Amerykańska grupa założona w 1982 w Los Angeles. Nazwę wymyślił jeden z pierwszych basistów zespołu Rik Fox (właśc. Richard Sulima-Suligowski) - oznaczać miała rzekomo "We Are Sexual Perverts", ale naprawdę była skrótem od "White Anglo-Saxon Protestant", oznaczającym etniczną i ekonomiczną arystokrację w USA od czasów założenia brytyjskich kolonii w Ameryce Północnej. Niektórzy dziennikarze twierdzili jednak, iż nazwa oznaczała jedynie "osę", a kropki wstawiono jedynie w celu zaintrygowania słuchaczy. Ten malowniczy kwartet zdobył dużą popularność w rodzinnym kraju. Przewodził mu od początku charyzmatyczny Steven Edward Duren, który na potrzeby artystyczne przybrał pseudonim Blackie Lawless (ur. 4 września 1956), wcześniej występujący w kapelce Sister z Randy`m Piperem (właśc. William Randall Piper, urodzony 13 kwietnia 1956), grającym początkowo na gitarze. Pierwszego składu dopełnili: basista Don Costa oraz perkusista Tony Richards (właśc. Anthony Richard Orlando, urodzony 19 czerwca 1957). Na trzeciej demówce w 1983 Lawless przejął też bas, a do składu dołączył drugi gitarzysta Chris Holmes (urodzony 23 czerwca 1958). Grupa podpisała kontrakt z wytwórnią Capitol i przystąpiła do nagrywania debiutanckiego krążka, na którym pierwotnie miał się znaleźć kawałek Animal (Fuck Like A Beast), jednak szefowie koncernu fonograficznego zdecydowanie sprzeciwili się temu pomysłowi. Z kompozycji zrezygnowano, ale umieszczono ją na kilku wydaniach wytwórni niezależnych, co spowodowało lawinę krytyki ze strony stróżów moralności, którzy oskarżali W.A.S.P. o propagowanie pornografii. Przyniosło jednak to tylko większy wzrost popularności formacji (ostatecznie kawałek umieszczono na oficjalnej reedycji kompaktowej z 1998). W końcu krążek ukazał się 17 sierpnia 1984 - zdominowały go proste dynamiczne utwory hard`n`heavy. Słychać było, że grupa miała już od samego początku własny pomysł na muzykę. To co inni grali w sposób grzeczny i układny, W.A.S.P. robili z nieprawdopodobną energią, drapieżnością i autentycznym zacięciem. Muzycy nie próbowali udawać, że grają metal, prezentując jak inni dociążony hard rock i glam - oni już na debiucie zaprezentowali heavy metal, jakiego w USA wówczas właściwie nikt nie grał. Krążek stał się kopalnią hitów, które nigdy nie zestarzały i nie wypadły z metalowej świadomości fanów. Klasyką stały się I Wanna Be Somebody, L.O.V.E Machine i B.A.D.. Znakomicie wypadły solówki Holmesa oraz brzmienie basu Lawlessa, a wszystko wyśmienicie połączono z doborem samych kompozycji, nie przekraczających radiowych czterech minut. Do historii przeszedł też zestaw potwornie głupich tekstów, jak i dwa prawdziwie ogniste kawałki w postaci Hellion i Tormentor. Zdecydowano się rownież wykorzystać dziecięcy chórek w otwarciu Schol Daze. Płyta stworzyła jednoznacznie rozpoznawalny styl zespołu oraz wytyczyła jego kierunek muzyczny na kolejne dekady.
