Amerykański zespół założony w 1987 w Los Angeles przez jednego z najlepszych gitarzystów muzyki hard`n`heavy. Od samego początku na twórczość formacji wpływ miało zafascynowanie Chrisa Impellitteri (ur. 25 września 1964) muzyką klasyczną. Debiutancka EP-ka przedstawiała go jako technika przebierającego palcami po gryfie z szybkością błyskawicy i zapowiadała bogatą współpracę z wokalistą Robem Rockiem w przyszłości (obaj znali się z kapeli Vice). Co prawda było to wydawnictwo surowe i kiepsko wyprodukowane, ale zwróciło na siebie uwagę kilku intratnych czasopism. [2] był już pierwszorzędnym dokonaniem - pełnym dynamicznej, ekscytującej i melodyjnej muzyki. Pod pewnymi względami krążek przypominał debiut Alcatrazz, opierając się na hard rockowych chwytliwych melodiach zagranych z heavymetalową ekspresją, a jednocześnie stanowiących pretekst do zaprezentowania gitarowego kunsztu Chrisa. Same kompozycje pozostawały pod silnym wpływem twórczości Rainbow z lat 1979-1983, a ukłonem w tym kierunku było umieszczenie słynnej kompozycji Russa Ballarda Since You`ve Been Gone, którą Graham Bonnet po raz pierwszy zaśpiewał właśnie w zespole Blackmore`a. Zainteresowanie Chrisa łagodną muzyką wyrażała również własna wersja Somewhere Over The Rainbow - tematu filmowego podjętego z musicalu "Czarnoksiężnik Z Oz" z 1939. Kawałkowi uroku dodały klawisze Philipa Wolfe`a. Dominował jednak melodyjny heavy, czasem lekko trywialny jak w tytułowym Stand In Line, a czasem pełen pędu i mocy pod postacią instrumentalnego Playing With Fire. Kopiowanie motoryki nagrań Rainbow w połączeniu z elementami neoklasycznymi zaowocowało dobrymi utworami w postaci choćby White And Perfect. Zdecydowanie natomiast w malmsteenowej stylistyce umiejscowiono Leviathan, w którym elegancję neoklasyki ocieplał wspaniały refren Bonneta, wkładającego tu dużo od siebie, choć bywał już w lepszej formie wokalnej. Znakomicie spisali się zaś pozostali muzycy, a szczególnie Pat Torpey, nadążający za pirotechnicznymi atakami gitary. Na albumie znalazły się też pełne żaru i pasji melodyjne killery grane w szybkim tempie jak Goodnight And Goodbye, zawstydzające swoją wartością choćby płytę M.A.R.S. innego wirtuoza gitary Tony`ego MacAlpine`a. W niedługie utwory grupa potrafiła wrzucić dużo treści, umiejętnie wszystko zagęszczając i dodając neoklasyczne wstawki. Przodował w tej kategorii Secret Lover, wyznaczając w pewnym stopniu kierunek, w jakim Impellitteri poszedł na kolejnych płytach. Album należał do najlepszych debiutów gitarowych herosów, charakteryzował się selektywnym brzmieniem i przebojowymi momentami. Niestety, młodemu Chrisowi nie udało się utrzymać tego składu i zespół rozpadł się wkrótce po nagraniu płyty. Gitarzysta wykorzystał przerwę pojawiając się w studio nagraniowym House Of Lords w 1990 i serwując solówkę w tytułowym Sahara.
Po 4 latach zespół wrócił z Robem Rockiem za mikrofonem, ale [3] rozczarowywał - zorientowany bardziej groove niż metalowo, brzmiał miejscami jak Guns N'Roses. Materiał oparto częściowo na pomysłach z lat wcześniejszych, ale efekt był niewyraźny i muzycznie niepewny. Utwory w zasadzie miały się nijak do tego co Chris grał wcześniej i później, w przeważającej części opierając się na ugładzonym hard rocku. Jednocześnie wyczuwalne było nastawienie na porywanie tłumów fanów Stryper, ale najgorsza okazała się nijakość samych kompozycji. W zamyśle rockowo-melodyjny Wake Up Sally wypadł zupełnie bezbarwnie, a When The Well Runs Dry odarto z jakiejkolwiek mocy. Dobrze zaczynał się przebojowy Power Of Love z udaną solówką, ale nawet tutaj odczuwało się pewną bojaźń grania. Ta płyta nudziła, do czego przyczyniła się w znacznej mierze również zachowawcza gra Chrisa, tym razem wypadającego zdecydowanie poniżej oczekiwań. Słuchacze byli zaskoczeni tak radykalnym odejściem od wcześniejszego stylu z debiutu, opartego na stylistyce brytyjskiej na rzecz amerykańskiego pojmowania melodyjnego heavy. Świadectwem zmiany konwencji były zarówno Under The Gun, jak i stadionowo-glamowy Endless Nights. Te utwory nie były w żadnym stopniu zdolne poruszyć nikogo nastawionego na przebojowość w amerykańskim stylu. Bolączką krążka stały się fatalne refreny, a ten z City`s Of Fire należał do jednych z najgorszych w karierze Impellitteri. Poprawnie wykonanie dostosowano do sztywnych ram nijakiego wypolerowanego rock-metalu. Nawet Rob Rock swoim talentem nie był w stanie wybić się ponad wszechogarniającą przeciętność i momentami aż żal było jego wysiłku jaki wkładał w próby ożywienia matowego materiału. Album stanowił ogromny krok w tył w stosunku do pełnego melodii, finezji i emocji [2] - wypełniła go muzyka nudna i pozbawiona polotu, co więcej bez śladów indywidualności Chrisa. Pięcioutworowy [4] był najbardziej zróżnicowaną pozycją w całej dyskografii, zawierając m.in. neoklasyczną miniaturę instrumentalną Glory, balladę Cross To Bear, a także intrygujący Young And The Ruthless.
