Amerykański kwintet założony w San Francisco w 1980 przez Kurdta Vanderhoofa, gitarzystę holenderskiego pochodzenia. Na samym początku współpracował on z wokalistą Williamem McKay`em i perkusistą Rickiem Wagnerem, ale po kilkunastu tygodniach ta dwójka odeszła zakładając Griffin. Zmuszony do radykalnych działań w celu kontynuowania działalności, młody Kurdt postanowił na razie nie rekrutować wokalisty. Wraz z drugim gitarzystą Rickiem Condrinem, basistą Stevenem Hottem i bębniarzem Aaronem Zimpelem nagrał ciekawą instrumentalną demówkę "Red Skies" w 1981 (w tamtych czasach ciężko było znaleźć ciężej brzmiący metal w USA). Całą trójkę szybko jednak zwolnił, będąc świadomym ich ograniczonych umiejętności. Druga kaseta "Hitman" w 1982 (również instrumentalna) powstała w składzie: Vanderhoof, Craig Wells (ur. 5 sierpnia 1963), Duke Erickson (ur. 19 maja 1964) i perkusista Tom Weber. W końcu skład ustabilizował się we wrześniu 1982 po zrekrutowaniu wokalisty Davida Wayne`a (ur. 1 stycznia 1958, właśc. David Wayne Carnell) i perkusisty Kirka Arringtona. Kwintet rozprowadził demówkę "Four Hymns" w październiku tego samego roku, następnie umieścił nagrania na dwóch składankach: The Brave na "Metal Massacre 5" oraz Death Wish na "Northwest Metalfest". Zrealizowany dla wytwórni Ground Zero, debiut był fenomenalnym i tętniącym energią dziełem, na którym ostre thrashowe riffy połączono z melodyką NWOBHM. Utwory były dynamiczne i wspaniale zaaranżowane, wzbogacone o chrapliwy niesamowity głos Wayne`a. O ile dla powstających gwiazd thrashu był to punkt wyjścia do zbrutalizowania brzmienia, dla Metal Church okazał się konkretnym stylem, w którym muzycy mieli zamiar się poruszać. Trzy kompozycje - Hitman, Gods Of Wrath i Battalions - kojarzyć się mogły również z rodzącym się wtedy US power. Specyficzny rozdźwięk stylistyczny wynikał głównie z faktu, iż poszczególne utwory powstawały w różnych latach, ale całości nadano jednakowy szlif produkcyjny, co było zasługą producenta Terry`ego Date`a (późniejszego współtwórcy sukcesów Pantery). Ostatecznie powstało metalowe dzieło fenomenalne i zjawiskowe (uzupełnione coverem Deep Purple Highway Star), w tamtym okresie w zasadzie porównywalne jedynie do debiutu Jag Panzer. Po wydaniu płyty, David Wayne często podróżował do Seattle w celu pobierania lekcji u nauczyciela śpiewu Davida Kyle`a.
[2] w dosadniejszy i bardziej zwarty sposób stanowił kontynuację debiutu. Tytuł albumu był nieprzypadkowy, gdyż Metal Church zaproponował heavy/power mroczniejszy, momentami zbliżający się do klasycznego heavy metalu jak w Method To Your Madness czy kapitalnym quasi-balladowym Watch The Children Pray. W obu przypadkach miejsce wysokoenergetycznego grania zajęły próby budowania klimatu. Również nasycone mroczniejszym klimatem numery z drugiej części płyty (The Dark, Psycho, Line Of Death, Burial At Sea) jako masywne kompozycje heavy/power w ciemniejszej barwie sprawiały znakomite wrażenie. Gitary niby grały rzeczy prostsze i mniej atrakcyjne - w zasadzie pod debiut nagrano tylko umieszczony na końcu Western Alliance z nośnym refrenem. Autentyczna pasja emanowała z morderczego ataku heavy/power w pulsującym energią wspaniale współpracujących gitar Over My Dead Body oraz zaprezentowanego na singlu przepotężnego Start The Fire - klasyczne heavy/powerowe melodyjne zniszczenie z atrakcyjnym pojedynkiem gitarzystów i wspaniały wokalem Wayne`a. Sporo złego dotyczyło brzmienia - płyta dudniła i była rozmyta w wielu momentach. Po wyczerpującej trasie promocyjnej z Metalliką i Anthraxem odszedł z zespołu Vanderhoof, któremu nie odpowiadał wędrowny styl życia. Miesiąc później wyrzucono z zespołu Wayne`a (podobno uznano go za zbyt grubego), który założył Reverend.