W podobnym stylu brzmiał [2], wydany 9 listopada 1985. Grupa odrobinę zaostrzyła brzmienie, choć o stylu nadal decydowały aranżacje mało skomplikowane, posiadające jednak własny urok i okraszone specyficznym wokalem Lawlessa. O ile debiut był pewnego rodzaju antytezą amerykańskiego hair metalu (pozostając jednocześnie w jego stylistyce), to nowy krążek był w prostej linii dokonaniem glamowym. W przypadku niektórych kompozycji trzeba było przymknąć oko na różne zapożyczenia i wyrwane z innych kapel riffy. Największą furorę zrobił Wild Child, do którego powstał videoklip i który szybko stał się żelaznym punktem koncertów, podczas których Blackie chłostał nagie kobiety, ział ogniem, pił "krew" z czaszki i obrzucał publiczność surowym mięsem. Reszta jawiła się prostacko, szczególnie raziły fatalne solówki autorstwa Holmesa. Słuchacz znajdował się w strefie muzyki łatwej i przyjemnej z kręgu Poison, Winger i Mötley Crüe. Poszczególne utwory niewiele różniły się od siebie, zwłaszcza w drugiej części płyty, gdzie najbardziej ograne motywy eksploatowano aż do przesady w Running Wild In The Streets (napisany przez Spencera Proffera i muzyków Kick Axe) i Sex Drive. Szczytem bezguścia był Blind In Texas, lokujący się nawet poniżej średniej amerykańskiego glamu. Praktycznie nie istniał Randy Piper, także nowy bębniarz Steven Riley nie popisał się niczym zapadającym w pamięć. W tym mdłym otoczeniu szkoda było udanej ballady Cries In The Night, zwiastujacej podobne refleksyjne drapieżniki w przyszłości. Ostatecznie [2] cieszył się znacznie mniejszym zainteresowaniem niż debiut.
Mimo niepowodzenia Lawless nadal nie ustawał w wysiłkach, aby przebić się do czołówki amerykańskiego melodyjnego heavy. W zespole zaszły pewne przetasowania - odszedł Piper, pojawił się nowy basista Johnny Rod z King Kobra, a sam Lawless przejął funkcję gitarzysty rytmicznego. [3] okazał się bogatszy i bardziej różnorodny od poprzednika, jednak pod względem atrakcyjności melodii ustępował debiutowi. Dynamiczny Inside The Electric Circus cechował pełen rozmachu refren, z rodzaju tych jakich zabrakło rok wcześniej. Zwulgaryzowana wersja I Don`t Need No Doctor Ray`a Charlesa była wyjątkowo mocnym punktem cyrkowego spektaklu. Tak drapieżnie Lawless jeszcze nie śpiewał, a wspierające go pop-rockowe chórki tworzyły interesujący dysonans. Po mało interesującym 9.5.N.A.S.T.Y. następował łagodny Restless Gypsy, w którym piękne cygańskie woltyżerki dokazywały cudów na białych rumakach galopujących po arenie. Po mało wnoszącym hair metalowym Shot From The Hip zwracał uwagę udany cover Uriah Hepp Easy Livin`. Pod koniec płyty nie działo się zbyt wiele - trzy ostatnie kawałki zagrano poprawnie, lecz bez sensacji. Dobra oprawa brzmieniowa, ze wskazaniem na ustawienie sekcji rytmicznej z przestrzenną perkusją mogła się podobać. Kilka niezłych solówek i garść niezapomnianych refrenów nie potrafiły całkowicie usunąć momentów słabych. Album w USA cieszył się umiarkowanym powodzeniem, jednak zwrócił uwagę w Europie, odbiegając od ogólnie przyjętych standardów glam metalu.
