejszy Hungry Soul nie miały szans pretendować do miana killera. Bardziej interesujący był Blinded Pain z ciętymi riffami i łagodnym śpiewem Morikawy. Japończycy przypominali się jako mistrzowie szybkich kompozycji w Do You Understand, gdzie w riffach było coś z lokomotywy Accept i solówką basową Shibaty. Punktował cały zespół w mocno japońskim Love On The Edge, a w nieco inaczej pomyślanym Power & Blood dominowała perkusja i sporo klawiszowych wstawek. Ten kawałek raził nadmierną popowością i zawodzeniem w refrenie. Powrotem do melodyjnego grania był Fever Eyes, w którym umiejętnie spleciono refrenu z główną melodią. Fukuda na całym krążku wycinał świetne solówki, także w pełnym smaczków gitarowych The Night We Stand. Hiroya Fukuda wkrótce kolegów opuścił - wpierw zastąpił go Hideaki Nakama, ale ten skład zrealizował tylko instrumentalny kawałek A.D.D. wrzucony na składankę "Best 1981-1990". W końcu gitarzystą na dłużej został Akio Shimizu (ur. 26 września 1970). On to miał stanowić o sile [9], podobnie jak obecność gościnnie występującego klawiszowca Dona Airey`a (m.in. Black Sabbath, Rainbow, MSG, Whitesnake, Ozzy Osbourne). Płyta ukazała się w marcu 1992, czyli w okresie wielkiej zapaści klasycznego heavy. Założenie "szybko, melodyjnie i agresywnie" sprawdzało się w Venom Strike, trzymał poziom także nieco wolniejszy Renegade z mocnym rytmem, ale już tutaj słychać było, że coś "stało się" z Morikawą, prezentującym wokal wyeksploatowany, matowy, jakby zmęczony i na siłę próbujący wydobyć z siebie jadowitą agresję nadmiernym krzykiem, męcząc się w wielu miejscach. Duch Perfect Strangers Deep Purple kłaniał się w nowocześnie brzmiącym Gold & Diamonds., a mocnym punktem płyty był Mr.Genius, który oparto na dobrym riffie. Airey dawał o sobie mocniej znać w 45-sekundowej miniaturze klawiszowej Blood Sky Crying, stanowiącej wstęp do Cry In The Night - numeru lżejszego i posiadającego coś z przebojów późnego Rainbow. Efekt psuła jedynie zbyt ciężka gitara kontrastująca z frywolnymi partiami klawiszy. Zupełnym fiaskiem okazał się The Dice Of No Mercy z niemal dyskotekowym nieudanym motywem i fatalnym śpiewem frontmana. Instrumentalny dwuminutowy wypełniacz bez myśli przewodniej Willesden High-Road przelatywał bez emocji i ostatnią nadzieją na mocne uderzenie był Silent Cross. Znów sporo Airey`a w tle, spokojna melodia, delikatny wokal i dużo przestrzeni zajętej przez głośną sekcję rytmiczną dało podwaliny pod kawałek udany, ale bez odpowiedniego poziomu dynamizmu. Akio Shimizu za wiele na albumie nie pokazywał, czasem bojaźliwie podgrywając na drugim planie i prezentując średnie solówki. [9] był ostatecznie nudny i sztampowy, nie postarał się także Tsantaragis, nagłaśniając zbytnio bas i klawisze. Krążek wywołał tak negatywne oceny, że muzycy we wrześniu 1992 pożegnali się z fanami apokaliptycznie zatytułowaną koncertówką [10] i zeszli z metalowej sceny na wiele lat.