Nagrany w nowym składzie [3] poddano początkowo fali krytyki. Surowe brzmienie podobne trochę do Black Sabbath/Motörhead czy też czysta barwa głosu Howe`a nie spodobały się fanom. Wielu głos Howe`a działał na nerwy, a wykonywane przez niego na koncertach stare kawałki jakby zatraciły dawny charakter. Fanów spodziewających się konkretnego uderzenia mogły zmęczyć również techniczne zawiłości, gdyż numerom nadano długie i monumentalne formy. Jednakże po kolejnych odsłuchach okazywało się, że ta muzyka wciąż miała swój niepowtarzalny mroczny klimat, niepodrabialną tajemniczość i niezmiennie wciągała. Utwory utrzymano raczej w średnich tempach, ale nie zabrakło stosownych przyspieszeń, odpowiedniego ciężaru czy pojawiającego się w najbardziej odpowiednich momentach rzetelnego doładowania (It`s A Secret, Cannot Tell A Lie). Ten porywający materiał był niezwykle urozmaicony, a poszukujący jak największej ilości popisów solowych fani byli ich ilością i jakością ukontentowani. Warunki głosowe Howe` jak wspomniano stanowiły przedmiot osobnych dywagacji. Mike miał zadanie piekielnie trudne i niewdzięczne, gdyż musiał zmierzyć się z legendą poprzednika. Wybrnął z tego zadania doskonale, mimo iż dysponował odmienną barwą głosu, rodzajem wokalnej ekspresji oraz sposobem artykulacji. Nie tylko fantastycznie odnalazł się w bardziej melodyjnych fragmentach, ale także doskonale poradził sobie z partiami ostrzejszymi i wymagającymi większej zadziorności. Najbardziej podobały się dwa długie rozbudowane utwory Anthem To The Estranged i Badlands. Na wyróznienie zasługiwal też opowiadający historię zatonięci "Titanica" Rest In Pieces (April 15, 1912) - ten numer świetnie zapowiadał się już na starcie perkusyjnym tornado w wykonaniu Kirka Arringtona. Później wrażenie potęgowano jeszcze bardziej dzięki przestrzennemu realizacyjnemu rozmachowi - stworzono wrażenie totalnego perkusyjnego osaczenia, dzięki zastosowaniu gęsto nabijanego perkusyjnego motywu. Jedyną wadą płyty było jej brzmienie - w tej sferze nie popisali się Terry Date i Joe Alexander. Raził brak selektywności, zduszona i pozbawiona specyficznej dla Metal Church dynamika. Niby zachowano ciężar w nawiązującym do hard rockowej tradycji obszarze, ale jednocześnie wszystko było hermetyczne i zdławione - jakby realizator dźwięku odgórnie założył, że pasmo rejestrowanych dźwięków nie wyjdzie poza ściśle określony poziom częstotliwości. Ucierpiały na tym zwłaszcza ścieżki gitary rytmicznej Craiga Wellsa w bardziej zagęszczonych brzmieniowo i intensywniejszych obszarach. Także solowych partii duetu Marshall-Wells należycie nie wyeksponowano i nie zawsze wychodziły one kiedy trzeba na pierwszy plan.


Klasyczny pierwszy skład.
Od lewej: David Wayne, Craig Wells, Duke Erickson, Kurdt Vanderhoof, Kirk Arrington

Po przejściu z Elektry do Epic, wydano [4], stanowiący wypośrodkowanie między heavy a thrashem. Muzyka znów nabrała żywiołowości, utwory cechowały się swobodną dawką melodii. Ekipa odpuściła sobie tworzenie ponurego klimatu i zaprezentował zestaw dynamicznych numerów, w pewnych miejscach zabarwionych nawet motywami alternatywnego metalu w riffach i potraktowaniu melodii. Było to słychać zwłaszcza w tytułowym The Human Factor i Date With Poverty z interesującą motoryką niekoniecznie metalowego pochodzenia. Kilka numerów z tej płyty to absolutna klasyka, w jakiś sposób nawiązująca do fenomenalnej dynamiki i swobody debiutu. Muzycy siali zniszczenie w The Final Word z ciekawą southernową wstawką oraz w drapieżnym In Due Time. Niezły poziom prezentowały masywne In Mourning, Agent Green i Betrayed. W zasadzie w tym towrzystwie blado wypadł jedynie In Harm`s Way, zbyt długi zresztą. Na koniec za to Metalowy Kościół dewastował w speedmetalowym The Fight Song. Wykonanie wyborne, Howe śpiewał z ogromną pewnością siebie, a apokaliptyczne pojedynki duetu Wells-Marshall stanowiły wspaniałą ozdobę albumu. Produkcyjnie płyta przypomina poprzednią i to klasyczny starannie zrealizowany sound amerykańskiego heavy/power pierwszej linii z czytelnymi gitarami i dosyć głośną sekcją rytmiczną. Kwintet zaserwował zagrany z ogromną pewnością siebie heavy/power w lekkim thrashowym sosie, urozmaicony wstawkami innych gatunków muzycznych. Świeża i niemonotonna płyta, choć ogólnie sprawiała nazbyt monolityczne wrażenie.