Wydany 7 września 1994 świetny [5] wytyczył kierunek muzyczny Impellitteri na dalsze lata. Krążek stał się szlagierem w Japonii, choć pewną wadą była nierówność kompozycji. Duży nacisk położono na same melodie, bardziej zadbano także o zwartość i czytelność kompozycji. Niespełna 35-minutowy album w większości wypełniły dosyć szybkie dynamiczne kawałki o tematyce chrześcijańskiej. The Future Is Black można było uznać za klasyczny przykład wyeksponowanego łagodnego wzniosłego refrenu. Formacja jednak lepiej prezentowała się w numerach powermetalowych niż typowych dla heavy, jak Fly Away, w którym stylistyka rozmywała się pomimo interesującej solówki. Warrior nasuwał na myśl dokonania Barren Cross, natomiast balladowy I`ll Wait stanowił pełną przemyśleń próbę powrotu do własnej hard rockowej twórczości z [2], gdyż refrenem był niemal kopią tego z Tonight I Fly. Z kolei Hold The Line był niezwykle charakterystyczny dla stylu kompozycji Impellitteri w rytmice i rozpoznawalnej melodii, ale nie nadano mu jeszcze tej niezwykłej energii wykonania, jaką miał czarować wkrótce. Tytułowy Answer To The Master zwiastował jednak ten porywający styl z następnej płyty. Udanie także wypadł Hungry Days - chwytliwy heavy/power utwór opowiadający o rocku i latach dzieciństwa. Album kończył utrzymany w średnim tempie The King Is Rising - udany, choć zabrakło pomysłu na super nośny refren. Jedynym mocnym zgrzytem był zupełnie nieudany Something`s Wrong With The World Today, brzmiący niczym odrzut z albumu poprzedniego. Sam Impellitteri zagrał bardzo dobrze, choć zbyt wstrzemięźliwie w eksponowaniu swojego kunsztu. Rob Rock natomiast był w nierównej dyspozycji, nie zawsze wkładając pełnię serca w swój wokal, przez co niektóre kompozycje traciły na sile oddziaływania. Z pewnością godny odnotowania był znakomity występ perkusisty Kena Mary.
Prawdziwym majstersztykiem był wyśmienity [6], wydany 22 maja 1996. Ten album był szczytowym osiągnięciem Chrisa i to w momencie, kiedy wydawało się, że jego grupa zawsze już kojarzona będzie tylko z maestrią gitarową wyrażaną w średniej jakości heavy/power. Impellitteri zastosował tutaj prosty, aczkolwiek genialny ruch - zrezygnował ze zróżnicowania stylistycznego typowego dla płyt poprzednich i skupił się na szybkim graniu w melodyjnej odmianie, opartym na niebywałej technice i szybkości, z jakiej słynął od początku kariery. Ten gitarowy atak został wsparty znakomitą przebojowością oraz wspaniałym śpiewem Roba Rocka, który w ten materiał również włożył maximum swoich umiejętności i zapału. Sam Impellitteri grał niczym natchniony demiurg, a z jego gry zniknęła znana do tej pory lekka niepewność i pewne powstrzymywanie się przed ujawnieniem wszystkiego co potrafił. Płyta trwała niewiele ponad 33 minuty, ale w te niedługie kompozycje formacja wlała tyle treści, że innym nie wystarczyłoby godziny. Muzyka przetaczała niczym burza z piorunami ciskanymi przez Chrisa w niesamowitych solówkach. Świetnie wypadły I`ll Be With You, Walk Away i For Your Love, prawdziwie jednak oszałamiały trzy inne kawałki: Kingdom of Light, Rat Race oraz 2 i pół minutowy instrumentalny huragan 17th Century Chicken-Pickin`. Album był przebłyskiem geniuszu Impellitteri we wszystkich aspektach - jedynie Countdown To The Revolution lekko odstawał od pozostałych numerów. Nigdy wcześniej i nigdy potem gitara Chrisa nie brzmiała tak fantastycznie i duża w tym była zasługa Roba Rocka jako producenta. Wirtuoz nagrał potem wiele dobrych utworów, ale nie zdołał już zgotować słuchaczowi metalowej burzy w takim natężeniu. W 1997 wydano także EP-kę Fuel For The Fire zawierającą także dwa nieznane wcześniej utwory - Stand Or Fall oraz Tears In The Eyes Of The World.