W 2000 ekipa wróciła z Grahamem Bonnetem za mikrofonem i na [11] zaprezentowała stare utwory nagrane w nowych aranżacjach. Na [12] wrócił Sakamoto, w składzie znalazł się także Hirotsugu Homma znany z Loudness. Solidna forma wokalna frontmana, kilka zadziwiających solówek Shimizu (zwłaszcza instrumentalny D.I.M. 422) oraz dynamiczna gra Hommy nie mogły przesłonić faktu, że przeważały tuzinkowe kompozycje balansujące na granicy klasycznego heavy metalu i hard rocka - w dodatku mało wyraziste jak Grieve Of Heart, The Man With No Name czy Running Blood. Kilka utworów było nieco mocniejszych i mocno akcentowanych (Raging Twister, March To The Madness), ale refreny zahaczały o toporność, a wszystko wydawało się bez polotu. Silently And Perfectly miał ciekawy ponury klimat, ale został on zepsuty w nijakim hard`n`heavymetalowym refrenie. Anthem lepiej wypadał grając szybciej, na granicy speed metalu, jak w zadziornym XTC, choć ten numer nie posiadał odpowiedniej siły rażenia. Warto jednak było ponownie zapuścić sobie ten kawałek tylko przez wzgląd na kapitalną solówkę Akio Shimizu. O czasach dawnej świetności przypominał Freedom z najlepszym refrenem na płycie, poniekąd inspirowanym europejskim heavy lat 80-tych. Eizo Sakamoto wokalnie w pewien sposób wzorował się na utworach śpiewanych przez Bonneta w Rainbowi Alcatraz, o czym świadczył The Innocent Man - mocny numer w wolniejszym tempie o wyraźnych rockowych europejskich korzeniach. Kilka przebłysków w ogólnej poprawności i wyborne wykonanie nie wystarczyło, by tą płytę można było w pełni uznać za udaną - zresztą poza Japonią właściwie ją zignorowano.
[13] zaczynał się zaskakująco, gdyż od Revenge brzmiącego niczym Rainbow z Joe Lynn Turnerem, ale to zaskakująco udany start albumu. Nasycenie rockową atmosferą lat 80-tych słychać na tym krążku bardzo wyraźnie. Rzecz jasna Anthem grał ciężej, w klasycznej metalowej manierze, ale takie wplecenie reminiscencji brytyjskiego heavy grania z XX wieku spowodowało zwiększenie atrakcyjności i chwytliwości kompozycji. Świetnym przykładem na to był rock/metalowy stadionowy Demon`s Ride, jednak zrobiony w podobnym stylu Rough And Wild większego wrażenia już nie robił. Nieskomplikowany i całkiem miły dla ucha Gotta Go dopełnia obrazu arena metalu. Grupa nie stroniła jednak i od nowocześniejszego rozgrywania heavy metalu w The Voices i te potężne ataki gitarowe Shimizu doprawdy robiły wrażenie w połączeniu z przebojowym refrenem. Gitarzysta grał wspaniale i w sposób pełen inwencji. Te wszystkie smaczki i przemyślane solówki były ozdobą albumu i na każde jego wejście czekało się z napięciem. Instrumentalny Ground Zero to nie tylko popis Shimizu, ale także i basisty Shibaty. Klasa to także powalający Desert Of The Sea przesycony duchem Blackmore`a w duchu kashmirowych riffów. Potężny heavy/powerowy Rescue You w surowy sposób nawiązywał do nagrań Loudness. Specyficzny urok miał lekko psychodeliczny Overload, specyficzny zaśpiewany w zwrotkach przez Eizo Sakamoto. Wokalista wypadł dobrze, wykonując swoje partie w sposób bardziej zaangażowany niż na płycie poprzedniej. Wszystko zamykał niezbyt szybki Eternal Mind, stanowiący ukłon w kierunku heavy/power w brytyjskiej odmianie, rozegrany ze stalową konsekwencją. Muzyka Anthem nabrało wyrazu i kolorytu, także dzięki bardzo dobrej realizacji - rycząca gitara, silnie zaakcentowana obecność sekcji rytmicznej z potężnym basem i ostrymi blachami Hommy. Album ten rozwiewał wątpliwości co do sensu reaktywacji zespołu.
[15] konynuował styl zapoczątkowany w 2001, z orientacją na heavy metal z elementami heavy/power. Pojawiała się tutaj inspiracja painkillerową estetyką co słychać już na samym początku w dynamicznym Onslaught. Zespół miał zawsze słabość do nieco nowocześniej zaaranżowanych kompozycji, przypominających nagrania amerykańskie i takim były dobre Eternal Warrior oraz Let The New Day Come z echami Rainbow i Deep Purple. Melodyjne stadionowe granie reprezentował tym razem Soul Cry, z kolei niewykle dramatyczna atmosfera wypełniła Life Goes On i być może byłby to killer nad killery, gdyby w refrenie ekipa umiała postawić na większą pompatyczność, a Shimizu zagrał lepszą solówką. Distress to wolny kawałek, ubarwiony śladowymi elementami neoklasyki, southern i groove, nastawiony na posępny i dosyć duszny klimat, jednakże w efekcie słuchacz otrzymywał mieszankę solowego Johna Westa i Jörna Lande. Bleeding i Easy Mother to solidne heavy/powerowe utwory w średnim tempie, ale gdyby takimi wypełnić całą płytę, to zapewne zanudziłaby na śmierć po 20 minutach.