[5] był najgorszym albumem w karierze Metal Church i nie tłumaczył tego w żaden sposób fakt, że w tamtym okresie klasycznym metal przeżywał trudne chwile. Zespół zdecydował się utrzymac na powierzchni proponując inną muzykę niż tą z przeszłości. Formacja przedstawiła chaotyczną i eklektyczną mieszankę kompozycji w różnych stylach metalowych, niczego nieodświeżającą i w żadnym stopniu nieatrakcyjną. Centralnym punktem był poniekąd długi Little Boy, stanowiący bezładną mieszankę rocka alternatywnego i power/thrashu. Nic nie wnosiły marne i również odwołujące się do modnego alternatywnego grania numery pełne pustych przestrzeni pseudo-powermetalowych w rodzaju Gods Of Second Chance czy Waiting For A Savior. Tam gdzie klasycznego metalu było więcej jak w Losers In The Game z dobrym refrenem, zdjęto gitarowa masywność, a konkretne solówki zastąpione bezsensownymi. Grupa cofnęła się w rozwoju w nie potrafiąc korzystać w pełni ze wzorców metalu lat 80-tych w przeciętnym A Subtle War, a niby-ponure granie w Hypnotized śmieszyło pojękiwaniami w lżejszych partiach. Nieco lepiej wypadał w tej kategorii No Friend Of Mine , ale i ten kawałek na wcześniejszych krążkach byłby tylko wypełniaczem. Punkowy śpiew Howe`a w bardziej heavymetalowym Conductor kompletnie dyskwalifikował ten numer, w dodatku znowu wrzucono wolną partię "klimatyczną" z plumkającymi gitarami. W Down To The River pojawiały się riffowe zapożyczenia z pierwszych dwóch płyt, ale z grupy uciekło jakby powietrze jak z przekłutego balonu. W niby-klimatycznym End Of The Age gitary akustyczne brzmiały paskudnie, zabrakło pomysłu na całość i jeśli to miał być pomysł na oswojenie grunge-rockowej publiczności z Metal Church, to była to klapa kompletna. Instrumentalny Lovers And Madmen to z kolei tylko przeintelektualizowane obozowe brzędegolenie na akustykach, pozbawione konkretnej treści. W zasadzie podnoszenie zarzutu, że ten album pozbawiony był powermetalowej mocy było bezzasadny, bo ta energia została celowo zredukowana do tylko surowo brzmiących gitar i krzykliwego wokalu Howe. Także sekcja rytmiczna nie miała za bardzo pomysłu na to jak zagrać coś atrakcyjnego i bardziej złożonego, niż tylko monotonny podkład pod nieatrakcyjne gitary. Zabrakło po prostu samego metalu i w 1995 zniechęceni muzycy zdecydowali się zespół rozwiązać, a fani na zawsze zapamiętali koszmarną okładkę i eksperymentalne brzmienie. Jesienią 1993 Marshall zastąpił niedysponowanego Hetfielda podczas paru występów Metalliki. Pięć lat później, na fali popularności powrotu klasycznego metalu, koncern SPV wydał stary koncert pierwszego składu promujący [2] - w ten sposób [6] okazał się jedną z najlepszych koncertówek metalowych o świetnym brzmieniu i porażającej sile.