Nagrany w tym samym składzie [7] stanowił powrót do surowego brzmienia, ballad i karkołomnych przejść tempa. Zabrakło jednak pomysłu na resztę materiału, a słabszych momentów (m.in. mandolinowe smęcenie w On And On) nie ratowała nawet gitarowa pirotechnika Chrisa. Shed Your Blood brzmiał niemal piosenkowo i na szczęście ciężej było w Fuel For The Fire. Instrumentalny Race Into The Light był w zasadzie tylko bladą powtórką 17th Century Chicken Pickin`. Uporczywy powtarzalny riff w Bleed In Silence był udany, nawet mimo obniżenia ciężaru w refrenie. Master Of Disguise ciekawił spokojnym wstępem, melorecytacją i wejściem w bardziej hard rockowe obszary. Pozbawiony idei przewodniej Everything Is You prezentował się jako sklejka z amerykańskiego hard rocka, a Kingdom Fighter jawił się niczym odrzut z [6], z wolnymi fragmentami bez własnej tożsamości. Całość kończył ponad 6-minutowy Paradise wypełniony ogromnym poziomem ugrzecznienia i nudą wylewającą się z każdego dźwięku. Zespół zagrał bez ikry i przekonania w sukces. Album ukazał się za wcześnie i za szybko, był tylko poprawny, przeciętny i w znacznej części po prostu nużący. Niby styl z genialnego poprzednika w zasadzie zachowano, ale był to tylko szybko rozpływający się miraż.
Poziom [7] nie nastrajał optymistycznie, kiedy pojawiły się zapowiedzi nowej płyty oraz pytanie: jak daleko Chris posunie się tym razem w eksperymentowaniu i mieszaniu klasycznego chrześcijańskiego rocka do swojej muzyki, która powinna być energetyczna i dynamiczna. Gitarzysta pewne wnioski wyciągnął, ponieważ [8] stanowił rezultat kompromisów, polegających na wyraźnym podziale na nagrania w stylu [7] i wcześniejszym oraz takie, które zdominowały poprzednika, tyle że w lepszym wykonaniu. Wymarzony wręcz początek Beware Of The Devil - szybki melodyjny killer, który spokojnie mógł się znaleźć na poprzedniku. Impellitteri wręcz rozpruwał kompozycję fantastyczną solówką, tak jakby pragnął udowodnić, że jego ospałe granie sprzed trzech lat było tylko chwilą słabości. Turn Of The Century umiarkowanie szybki i z gładkim ułożonym refrenem zaśpiewanym przez Roba Rocka. Podręcznikowo zagrany Speed Demon w konwencji heavy/speed mógł się podobać, a Wake Me Up moc amerykańskiego powermetalu została idealnie połączona ze standardowymi patentami hard rocka. Instrumentalny Texas Nuclear Boogie dowodził, że w szybkim graniu Chris niemal nie miał sobie równych. Powermetalowy Fear No Evil stanowił nieudaną próbe połączenia stylu Testament z okresu Souls Of Black z rockowymi refrenami i imitowaniem gry na pile przy pomocy klawiszy. Kiepsko wypadła również rockowa akustyczna ballada Forever Yours, a to wrażenie po części zacierał ciężki heavy/powerowy Slay The Dragon, choć to chrześcijańskie przesłanie mogło tutaj irytować. Rozpoczynający się eksperymentalnie Wasted Earth wracał jednak na szczęście do grania heavy/power, choć pojawiły się nowomodne zagrywki. Pod względem brzmienia materiał charakteryzował się bardziej ostrością niż ciężarem, tym razem przesuniętym z gitary na wyeksponowany nisko strojony bas.
Po odejściu Roba Rocka, za mikrofon - po 14 latach przerwy - widowiskowo powrócił Graham Bonnett, a zespół sprawdził się na [9] doskonale w klasycznych kawałkach (She`s A Nighttime Lover, Rock & Roll Heroes), jak i heavy metalu XXI wieku (Perfect Crime, End Of The World). Jako całośc jednak płyta była mało dynamiczne, a dobre granie gubiło się gdzieś w bezładnej nieco stylowej mieszance. Nieporozumieniem było nagranie What Kind Of Sanity i Falling In Love With A Stranger. W 2003 ukazała się kompilacja Faster Than The Speed Of Light. Po szumnych zapowiedziach formacja wróciła [10] z Curtisem Skeltonem za mikrofonem. Otwierający niesamowicie szybki The Writing On The Wall rozpalał apetyty, ale reszta była glutowatymi nawiązaniami do grunge (Hurricane) czy Korn (wokal w Crushing Daze). Szczytem bezczelności były jednak dwa ostatnie kawałki - refren Stay Tonight do złudzenia