Smakowity kąsek nadchodził w postaci Mind Slide - kawałka rozbudowanego, z klawiszami, pierwiastkiem psychodelii i teatru z pod znaku Evil Masquerade. Znalazł się tu przepiękny fragment instrumentalno-wokalny, o który zespół taki jak Anthem doprawdy trudno było podejrzewać. Ogólnie na album trafiło mnóstwo znakomitych motywów, czasem rzuconych jakby od niechcenia i mimochodem. Pewien niedosyt pozostawiała tym razem gra Shimizu, który nawet w instrumentalnym Omega Man nie wywołał okrzyków zachwytu. Sakamoto śpiewał jak należy, przy czym także i on był minimalnie pod kreską w stosunku do poprzedniej płyty. Pod względem produkcji natomiast było lepiej niż na [13], choć zaakcentowano lżejszą gitarę, głośniejszą perkusję, a głos Eizo lekko wtopiono w gitarowy plan.

Eizo Sakamoto
To co grupa przedstawiła na kilku poprzednich płytach podobało się nie tylko w Japonii, więc Shibata jako kompozytor nie musiał ponownie wymyślać prochu na [16]. Solidne otwarcie w postaci Immortal Bind to dynamiczny heavy/power z wpadającym w ucho łagodniejszym rock/metalowym refrenem. Gitara Shimizu miała więcej energii, a krótka solówka zahaczała o wirtuozerię. Potwierdzał to dewastujący heavy/speedmetalowy Soul Motor, przypominający utwory krajanów z Metalucifer, z refrenem o atomowej mocy i bezwzględnym zawadiackim popisem Shimizu. Potem wolniej, ale twardo i rytmicznie w melodyjnym Mob Groove oraz wielce przebojowym Ignite z kapitalnie ryczącą gitarą. Elegancki i niezwykle potoczysty The Beginning to kolejny killer zwalający z nóg z neoklacznym patosem, atrakcyjnym refrenem i geniuszem w swojej prostocie. Freak Out to rockowy feeling i tradycje osadzone w tradycji heavy/rocka lat 70-tych i gitara tu wręcz hipnotyzowała. Formę udowadniano po raz kolejny w instrumentalnym Insomnia i zaraz potem w niesamowitym Unknown World z mocą nowocześniej zagranego Rainbow, z morderczo chóralnym refrenem i przeszywającym głosem Sakamoto. Eizo stawał niczym wokalny potwór w Road To Nowhere - rasowym painkillerowym heavy/power z refrenem w stylu niemieckiego Sinner. Jedynie Echoes In The Dark, łagodniejszy i bardziej skierowany do japońskiej publiczności, odstawał poziomem od pozostałych kompozycji. Brzmieniowo to powrót do soczystego i klarownego brzmienia z [13] - soczysty, pełen energii i udanych melodii metal japońskich pionierów heavy/power, wykonany na wyśmienitym poziomie.