Zgodnie z obietnicami Vanderhoofa, [7] miał stanowić wielki powrót do wczesnego stylu. Za mikrofonem ponownie stanął David Wayne, z którym pewne sprawy zostały wcześniej wyjaśnione. Do składu powrócił również Kurdt Vanderhoof. Ostatecznie na nadziejach się wszystko kończyło. Materiał miał post-thrashowy charakter, które zapewne wzbudziłby większe emocje w 1992 - choć może i nie czy, bo nijakość tych utworów porażała. Monotonia, sztuczne wydłużanie numerów poprzez ogrywanie w kółko tych samych riffów, mało atrakcyjne solówki zagrane bez werwy i realnego zaangażowania - to wszystko spowodowało, że większość albumu była bezbarwna (Sleeps With Thunder, Faster Than Life, All Your Sorrows, Sand Kings). Niektóre kawałki po prostu drażniły kompromitującymi refrenami, jak Falldown, albo na siłę próbowały być przystępnymi dla wszystkich jak marny heavymetalowy Into Dust oraz mało przekonujący cover Aerosmith Toys In The Attic. Trochę psychodelli w Kiss For The Dead ostatecznie zmierzało donikąd w przeciętnym powermetalu. They Signed In Blood to niemal wariacja na temat Led Zeppelin w post-thrashowej oprawie i akurat ten utwór wyróżniał się precyzją wykonania i dobrym śpiewem Wayne`a, który ogólnie to dobrego wrażenia na tym albumie nie robił. Davidowi nie leżało zbytnio to brzmienie gitar i styl ogólnie podjęty, daleki przecież od typowych szarż US Metalu z poprzedniej dekady. Pod względem produkcji wyróżniało się zwłaszcza ustawienie perkusji, która miała kilka udanych wejść. Jeśli chodzi o gitary to powrotu do mocarnego brzmienia 1989-1991 niestety nie było i w kwestii głębi tych instrumentów można było jeszcze wiele zrobić. Grupa wydawała się zmęczona i nie do końca pewna tego co robi, a przecież czasu na odpoczynek od muzyki było wystarczająco dużo. Muzycy przedstawili muzykę poniekąd przestarzałą i niezbyt atrakcyjną wykonawczo. Vanderhoof nie zagrał ani jednej porywającej solówki, a część partii perkusji to dzieło nie Arringtona, a Jeffa Wade`a, który też grał na większości koncertów Metal Church w latach 1999-2000. Zespół powrócił i zaistniał, ale to zaznaczenie swojej obecności wypadło przeciętnie.
Po zakończonym odwyku Wayne stwierdził, że nie ma zamiaru więcej wracać w to środowisko i utworzył własną grupę Wayne, rekrutując do niej Wellsa. Sam Vanderhoof także nie próżnował, nagrywając wpierw płytę z Hall Aflame, a następnie formując Vanderhoof. Metal Church jednak wkrótce zreaktywował się z nowym wokalistą Ronny`m Munroe (ex-Paladin). Te wszystkie zmiany wyszły zespołowi na dobre na [8]. Gitarzysta Jay Reynolds wniósł sporo ożywienia i więcej US Metalowego feelingu wyniesionego z Malice, a Munroe śpiewał pewnie i w swojej manierze, nikogo nie próbując nasladować. Vanderhoof zrezygnował w swej grze z nadmiernych udziwnień i tym razem Metal Church zagrał dynamiczny heavy/power w amerykańskiej manierze, z naciskiem na atrakcyjne solówki, dynamikę riffów i rozpoznawalne melodie. Bardzo dobre otwarcie w postaci Leave Them Behind, a nasycony rockiem zadziorny Weight Of The World ze świetnym wejściem perkusji. Lekko pokręcony w melodii Cradle To Grave nasycono riffami żywcem wyjętymi ze stadionowego metalu i podobnym chwytliwym refrenem. Niemal rycerski Wings Of Tomorrow miał w sobie coś ze stopu US Power z lat 80-tych z Iron Maiden z początku XXI wieku, co zostało zrobione nadzwyczaj zgrabnie. Numer ten płynnie przechodził w Time Will, w którym łagodne fragmenty z gitarą akustyczną i melancholijnym śpiewem Munroe przeplatały się z monumentalnymi stalowymi riffami gitar. Ostro i zdecydowanie w dwukanałowo ustawionym w gitarach Hero`s Soul z romantyczno-heroicznym refrenem w stylu starego Judas Priest. Najdłuższy Madman`s Overture tym razem nie nudził, w zamian czarując ornamentacjami gitarowymi, po części thrashowego i post-thrashowego pochodzenia. Sunless Sky przypominał pół-balladowe masywne kompozycje Omen i Jag Panzer, a w numerze tym zachowano odpowiednie proporcje pomiędzy klimatem, a ograniczaniem ogólnej mocy. Na koniec szybki Blood Money na power thrashowej podbudowie. Doskonale brzmiała perkusja, bas doskonale słyszalny, a gitary z jednej strony ostre jak brzytwy, ale z drugiej posmarowane miodem. Munroe pośrodku tego wszystkiego i niczym niezagłuszany. Album należało zaliczyć do zdecydowanie udanych w karierze grupy, która odświeżyła formułę US Metalu lat 80-tych na rockowym fundamencie i nie kopiując przy tym siebie. Nie był to może do końca w pełni rozpoznawalny Metal Church, ale przecież było to najlepsze dokonanie od 1991, z dużą ilością dobrej metalowej muzyki, bez kombinowania i bez udziwnień.