przypominał jeden z hitów Bon Jovi, a riff w Fall Of Titus został zerżnięty z Pinball Map In Flames i wymuszał skojarzenia z najsłabszym okresem w twórczości Annihilator. Wokalne "popisy" Skeltona od płaczliwo-słodkich po krzyk nijak nie pasowały do grupy, biorąc pod uwagę nawet nowatorski charakter tego albumu. Nachalne klawisze, ubogie solówki, upchanie bezsensownych w tym przypadku ornamentów neoklasycznych i prymitywnie łupiąca sekcja rytmiczna - to wszystko niesamowicie drażniło. Do tego dochodził jeszcze wspomniany fatalny wokal frontmana. Granie zmierzające donikąd prezentował Judgement Day i podobnych kawałków z zupełnie niedopasowaną solówką Chris proponował do tej pory niewiele. Impellitteri zawiódł na tej płycie jako kompozytor i gitarzysta - grał nieciekawie, zupełnie bez pomysłu i w oderwaniu od własnego stylu. Pomieszanie stylów i konwencji spowodowało chłodne przyjecie krążka wśród fanów, co zniechęciło Chrisa do tworzenia muzyki na niemal pięć lat.
Po tej przerwie i powrocie Roba Rocka, na rynek trafił [11] - poprzedzony kampanią marketingową z buńczucznymi hasłami o triumfalnym powrocie i "dynamitowej" potędze. Otwierający tytułowy Wicked Maiden robił spore nadzieje. Na numer złożyły się: ciężka heavy/powerowa gitara, znakomita solówka, Rock w dobrej formie, wzniosłe chórki i melodia rozpoznawalna dla własnego stylu z pierwszej połowy lat 90-tych. Jednak już w Last Of Dying Breed uwagę przykuwał nerwowy rytm narzucony przez Chrisa, a sama melodia jakby zbyt grzeczna i zupełnie niepotrzebnie wepchnięte klawisze. Mało interesująco wypadł także Weapon Of Mass Distortion, a zespół porywał się tutaj na neoklasyczne upiększenia do raczej topornie skonstruowanej melodii głównej. Do wszystkiego dochodziły jakieś przetworzone elektronicznie głosy. Prostszymi środkami atakowano w Garden Of Eden i fani solowych płyt Roba Rocka mogli znaleźć w tej kompozycji wiele dla siebie. W The Vision nie działo się nic ciekawego, to już wszystko było w wolniejszym tempie i na myśl przychodziły dokonania szwedzkiego Divinefire - w dodatku refren najgorszy z możliwych, przegadany, a potem jeszcze pianino. Eyes Of A Angel to nowocześniejszy Impellitteri w gitarze i jak zaczynał tak grać od razu zachodziło pytanie gdzie podziały się jego umiejętności. Potem kawałek rozpływał się w przesłodzonych refrenach i nijakim muzycznie rocku. Wydawało się, że Hi Scool Revolution ożywiał album, było radośniej i rock`n`rollowo, ale po kilkunastu sekundach wszystko się nudziło, bo mieszanka autostradowego amerykańskiego grania z kolejnymi wzniosłymi refrenami była niestrawna. Wonderful Life zagrano w klasycznym szybkim i ten utwór mógł się podobać fanom [6]. Po raz pierwszy rozległe anielskie chórki nie drażniły, a solówka Chrisa bardzo interesująca. Holy Man rozkręcał się w nietypowy sposób przy wykorzystaniu niepokojącego riffu i gęstych klawiszy. Jednakże po partii mówiona wszystko zaczynało się sypać wśród niepotrzebnych udziwnień, przesłodzeń i klimat całkowicie pryskał. Ostatni The Battle Rages On kładł jakby wokalnie Rob, a kontrast z kolejnym zbyt wzniosłym refrenem był wręcz rażący. Ogólnie średnie tempa większości numerów nie zawsze trzymające się kupy i przeładowane pomysłami, które zresztą powtarzano w co kolejnych numerach. Gra lidera to za mało i nawet chrześcijański przekaz odarto z żaru i autentyzmu, jaki cechował wcześniejsze płyty. Nawet brzmienia nie dobrano za dobrze - gitara w solówkach była za cicho, a klawiszowe plumkanie zakrawało o artystyczną porażkę. Rob Rock jakby nie w pełni formy i jego głos pozbawiony był tym razem specyficznej zadziorności. Wszystko sprawiało wrażenie sesji nagraniowej rodzącej się w bólach, a schematyzm w próbach urozmaicenia słabych pod względem melodii utworów momentami był nie do zniesienia. Płyta stanowiła kolejny dowód, że Impellitteri - pomimo swych niesamowitych możliwości technicznych - nie potrafił zdyskontować swego talentu jako kompozytor.