Na [17] Japończycy rzucali na szalę wszystko co mieli najlepszego. Na początek cztery absolutnie genialnie zrobione melodyjne killery w konwencji painkillerowego heavy/power. Tak energetycznej muzyki wyładowanej metalową mocą ta grupa jeszcze nigdy wcześniej nie przedstawiła. Wspaniały refren w hipnotyzującym Black Empire, dewastujący gitarowo Heat Of The Night z rysem neoklasycznym, melodyjnie zadziorny You i pełen autentycznego wigoru Go Insane. Sekcja rytmiczna w tych numerach to przepotężna machina, Sakamato przekonywał do siebie jak nigdy wcześniej a Shimizu był pomysłowo pirotechniczny w gitarowych ozdobnikach i solówkach. Spokojny i elegancki instrumentalny Pilgrim oparty o epickie wykorzystanie neoklasyki to najlepszy od lat taki numer z Akio Shimizu w roli głównej. Potem grupa dawała słuchaczowi chwilę wytchnienia w rock/metalowej balladzie Walk Through The Night, z pewnością przyjaznej dla radia, ale zrobionej bez popowej prostoduszności. Emptiness World to z kolei numer nietypowy i trudny do zaklasyfikowania z rzadko spotykanymi riffami. Telling You to ukłon w stronę brytyjskiego grania z początku lat 80-tych i tu saxonowe zwrotki były znacznie lepsze niż refren w stylu Def Leppard. Pod koniec ekipa wracała do melodyjnego heavy/power w czystej postaci w bojowym i okraszonym hymnowym refrenem Awake i zamykał wszystko wolniejszy i niestety najmniej wyrazisty na tym albumie Perfect Crawler, w którym godny uwagi był jedynie refren. Pewne siebie wykonanie i zgranie to dodatkowe atuty tej płyty. Zespół to autentycznie jeden muzyczny organizm - wszyscy zaliczyli występ na najwyższym i godnym uznania poziomie. Krążkowi nadano godną oprawę dźwiękową, przy czym mastering wykonał tym razem Takahiro Uchida. Powstała płyta dostarczająca ogromnej ilości niezapomnianych muzycznych wrażeń.
Nagrany po trzech latach [18] rewolucji nie przynosił. Zawierał muzykę jaką Anthem grał już od początku stulecia, czyli melodyjny heavy/power o uniwersalnym charakterze - ukierunkowanym na znacznie szerszego niż tylko japońskiego słuchacza. Grupa chętnie korzystała ze stylistyki europejskiej i bezwględnie atakowała niczym niemiecki Paragon w morderczym riffowo Contagious. Zespół łączył także style Scorpions, Rainbow i romantycznego japońskiego metalu w zadziwiająco udanym Blind Alley. Część kompozycji w prosty sposób nawiązywała do albumu poprzedniego i o ile The Sign niczym się nie wyróżniał, to już twardy nieustępliwy Rockbound stanowił znaczny postęp w stosunku do podobnych numerów z przeszłości. Ekipa chciała jakby zaprezentować materiał bardziej zróżnicowany, o czym świadczył wzbogacony orientalnym motywem, klawiszami i niespodziewanym rockowym refrenem Wayfaring Man (do wszystkiego dorzucono bezpośrednie nawiązanie w gitarowej solówce do stylu Ritchie Blackmore`a ery wczesnego Rainbow. Również Remains zawierał kilka różnych wątków, ale sprawiały one wrażenie nie do końca umiejętnie powiązanych. W utworze panował lekki chaos, co w przypadku zazwyczaj zwartych i w pozytywnym sensie schematycznych numerów zespołu było niemiłą niespodzianką. Znowu potwierdzała się reguła,że w kawałkach lżejszych i rockowych zespół wypadał automatycznie słabiej i przykładem tego był In The Dead Of Night. Za to grany w średnio-szybkim tempie melodyjny heavy/power to od razu ekstraklasa i zakończenie płyty w postaci Living Proof bardzo udane, a Shimizu rządził tu niepodzielnie. Gitarzysta jak zwykle wykazał się wielką elastycznością, z ogromną swobodą przeskakując od stylu do stylu. Popis swojego kunsztu dał w instrumentalnym Code Of The Silence, który zagrał z wielkim animuszem, a przy tym bez zbędnego komplikowania (typowa japońska instrumentalna petarda z wyraźnie zaznaczoną główną linią melodyczną). Duże wyrazy uznania należały się również basiście Shibacie za jego nieustępliwe wspieranie gitarzysty i solowe wycieczki. Eizo Sakamoto zaśpiewał dobrze, niemniej nie była to jego najwyższa forma. Chwilami jego głos ginął w gąszczu ostrej gitary i potężnego gęstego basu. Powstał krążek solidny, ale bez rewelacji - nieco nierówny i pod tym względem ustępował poprzednikom.
Na [19] pojawiła się rysa w granitowym składzie zespołu. Hirotsugu Homma uczestniczył w nagraniu tylko jednego utworu Ghost In The Flame i ostatecznie opuścił kolegów - oficjalnym powodem odejścia było odnowienie się kontuzji, jakiej doznał w wypadku motocyklowym w 2008. Zastąpił go sesyjny perkusista Isamu Tamaru, który zresztą w 2013 został przyjęty do grupy na stałe. Stylistycznie płyta stanowiła bezpośrednią kontynuację albumu poprzedniego, choć momentami więcej tu twardego heavy/power w amerykańskim stylu - takim był otwieracz Evil One z doskonałą solówką Akio Shimizu. Unbroken Sign dostojnie galopował w kategorii melodyjnego heavy/power z potoczystą melodią.