Od lewej: Steve Unger, Kurdt Vanderhoof, Ronny Munroe, Jeff Plate, Jay Reynolds

Na [9] zespół nie zaprezentował niczego nowego - po prostu solidny heavy/power, nawiązującego do albumu poprzedniego. Tytułowy A Light In The Dark był energiczny i miał wyjątkowo udaną melodię. Takich udanych numerów było więcej i cel osiągano dosyć prostymi środkami, w tempach umiarkowanych i z pewnym nastawieniem na klimat klasycznego heavy, jak w Beyond All Reason, Mirror Of Lies oraz Blinded By Life. Ekipa przedstawiła metal przystępniejszy, mniej siłowy i mniej agresywny - po części wchodząc w pewną lukę, która się w amerykańskim metalu w tym czasie wytworzyła. Co do solówek to Reynolds i Vanderhoof zaprezentowali kilka starannie zaplanowanych solówek, aczkolwiek niespecjalnie porywających. Kwintet sięgał po rytmikę z zupełnie innych obszarów w Disappear, w jakiś sposób nawiązując do późnego Savatage i było to ciekawe zestawienie specyficznej motoryki ekipy Olivy z pół- thrashowymi riffami samego Metal Church. Bardziej posępne granie zawsze wychodziło tej grupie dobrze i tym razem także utrzymany w tej konwencji The Believer trzymał w napięciu od początku do końca, przede wszystkim właśnie za sprawą epickiego stylu opowieści. Temples Of The Sea to kolos prawie dziesięciominutowy ze znakomitymi partiami łagodnymi, wspartymi akcentującym basem Ungera. Przy tym całym nastroju zabrakło jednak odpowiedniej linii melodycznej, która by to wszystko połączyła w jedną ekscytującą całość. Był to klasyczny przykład na kompozycję zespołu, której coś zdecydowanie zarzucić było trudno, ale która nie porywała i podobnie było w More Than Your Master. Ronny Munroe w dobrej formie i co by nie zaśpiewał wychodziło mu dobrze, nawet lekko zakręcony, ale muzycznie niewiele warty Pill For The Kill. Marnie ten numer prezentował się przy brawurowo rozegranym Son Of The Son, gdzie zgranie całego zespołu było wyjątkowo słyszalne. Jako utwór upamiętniający Davida Wayne`a, który zmarł w roku poprzednim, wybrano Watch The Children Pray i ten kawałek zrealizowano z dużą starannością. Płyta miała kilka słabszych momentów i całościowo nie była tak dobry jak poprzednia, ale metalowy Kościół wydawał się nadal trzymać dzielnie.
W 2008 z ekipą pożegnał się Jay Reynolds i jego miejsce zajął Rick Van Zandt. Niespecjalnie wpłynęło to na styl zespołu i oczywiście riffowy styl Vanderhoofa nadal dominował na [10]. Płyta z pewnością stawiała mocniejszy akcent na atmosferę i to od razu było słychać w smutnym The Perfect Crime, a jakieś specyficzne apogeum osiągało to w długim Deeds Of A Dead Soul. Słychać cały czas więcej tradycyjnego heavy metalu niż power/thrashu, zwłaszcza w tej kompozycji i ta energia riffowa z dwóch poprzednich albumów gdzieś częściowo wyparowała, przypominając częściowo dokonania Armored Saint. Te porównania się pogłębiały, kiedy konsekwentnie muzycy brnęli w tym kierunku w Monster. Uwagę przykuwały ponure zwrotki zagrane w leniwym tempie w Crawling To Extinction, jednak przeciętny refren rozwiewał klimat tworzony z mozołem. Mocniejsze granie tym razem nie robiło wielkiego wrażenia - mało interesująco wypadły Meet Your Maker, Mass Hysteria. Nawet w metalowej balladzie A War Never Won, rozpoczynającej się obiecująco na pewnym fundamencie Black Sabbath ery Martina, wszystko się rozmywało w niejasnym przesłaniu. Breathe Again wpisywał się w album metalowej poprawności w zachowawczych ramach amerykańskiego heavy/power - utwór niby dobre, ale całość nie budziła większych emocji Beznamiętnie kończył ten krążek Congregation. Jako goście pojawili się na tym albumie znani gitarzyści Chris Caffery i Angus Clark, ale wnieśli tu niewiele, grając pod dyktando Vanderhoofa rzeczy bardzo powszednie. Takie zmęczenie przebijało przez to wszystko, także w sferze wykonania i tylko Munroe próbował to granie nieco ożywić, ale było to trudne w ramach tych w znacznej mierze pozbawionych ducha walki kompozycji. Wydawało się, że tym razem bohaterowie byli zmęczeni, w związku z czym w 2009 Kurdt Vanderhoof podjął decyzję rozwiązania Metal Church po raz drugi.