Od lewej: Rob Rock, John Dette, Chris Impellitteri, James Amelio Pulli

Deklaracje artystyczne przy okazji poprzedniej płyty nie znalazły potwierdzenia, ale [12] zaskoczył kompletnie, będąc kapitalnym powrotem do [6]. Nagrany z nowym perkusistą Jonem Dette krążek to realny powrót do czasów chwały. Ten zestaw wyśmienitych kompozycji - melodyjnych, o prostej konstrukcji, jasnej formie i sile przekazu. Tym razem nie znalazł się tutaj ani jeden utwór słaby czy nieprzemyślany. Wolniejsze i pompatyczne nie nudziły, a lekko psychodeliczny Nightmare ukazywał trochę inną twarz lidera jako twórcy w melodii zwrotek. Face The Enemy to klasyczny Impellitteri - zagrany rytmicznie, zdecydowanie i bezkompromisowo w kroczącej gitarze. Wyborne refreny i melodie wrzucono w zagrane w średnim tempie Empire Of Lies oraz Jehovah i te kawałki zawierały w sobie najwięcej wzniosłego dramatyzmu. Bardziej tradycyjny We Own The Night niszczył potęga wykonania, a pędzący Venom zdumiewał dynamizmem i elegancją. Domine Theory to numer absolutnie dewastujący, a Chris zdołał tu w genialny sposób wykorzystać prosty riff przewodni. W dodatku solówka po futurystycznej narracji po prostu roznosiła wszystko na swojej drodze. Dumny Time Machine to przykład jak grupa potrafiła łączyć swój styl z ornamentacjami innych zespołów, bo sięgnięto po nawiązania do The Trooper iron Maiden. Pełne metalowego żaru zakończenie płyty w postaci Holding On znakomicie podsumowywało całość. W tym kawałki uwagę zwracało nietypowe dla ekipy zastosowanie równoległych solówek naprzemiennie w obu kanałach. Rob Rock zaśpiewał na tym krążku wybornie, a gra lidera to kosmiczny gitarowy huragan - solówki stanowiły po prostu pokaz realnej użytkowej techniki Chrisa w konstruowaniu części instrumentalnych, ale w rzeczywistości te popisy przybierały postać pocisków napędzane energią atomową. Brzmieniowo także powrócono do epoki [6], z głęboką surową gitarą i wokalem lekko wtopionym w całość - żadnych sampli, elektroniki czy klawiszy.
Trzy lata później następca szedł godnie w ślady poprzednika, choć wymagał kilku przesłuchań, by w pełni docenić potęgę tego albumu. Dewastujący heavy/power w gitarze lidera, a Rob Rock jak zwykle w formie znakomitej. Chris wykorzystał wachlarz wielu rozwiązań aranżacyjnych i rozpoznawalnych refrenów. Gitara była natarczywa i wypełniała przestrzeń - tylko dzięki swojemu warsztatowi wokalnemu głos Rocka nie ginął w ogólnym riffowym huraganie. Momentami słuchacz odnosił wrażenie, że ta dwójka wręcz rywalizowała o miejsce na szpicy, ale na tym polegał geniusz tej współpracy. Chris momentami był jednak tak nieobliczalny, że nawet sekcja rytmiczna miała spore problemy, by za nim nadążyć. Znakomite zagrywki i melodie wypełniły neoklasyczne Hypocrisy, Wonder World czy Fire It Up, na szczęście nic nie rozmywało się w ogólnym zgiełku i pędzie. Paradoksalnie speedmetalowy zespół najlepiej prezentował się tym w utrzymanym w średnich tempach heavymetalowych kawałkach w rodzaju Kill The Beast - numerze kompletnym i dopracowanym w detalach. Pozostałe kompozycje typu Shine On, Run For Yor Life czy Gates Of Hell jawiły się solidnie, ale nie dorównywały monolitycznemu poprzednikowi. Trochę zastanawiał dobór coverów, a sama interpretacja Phantom Of The Opera Andrew Lloyd Webbera oraz Symptom Of The Universe Black Sabbath - dyskusyjna. Do ideału zabrakło nieco klimatu i duszy, fragmentami przewijała się mechaniczność tego wszystkiego. Przygniatające brzmienie całości na szczęście nie potęgowało tego wrażenie, a do produkcji nie było żadnych zastrzeżeń.