Shimizu nie był może gitarowym pirotechnikiem, ale jego wyczucie konwencji muzycznej było godne szacunku i jego popisy były realnym i cennym dopełnieniem każdej kompozycji. Rytmiczny On And On to proste zapożyczenie od Dream Evil - numer zrobiony najprostszymi środkami i przez to tak atrakcyjny (melodyjny i chwytliwy heavy metal). W Get Away symfoniczny wstęp w wykonaniu klawiszowca Yusuke Takahamy startował utwór o ciekawym mrocznym riffie i tak powstał kolejny killer w średnim tempie. Anthem absolutną klasę pokazał w ekscytującym instrumentalnym Double Helix, gdzie Shimizu atakował niczym Jeff Waters z Annihilator, choć zniszczenie byłoby większe bez sięgania do grania modern. Zespół interesująco się rozpędzał i gnał w mocnych melodiach w Struggle Action. Tamaru grał mordercze partie perkusyjne i w niczym nie ustępował Hommie. Dłuższy i wolniejszy Ghost In The Flame rozegrano w mistrzowskim stylu - to był niesamowity mix japońskiej metalowej delikatności i brytyjskich patentów z najwyższej półki z romantyczną nutka. Sakamoto stawał bezproblemowo ponad potężną gitarą Shimizu. Zamaszyście i bujająco odegrano takie melodyjne heavy/powerowe killery jak Face The Core czy Dance Alone z elemntami twórczości Hibrii. Produkcja doskonała, choć nieco ściszono gitarę, co spowodowało większą czytelność całości. Powstał album pomniejszych hitów - zróżnicowanych stylowo, perfekcyjnie dopracowanych w szczegółach, bez mielizn czy dłużyzn.
Nic jednak nie trwa wiecznie, nawet na szczytach japońskiego heavy metalu. W 2014 odszedł Eizo Sakamoto i w ten sposób zakończyła się jego era rozpoczęta na początku XXI wieku. Ponieważ japońskie instytucje opierają się na poszanowaniu tradycji, to do Anthem powrócił po 22 latach Yukio Morikawa. Na [20] trafiło kilka kompozycji, które Shibata przygotował jeszcze z myślą, że zaśpiewa je Sakamoto. Morikawa był wokalistą o bardziej rockowym głosie niż poprzednik i tym razem przysło mu zaśpiewać do muzyki bardziej japońskiej w stylistyce niż albumy poprzednie - zarówno w typie melodii, jak i w sposobie wykonania. Znalazło się tutaj więcej romantycznego słodzenia i dynamiczny Shine On to właśnie taki kawałek, przy którym na koncertach mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni z uśmiechem mogli kiwać głowami do rytmu. Delikatny Love Of Hell mocno przypominał nagrania Anthem z lat 80-tych, ale pobrzmiewający wyjątkowo szlachetnie i pompatycznie. Było także mocne melodyjne rozegranie heavy/powerowego Stranger z morderczą solówką Shimizu. Nagrano również bujający rock`n`rollowo w stylu lat 80-tych Pain. Na płytę trafił Destroy The Boredom, gdzie wystarczyły dwie minuty, by melodyjnie zdewastować słuchacza w agresywnym heavy/power z riffami wyjętymi żywcem z US Metalu. Dłuższy Don`t Let It Die był w tej kategorii już tylko po prostu bardzo dobry, z wieloma odniesieniami do japońskiego rocka. Szkoda, że kilka podnoszących ciśnienie heavy/powerowych riffów w Edge Of Time i rycerski refren to wszystko co miał do zaoferowania ten kawałek. Lekko rozczarowywał tym razem instrumentalny Absolute Figure z klawiszami - słabsza reminiscencja podobnych