Instytucje zawsze są wieczne i niezniszczalne, a przecież grupa taką instytucją była. W 2012 cała ekipa z poprzedniego składu połączyła się ponownie pod sztandarem Vanderhoofa i nagrała [11], który wydała wytwórnia Rak Pak Records, gdzie Ronny Munroe miał pewne chody. Zachodziło jednakże podejrzenie, że w wytwórni nikt dokładnie materiału nie posłuchał, bo do podpisania kontraktu mogłoby nie dojść. Materiał był po prostu słaby - tak jakby kwintet reaktywował się tylko dla pieniędzy dla nędznego zbioru riffów z beznadziejnymi refrenami jak Bulletproof. Zazwyczaj Metal Church miał coś do powiedzenia w numerach dłuższych, ale Noises In The Wall to tylko kolejny zbiór riffów heavy/powerowych w średnim tempie i nic ponadto. Nieco wytchnienia od tej łupaniny dawał klimatyczny wstęp do Suiciety, ale na tym się kończyło, gdyż kawałek przemieniał się w odgrywany po prostu zestaw sekwencji w stylu najprostszego thrashu pukającą perkusją. Nudy ciąg dalszy w przewidywalnym jak nadejście nocy Scream, z kolei w Hits Keep Comin chodziło chyba o refleksyjny klimat, ale zawarty jedynie w kilkadziesięciu sekundach pod koniec. Szczyt nudy nadchodził w umieszczonym na końcu bezbarwnym The Media Horse i takich utworów nigdy na koniec nie zostawia, bo może zniszczyć mozolnie budowaną jakość. Jeśli coś było warte na tej płycie, to fragmentarycznie niezły w głównych riffach w refrenie Dead City, kilka gitarowych zagrywek w Jump The Gun ze śmiesznie tu brzmiącym refrenem w stylu mocniejszego niemieckiego Sinner. Gitarzyści zagrali bez wiary i tylko większych pretensji nie można było mieć pod kątem śpiewu Munroe. On zresztą uznał, że to najlepszy moment by opuścić oket na mieliźnie i pożegnał się z zespołem w 2014. Jego miejsce zajął w 2015 Mike Howe, który wrócił w szeregi Kościoła po 20 latach.


Dwóch świetnych wokalistów: Mike Howe i David Wayne

Było to zaskoczenie, gdyż Howe przez długie lata nie bawił się w muzykę. Momentalnie pojawiły się oczekiwania do nawiązania do stylu [4], choć przecież skład się zmienił, a Vanderhoof w poprzednich latach jako kompozytor kilkakrotnie zawodził. Jednakże [12] zaskakiwał jak najbardziej pozytywnie, a Kurdt z Van Zandtem postawili na old-schoolową pracę gitary, potrafiących zaakcentować swoje szlachetne pochodzenie. Od pierwszych zagrywek otwierajego Reset czuć było, iż płyta stanowiła krok w stronę nowej jakości i solidnego warsztatu. Kwintet idealnie złączył ze sobą wszystkie swoje charakterystyczne elementy – mocny i charyzmatyczny wokal, mięsiste gitary, nieustępliwy atak bębnów oraz płomienne solówki. Mike zaśpiewał świetnie, a jednocześnie inaczej niż Wayne czy Munroe. Fani otrzymali zestaw numerów heavy/powerowych w zasadzie nieprzewidywalnych, o nieograniczonej ekspresji i inwencji aranżacyjnej, dodatkowo okraszonymi kapitalnymi melodiami, których po tym zespole trudno było oczekiwać. Wyśmienity Killing Your Time w intrygującej formie nawiązywał do poprzedniej epoki z Howe`m, a zaraz potem uderzał z pełną mocą potoczysty No Tomorrow. Grupa bezproblemowo poradziła sobie także w numerach dłuższe niż pięć minut, czyli w następujących po sobie Signal Path oraz Sky Falls In, z barwnymi i mało zachowawczymi melodiami, do wszystkiego dorzucono wybuchowe solówki. Następnie galopada z thrashowymi inklinacjami w tajemniczym Needle And Suture ze sprawdzonym chwytem dwukanałowych wokali. Muzycy czuli się w nowym składzie tak pewnie, że zdecydowali się na nagranie eksperymentalnych po części refrenach w Shadow czy stworzenie psychodelicznego klimatu w Blow Your Mind. Jasny punkt to Soul Eating Machine za sprawą bardziej energicznego i swobodnie rozegranego motywu gitarowego. Na koniec agresywny Suffer Fools, w którym utrzymano specyficzną melodyjność z całego albumu. Kapitalny występ Howe, znakomity obu gitarzystów i dzielnie im sekundująca sekcja rytmiczna na tle brzmienia wyjątkowo przestrzennego i różnorodnego w brzmieniu. Ostatecznie na krążek nie trafił w zasadzie ani jeden słaby kawałek, co biorąc pod uwagę ostatnie kilka płyt było nie lada osiągnięciem.