Na koncertowym [4] znalazły się dwie kompozycje napisane specjalnie na tą płytę - The Manimal oraz Harder Faster. W.A.S.P. umieścili także Scream Until You Like It na ścieżce dźwiękowej do komedio-horroru "Ghoulies 2" w 1987. Blackie Lawless zaangażował się również w kampanię na rzecz wolności słowa, co przypieczętował wydaniem [5]. Był to album bardziej wyrafinowany i poważniejszy w wyrazie - w tekstach miejsce nagich lasek zajęły problemy społeczno-polityczne i postawa antynarkotykowa. Jako gość honorowy w studio pojawił się sławny Ken Hensley (ex-Uriah Heep) i można było być pewnym, że instrumenty klawiszowe będą stanowić wyjątkowo mocny punkt tej płyty. Frapująca okładka z korowodem znanych i kontrowersyjnych postaci historycznych kryła równie intrygującą zawartość. Masywny, mroczny i przy tym bardzo melodyjny The Heretic (The Lost Child) w tej nowej konwencji wypadł doprawdy monumentalnie, z bogatą aranżacją drugiego planu i zdecydowanie czymś więcej niż prosty stadionowy metal w stylu zwrotka-refren. W rozbudowanym The Headless Children utrzymano stylistykę otwieracza, co tworzyło wrażenie logicznie uporządkowanej całości. Pełen dumy Thunderhead zagrano drapieżnie i z wyraźnymi odniesieniami do tradycji US Metalu w najbardziej klasycznej postaci. Pojawiał się w końcu ten najbardziej rozpoznawalny W.A.S.P. w Mean Man, gdzie formacja demolowała agresywną rock`n`rollową energią, jakiej można było najprędzej doszukać się na debiucie. Tutaj jednak dodano "więcej zła i ciemnej strony mocy", co powtórzono w The Neutron Bomber. Piękna ballada Forever Free stanowiła moment wyciszenia przed morderczym Meneater, zawierającym pełen rozmachu refren. W odbiorze całości nie przeszkadzał cover The Who Real Me, w którym rockowy bunt uwypuklono jeszcze bardziej niż w oryginale. Niektórzy uznali album za najlepsze dotychczasowe dokonanie Lawlessa i spółki - zdania były podzielone, ale krążek faktycznie wykonano z niebywałą pewnością siebie, a zgranie zespołu budziło podziw. Przede wszystkim poziom dojrzałości tego materiału był nieporównywalny z tym, co grupa grała na poprzednich płytach. Wkrótce doszło do skandalu podczas kręcenia filmu dokumentalnego "The Decline And Fall Of Western Civilisation 2 - The Metal Years". Wypowiadający się w imieniu członków zespołu Holmes był kompletnie pijany i ostatecznie Lawless wyrzucił go z zespołu wraz z broniącym gitarzystę Johnny`m Rodem. Warto wspomnieć, że przez rok żoną Holmesa była znana muzyczna blond-piękność Lita Ford, która wraz z dziewięciorgiem innych ludzi podkładała swój głos w tle Thunderhead oraz zagrała na gitarze w kawałku Sunset And Babylon na składance W.A.S.P. First Blood, Last Cuts w 1993.
[6] jeszcze raz udowadniał, że poza wizerunkiem daleko było W.A.S.P. do bandy chłoptasiów z Poison czy Warrant. Ten krążek Lawless nagrał praktycznie sam, korzystając jedynie z pomocy perkusisty Franka Banaliego oraz Boba Kullicka, który nagrał wszystkie gitarowe solówki. Album tętnił własnym życiem - koncepcję oparto na historii Jonathana, który jako nastolatek marzy o zostaniu gwiazdą rocka. Prześladuje go paranoiczny ojciec, pragnący pokierować życiem chłopaka, nęka go również nadopiekuńcza matka. Lata mijają dość burzliwie, a mu udaje się wreszcie coś osiągnąć. Nagrywa płyty, śpiewa dla ludzi i jest ubóstwiany. Ten sielski klimat burzą coraz bardziej natarczywe myśli, że coś jednak jest nie tak: przyjaciele są z nim tylko dla kasy, każdy śmieje się z niego za jego plecami, a życie wygląda inaczej niż powinno. Jonathan schodzi zatem ze sceny i ostatecznie wiesza się na strunie własnej gitary. Lawless przyznawał, że pomysł na concept album nie był nowy i wielu wcześniej próbowało już zmierzyć się z tym tematem. W tamtym okresie artysta był pod wpływem przede wszystkim rockowej opery Tommy The Who. Nigdy również nie przyznał otwarcie, na ile [6] stanowił metaforę jego własnego życia, lecz wyjątkowa szczerość krążka