utworów Galneryus, zbudowana na neoklasycznym fundamencie. W Sailing wykorzystano motyw kashmirowy w dosyć nowoczesnej aranżacji i wyszło to miejscami znakomicie - głównie w ponurej i bezlitosnej części instrumentalnej. In The Chaos miał pewne cechy modern metalu - jednak tylko na tyle na ile pozwalała ogólna konwencja płyty, bo refren był tradycyjny i klasyczny dla Anthem z XX wieku. Druga część krążka słabsza niż pierwsza, na szczęście wszystko zamykał ascetyczny i zbudowany na podstawie progresywno-neoklasycznej Run With The Flash z doskonałym polatującym ku niebu bojowym refrenem. Ten kontrapunkt między zwrotkami, a refrenem to jedna z najbardziej frapujących elementów kompozycyjnych na tej płycie. Zaproszenie do składu Morikawy było sprytnym posunięciem - z jednej strony uniknięto dyskusji o jakości kogoś kompletnie nowego, a drugiej Morikawa zaśpiewał naprawdę nieźle i momentami trudno było uwierzyć, że przez prawie ćwierć wieku pozostawał na dalekim marginesie metalowego grania w Japonii, nie występując w żadnym znaczącym zespole lub nie występując wcale. Album brzmieniowo miał kilka oblicz. Kompozycje retro/vintage zrobione na wzór lat 80-tych, natomiast mocne heavy/powermetalowe kawałki zachowały brzmienie z kilku poprzednich albumów samego Anthem. To dodawało całości sporo autentyzmu i przyjemnego zróżnicowania pod tym względem. Zespół postawił sobie tym razem inne cele i przypomniał się szerszej publiczności.

Od lewej: Naoto Shibata, Yukio Morikawa, Akio Shimizu, Isamu Tamaru
Na [22] Yukio zaśpiewał jeszcze lepiej swoim barwnym i dalekosiężnym rockowym głosem i na tej płycie skupił na sobie większą uwagę. Pierwsza minuta The Artery Song oraz dalsze zwrotki to tylko zamaskowanie tego, że tym razem Anthem stylistycznie wracał do XX wieku, wyrażając klimat tamtego okresu z typowymi dla epoki japońskimi melodiami w refrenach i słodkawą komercyjną łagodnością bijącą z całości. To granie przewijało się w prawie wszystkich kompozycjach, ale refreny Far Away, Midnight Growl czy Don`t Break Away mówiły same za siebie. Z pewnością najlepszy na płycie był pompatyczny Frozen Fate i był to killer na miarę kawałków z najlepszych albumów zespołu, czarujący elegancją i majestatem. Rytmika w nowocześniejszej formie pełną mocą objawiała się w Keep Your Spirit Alive i poniekąd także w raczej miałkim Engraved. Trochę modern metalu wrzucono do wolniejszego Linkage i to był utwór do zapomnienia. Solidny Reactive Desire zdradzał wpływy ambitniejszych produkcji powermetalowych z USA z tamtego okresu i był próbą przełamania ogólnej konwencji w swej surowości. Tym razem zrezygnowano z dywersyfikacji brzmienia w różnych numerach i całość miał nowoczesne i czytelne brzmienie - momentami nawet nazbyt sterylne. Wyraźnie słychać celowe wysunięcie Morikawy na pierwszy plan, co oczywiście wcale nie dziwiło. Lider Shimizu zagrał dobrze, ale jednak był to jeden z jego najmniej kreatywnych występów od reaktywacji zespołu. Ostatecznie przy kilku wycieczkach w nieodległe rejony heavy/power, słuchacz otrzymywał hermetyczną płytę z graniem japońskim, skierowanym głównie do rodzimego słuchacza.