Na [14] za perkusją zasiadł Stet Howland, a płytę wydała ponownie wytwórnia Nuclear Blast. Metal Church trzymał się sprawdzonych wzorców i grał heavy power, po części agresywny i po części melodyjny, kierując swoją muzykę do stałego grona odbiorców, którzy jakieś zbyt śmiałe nowinki uznaliby za niewłaściwe. W tym przypadku wydawało się, że wszystko co najlepsze trafiło na poprzedni album, a tutaj doszlifowano co pozostało w szufladzie. Do najlepszych utworów należało kilka świeżych riffowo kompozycji jak pół-thrashowy By The Numbers czy szybki rytmiczny Guillotine. Uwagę zwracał również chłód z umiarkowaną przebojowością w The Black Things i mrok w Into The Fold, nagrano też trochę łagodniejszego spojrzenia na heavy metal w Revolution Underway. Formacja nie ustrzegła się jednak odgrywania nudnego heavy w słabym Monkey Finger i na szczęście następujący po nim Out Of Balance zacierał to negatywne wrażenie nowoczesnym podejściem do heavy/power/speedu z lat 80-tych. Vanderhoof przyzwyczaił do pewnego stałego stylu opartego o umiarkowany atak dwóch gitar i ustawieniu tego wszystkiego pod wokal Howe`a, znów będącego w znakomitej dyspozycji. Miłośnicy talentu Howlanda mogą tu usłyszeć jak fantastycznie sobie radził w nowym muzycznym otoczeniu.. Jako, że bębniarz zawsze lubi być słyszalny, to moc perkusji była niesamowita. Na [15] trafiły cztery nowe kawałki, pięć utworów które nie załapały się na [14], trzy covery (w tym Please Don`t Judas Me Nazareth) oraz dwa numery koncertowe z Japonii.
Przykre okoliczności śmierci Howe`a w 2021 wywołały różne spekulacje, a przed zespołem postawiły problem poszukania nowego wokalisty w obliczu prac nad kolejnym albumem i wypełnieniem zobowiązań koncertowych. Wybór padł na Marka Lopesa, znanego z ekipy Rossa The Bossa. Momentalnie pojawiły się głosy, że Lopes niezbyt nadawał się do ekipy Metalowego Kościoła, że jego głos był za mało ostry i drapieżny. Tymczasem na [16] spisał się on nieźle, korzystając z tradycji zadziornych wokalistów z przeszłości, jak również stosując wysokie zaśpiewy jakimi posługiwał się w czasach działalności z Meliah Rage. Przy tym wszystkim słychać spore zaangażowanie frontmana i jego dość skuteczną próbę stworzenia własnej rozpoznawalnej tożsamości muzycznej. W warstwie muzycznej zespół zagrał dynamicznie, ale przy kruszących gitarach niewiele z tego wynikało. Może dla typowego słuchacza US Power w USA te mocarne akordy o pewnych niby-thrashowych cechach wystarczały by się podobać, to jednak melodie były przeciętne, a refreny ograne jak w tytułowym Congregation Of Annihilation. Powstał materiał szybki i nastawiony na moc, tym razem bez utworów dłuższych nastawionych na zmienne tempa i klimaty. Pick A God And Prey to wizytówka ówczesnego Metal Church i reprezentatywny manifest. Vanderhoof nie był w stanie przełamać niemocy kompozycyjnej na wzór płyty poprzedniej, stawiając raczej na bezpieczny zbiór mniej lub bardziej udanych połączeń riffowych. Coś próbowano kombinować z melodiami o większym ładunku klimatu w Children Of The Lie i jeszcze mocniej w wolniejszym Me The Nothing i ta środkowa cześć albumu byłaby nawet dobra, gdyby nie kolejny bez pomysłu zrobiony Making Monsters. W zamyśle Say A Prayer With 7 Bullets miał być chwytliwy, ale takim nie był - nie można przecież łaczyć amerykańskiego heavy/power z glamowym fundamentem melodii. Końcówka przeciętna z My Favorite Sin i Salvation, gdzie nieskutecznie próbowano uatrakcyjnić kawałek melodyjnym heavymetalowym refrenem. Na szczęście nie wszystko było blade, gdyż These Violent Thrills miał sporo oryginalnych zagrywek, świetnie atakowali tutaj gitarzyści, podobać się też mogły luz, elegancja i zaraźliwy refren z gang chórkami. Światełkiem w tunelu był także All That We Destroy, ponieważ zdecydowana gra w średnio-szybkim tempie w wykonaniu Metal Church zawsze była warta uwagi. Znalazły się też w tym numerze słabsze momenty, ale magia gitarowego riffu grupy z dawnych lat się momentalnie przypominała. Produkcja wzorcowa, ale bez specjalnej oryginalności.