Muzycy Impellitteri udzielali się później w rozmaitych grupach:


ALBUM ŚPIEW GITARA KLAWISZE BAS PERKUSJA
[1] Rob Rock Chris Impellitteri - Ted Days Loni Silva
[2] Graham Bonnet Chris Impellitteri Philip Wolfe Chuck Wright Pat Torpey
[3] Rob Rock Chris Impellitteri - Chuck Wright Ken Mary
[4] Rob Rock Chris Impellitteri - James Amelio Pulli Mark Bistany
[5] Rob Rock Chris Impellitteri - James Amelio Pulli Ken Mary
[6-7] Rob Rock Chris Impellitteri Edward Roth James Amelio Pulli Ken Mary
[8] Rob Rock Chris Impellitteri Edward Roth James Amelio Pulli Glen Sobel
[9] Graham Bonnet Chris Impellitteri Edward Roth James Amelio Pulli Glen Sobel
[10] Curtis Skelton Chris Impellitteri Edward Roth James Amelio Pulli Glen Sobel
[11] Rob Rock Chris Impellitteri James Amelio Pulli Brandon Wild
[12-13] Rob Rock Chris Impellitteri - James Amelio Pulli Jon Dette
[14] Rob Rock Chris Impellitteri - James Amelio Pulli Paul Bostaph

Chris Impelliteri (ex-Vice), Rob Rock (ex-Vice, ex-M.A.R.S.); Graham Bonnet (ex-Rainbow, ex-MSG, ex-Alcatrazz);
Chuck Wright (ex-Giuffria, ex-Quiet Riot, ex-House Of Lords, ex-Kuni, ex-Ted Nugent), Pat Torpey (ex-Ted Nugent);
Ken Mary (ex-TKO, ex-Fifth Angel, ex-Chastain, ex-David Chastain, ex-Bonfire, ex-Alice Cooper, ex-House Of Lords, ex-Tuff, ex-Magdallan, Bad Moon Rising),
Jon Dette (ex-Testament, ex-HavocHate, ex-Animetal USA),
Paul Bostaph (ex-Forbidden, ex-Testament, ex-Slayer, ex-Exodus, ex-From Hell, Kerry King)


Rok wydania Tytuł TOP
1987 [1] Impelitteri EP
1988 [2] Stand In Line
1992 [3] Grin And Bear It
1993 [4] Victim Of The System EP
1994 [5] Answer To The Master #13
1996 [6] Screaming Symphony #5
1997 [7] Eye Of The Hurricane #16
2000 [8] Crunch
2002 [9] System X
2004 [10] Pedal To The Metal
2009 [11] Wicked Maiden
2015 [12] Venom #3
2018 [13] The Nature Of The Beast #2
2018 [14] War Machine

          

          

  

Powrót do spisu treści