pozwalała przypuszczać, że był on nią w dużym stopniu. Było to nadal melodyjny i drapieżny heavy metal, jednak w tym przypadku pełen dramatyzmu i depresyjnych przesłań. Słuchacz miał do czynienia z autentycznymi emocjami zamkniętymi w ramach rock-metalowej opery o spójnej i logicznej fabule. Pełne energii rozpoczęcie wybuchało w burzy fajerwerków w Arena Of Pleasure, ale kulminacyjnym punktem pierwszej części płyty był niesamowity Chainsaw Charlie, eksplodujący po skromnej melorecytacji na tle gitary akustycznej. Pewne wyciszenie zaskakiwało w The Gypsy Meets The Boy, a potem uderzał nieco chaotyczny rockowy Doctor Rocker, a następnie I Am One z chórkami i potężnymi partiami bębnów. Delikatnie zaśpiewany The Idol był sumą doświadczeń i gorzkich refleksji bohatera. Wewnętrzne dojrzewanie duchowe wyrażało się w odejściu od agresji i szorstkości na rzecz melancholijnych przemyśleń o alienacji, nawet gdy Jonathana wzywała widownia w Hold On To My Heart. Sam Lawless zagrał i zaśpiewał wspaniale, prezentując znakomite partie basu oraz gustowne zagrywki klawiszowe. Produkcja była wyborna i wieloplanowość poszczególnych instrumentów mogła stanowić wzór brzmienia podobnych albumów i dziś. Ta płyta odchodziła zdecydowanie od wulgarnego image W.A.S.P., nie była też kopalnią hitów, jakie Lawless proponował wcześniej. Smutne refleksyjne wydawnictwo o prostym przesłaniu, ale bez nachalnej dydaktyki. Krążek - choć szanowany - nie stał się kasowym przebojem w USA (tam ukazał się dopiero w roku następnym).
Blackie Lawless
Kolejne albumy ugruntowały wizerunek Lawlessa jako muzycznego buntownika. Na mało ciekawym [7] zwracał uwagę jedynie cover Jefferson Airplane Somebody To Love. Jednak prawdziwą kompromitacją był dopiero [8], pomimo powrotu Chrisa Holmesa. Epoka eksperymentów muzycznych nie ominęła niestety także i W.A.S.P. Krążek wypełnił heavy metal podany w industrialnym sosie, oparty na wtórnych pomysłach i tandetnym plastikowym brzmieniu. Mechaniczność całości zaprzeczała idei rockowego grania w metalu, wydawało się, że nawet nowy bębniarz Set Howland walił jakoś nadzwyczaj tępo. Mimo dwóch gitarzystów w składzie odnosiło się wrażenie, że miejscami nie było żadnej. Kill Your Pretty Face w jakiś sposób intrygował wykorzystaniem motywu orientalnego, ale potrafił też zirytowac klawiszowymi w tle. Zabrakło magicznych i rozległych refrenów, a cechy kompozycji łagodniejszej przejawiał tylko My Tortured Eyes. Lawless ryczał do mikrofonu swoje kwestie, których wcześniej nie zamieściłby nawet na stronie B nie wydanych singli. Takie potworki jak Little Death, Kill Fuck Die czy bezładny U natarczywie serwowały industrialny prymitywizm. Album na pewno nie był skierowany do tych, którzy cenili formację za melodie, przebojowe refreny i świetne solówki. W zamierzeniu miał być zapewne manifestem zbuntowanego industrialnie pokolenia, ale rezultat wyszedł mierny.
[10] stanowił powrót W.A.S.P. do korzeni, a całość kojarzyła się z pędzeniem po autostradzie. Proste, drapieżne i osadzone w tradycji amerykańskiej radiowe granie, wymodelowano w mocarnych riffach i klasycznym wokalu Lawlessa. Krążek był równy i bez eksperymentów, a za największe przeboje należało uznać Helldorado, Can`t Die Tonight i Hot Roads To Hell - ten ostatni przypominający Motörhead w wersji dla Jankesów. Chwytliwe i wulgarne refreny w Don`t Cry (Just Suck) i Dirty Balls wyrażały najbardziej instynktowne marzenia i potrzeby "ludzi drogi", pośrednio przypominające o najwcześniejszych fascynacjach grupy seksem i przemocą. Mniej udanie wypadły jedynie Damnation Angel oraz High On The Flames. Wykonanie było niezwykle staranne i pewne, a brzmienie głębokie i mięsiste. Forma wokalna Lawlessa znakomita, który wraz z Holmesem stworzył mocarny gitarowy duet, stawiając zaporową ścianę rockowego melodyjnego łomotu. Album w prostej linii wywodził się z [2], prezentując muzykę z jaką był zawsze najbardziej utożsamiany.