Metal Church należy zaliczyć do tych zespołów, których przyszłość zdeterminowały doskonałe dwie pierwsze płyty. Oblicze ciężkiej muzy bez dokonań Metal Church niewątpliwie byłoby o wiele uboższe. To właśnie ten zespół w głównej mierze był odpowiedzialny za narodziny power/thrashu, muzyki będącej pomostem pomiędzy tradycyjnym europejskim heavy, a thrashem rodem z Bay Area. Właściwie muzycy kapeli na szerokie wody wypłynęli mniej więcej w tym samym czasie co cała śmietanka amerykańskich thrashowców, nigdy jednak nie udało się im zdobyć popularności równej Slayer, Anthrax, Testament czy Megadeth. Powodowało to również sytuację, że grupę często mylnie zaliczano w poczet czysto thrashowych zespołów, kompletnie ignorując niemałe przecież różnice dzielące Metal Church od twórczości kapel z San Francisco, a przecież formacja od samego początku miała własny styl, nie dający się łatwo zamknąć w sztywne ramy ówczesnych kanonów któregoś z gatunków metalu.

Późniejsze losy muzyków Metal Church:

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1-2] David Wayne Craig Wells Kurdt Vanderhoof Duke Erickson Kirk Arrington
[3-5] Mike Howe Craig Wells John Marshall Duke Erickson Kirk Arrington
[6] David Wayne Craig Wells Kurdt Vanderhoof Duke Erickson Kirk Arrington
[7] David Wayne John Marshall Kurdt Vanderhoof Duke Erickson Kirk Arrington
[8] Ronny Munroe Jay Reynolds Kurdt Vanderhoof Steve Unger Kirk Arrington
[9] Ronny Munroe Jay Reynolds Kurdt Vanderhoof Steve Unger Jeff Plate
[10-11] Ronny Munroe Rick Van Zandt Kurdt Vanderhoof Steve Unger Jeff Plate
[12-13] Mike Howe Rick Van Zandt Kurdt Vanderhoof Steve Unger Jeff Plate
[14-15,17] Mike Howe Rick Van Zandt Kurdt Vanderhoof Steve Unger Stet Howland
[16] Marc Lopes Rick Van Zandt Kurdt Vanderhoof Steve Unger Stet Howland

Mike Howe (ex-Snair, ex-Heretic), Jay Reynolds (ex-Malice), Jeff Plate (ex-Wicked Witch Of Boston, ex-Savatage, Trans-Siberian Orchestra, ex-John West),
Rick van Zandt (ex-Rottweiller), Stet Howland (ex-W.A.S.P., ex-Belladonna, ex-Killing Machine, ex-Lita Ford),
Marc Lopes (ex-Hammersmyth, ex-Meliah Rage, Ross The Boss)

Rok wydania Tytuł TOP
1984 [1] Metal Church #20
1986 [2] The Dark #6
1989 [3] Blessing In Disguise #8
1991 [4] The Human Factor #18
1993 [5] Hanging In The Balance
1998 [6] Live (live`86)
1999 [7] Masterpeace
2004 [8] The Weight Of The World
2006 [9] A Light In The Dark #28
2008 [10] This Present Wasteland #27
2013 [11] Generation Nothing
2016 [12] XI #20
2017 [13] Classic Live (live)
2018 [14] Damned If You Do
2020 [15] From The Vault (kompilacja)
2023 [16] Congregation Of Annihilation
2024 [17] The Final Sermon (live)

          

          

        

Powrót do spisu treści