Od 2017 w obozie Anthem działo się niewiele. [23] wypełniły stare kawałki z Morikawą za mikrofonem i właściwym powrotem był [24]. Weterani siali zniszczenie w różny sposób, z pirotechniką Shimizu na poziomie kosmicznym, a do tego nieubłaganie niemal w każdej sekundzie dynamicznej gry. Na powitanie rozpędzony killer Snake Eyes z mocarną dawką rozbujanego rocka i metalu. Zaraz potem ekscytujący Wheels Of Fire z gitarą ostrą jak brzytwa i różnicowanymi pomysłami na ozdobniki (neoklasyczna gitarowa zabawa na luzie). Serię kontynuował potoczysty Howling Days, rozdzierający na strzępy siłą przekazu - Shimizu postawił tutaj na solówkę lekko pokręconą, nawet jazzująco-funkującą. Roaring Vortex surowo gniótł w wolnym miarowym tempie, lecz tą posępność świetnie łagodzono w znakomitym refrenie i nostalgiczno-romantycznej atmosferze. Za długo w wolniejszych tempach zespół nie przywykł przebywać i zaraz się melodyjnie rozpędzał ze swobodą w intrygującym Blood Brothers. Znowu trochę surowiej w Master Of Disaster z pulsującym gitarą motywem głównym i może to było mniej chwytliwe, ale poziom wykonania niebotyczny. Faster wcale nie taki szybki jakby wskazywał tytuł - z tej kompozycji biła uroczysta duma, ale nie ograniczona kanonami metalowego heroizmu. Podobne wrażenia wywoływał kolejny Burn Down The Wall - w zasadzie opowieść epicka w jasno wyrażonej formie, o spokojnej narracji z elementami orientalnymi. Nawiązania do anglosaskiego heavy metalu pojawiały się w podsumowującym całość Danger Flight - jednej z najlepszych nasyconych bezpośrednio rockiem melodii na tym albumie, w dodatku Shimizu genialny w wirtuozerskim rozegraniu solowej partii Techniczna realizacja płyty idealna i wzorcowa. Kilka lat przerwy pomiędzy kolejnymi studyjnymi albumami dobrze Anthem zrobiła, gdyż pojawiły się pomysły i koncepcje, które rok po roku pojawić się nie mogły.
Dyskografię uzupełnia singiel Xanadu z 1986. Anthem ma na koncie także kilka składanek: Best z 1990, Best 2 z 1992, The Very Best Of Anthem z 1998, Anthem Ways z 2001 oraz Core z 2007.
Byli i obecni członkowie zespołu występowali też w innych grupach:
| ALBUM | ŚPIEW | GITARA | BAS | PERKUSJA |
| [1-5] | Eizo Sakamoto | Hiroya Fukuda | Naoto Shibata | Takamasa Ohuchi |
| [6-8] | Yukio Morikawa | Hiroya Fukuda | Naoto Shibata | Takamasa Ohuchi |
| [9-10] | Yukio Morikawa | Akio Shimizu | Naoto Shibata | Takamasa Ohuchi |
| [11] | Graham Bonnet | Akio Shimizu | Naoto Shibata | Takamasa Ohuchi |
| [12-18] | Eizo Sakamoto | Akio Shimizu | Naoto Shibata | Hirotsugu Homma |
| [19] | Eizo Sakamoto | Akio Shimizu | Naoto Shibata | Isamu Tamaru |
| [20-24] | Yukio Morikawa | Akio Shimizu | Naoto Shibata | Isamu Tamaru |
Naoto Shibata (ex-Black Hole/JAP), Graham Bonnet (ex-MSG, ex-Rainbow, ex-Alcatrazz, ex-Impellitteri, ex-Forcefield, ex-Blackthorne),
Hirotsugu Homma (ex-Flatbacker, ex-EZO, ex-Saber Tiger, ex-Loudness), Isamu Tamaru (ex-Yasha)
| Rok wydania | Tytuł | TOP |
| 1985 | [1] Anthem | |
| 1985 | [2] Ready To Ride EP | |
| 1986 | [3] Tightrope | |
| 1987 | [4] Bound To Break | |
| 1987 | [5] The Show Carries On (live) | |
| 1988 | [6] Gypsy Ways | |
| 1989 | [7] Hunting Time | |
| 1990 | [8] No Smoke Without Fire | |
| 1992 | [9] Domestic Booty | |
| 1992 | [10] Last Anthem (live) | |
| 2000 | [11] Heavy Metal Anthem | |
| 2001 | [12] Seven Hills | |
| 2002 | [13] Overload | |
| 2003 | [14] Live` Melt Down (live) | |
| 2004 | [15] Eternal Warrior | |
| 2006 | [16] Immortal | |
| 2008 | [17] Black Empire | |
| 2011 | [18] Heraldic Device | |
| 2012 | [19] Burning Oath | |
| 2014 | [20] Absolute World | |
| 2015 | [21] Trimetallic (live / 3 CD) | |
| 2017 | [22] Engraved | |
| 2019 | [23] Nucleus | |
| 2023 | [24] Crimson & Jet Black | #6 |