[12] był jednym z bardziej ignorowanych dokonań w karierze W.A.S.P. - być może brało się to z faktu, iż był on w pozytywnym sensie absolutnie wtórny i zbudowany na bezpośrednich zapożyczeniach z tego, co Lawless zaprezentował już na albumach wcześniejszych. Jednocześnie rockowy bunt amerykańskiego Easy Ridera schodził na plan dalszy. Prosty i ryczący Let it Roar definiował chuligańskie oblicze grupy, ale już Hate To Love Me brzmiał niczym kiepski odrzut z [7]. Charisma niejako zapowiadał późniejsze kawałki z Neonów pod względem zadumania i trudności w odbiorze. Who Slayed Baby Jane? nawiązywał do swobody poprzednika, a numer urozmaiciła gościnna gra gitarzysty Roba Z., znanego ze współpracy z Bruce`m Dickinsonem czy Robem Rockiem. Największym killerem okazał się Raven Heart, w którym kłaniał się Elektryczny Cyrk i specyficzne wydłużane głosem refreny. Pewnym wyrażeniem tęsknoty za bardziej złożonym graniem był instrumentalny Euphoria. Album cechowało brzmienie łagodniejsze, ale z głębszym tłem, podkreślanym mało napastliwymi klawiszami. Atak duetu gitarowego jak zwykle znakomity i należało podkreślić zwłaszcza wysokiej klasy solówki. Płyta dobra, ale ujawniająca niewielkie braki ujawniające się w formie gorszych na ogół kopii najbardziej sztandarowych oryginalnych wzorców. [13] zyskiwał przy bliższym poznaniu i wbrew pozorom wymagał od słuchacza sporo uwagi. Tym razem powstał album w dużym stopniu inspirowany heavymetalowym podejściem wypracowanym na [5] w połączeniu z klimatem i chwytliwością osiągniętymi na [6]. Zastąpienie Holmesa nowym nabytkiem Darrelem Robertsem okazało się strzałem w dziesiatkę. Tak finezyjnych solówek i nietuzinkowych zagrywek grupa nie zaprezentowała od dawna. Kwartet zagrał wolniej i ciężej niż poprzednio, a mimo to potrafił wysmażyć tak smakowite refreny jak w Shadow Man, niszczycielską siłę średnich temp w My Wicked Heart czy sabbathowy riff w Rubber Man. Album podnoszący ciśnienie, pobudzający i naładowany pozytywną energią w melodyjnej formie. Kolejny rozpoznawalny album Lawlessa i spółki, z muzyką w pełni satysfakcjonującą słuchaczy, którzy lubili W.A.S.P. melodyjny i ostry.
Na [14] Lawless postanowił odciąć kupon od tragicznej historii młodego muzyka, który powiesił się na strunie swojej gitary i (lekko zmieniając scenariusz) nagrać kolejną płytę-koncept. O ile [6] był oryginalnym wykorzystaniem tego co zespół zwykle oferował w spójnej formule, to nowy materiał stanowił jedynie powielenie i to na słabo działającej kopiarce. Overture z masywnymi klawiszami zachęcał i wzbudzał nadzieje, ale ten łącznik zatracał się zupełnie w nudnym Wishing Well. Nie posuwał niczego do przodu także blisko 8-minutowy Sister Sadie (And The Black Habits), generujący zaskakujaco wiele alienacji i zimna. Krótki The Rise o podniosłym charakterze w połączeniu z Asylum #9 robił największe wrażenie. Zarówno w wokalu Lawlessa, jak i nerwowym gitarowym graniu był jakiś element hipnotyzująco przykuwający uwagę. Nieco niezrozumiałym kawałkiem był The Red Room Of The Rising Sun, pozbawiony zupełnie drapieżnej melodyjności. Jednak już za chwilę czarodziej Blackie wyciągał z kapelusza balladę What I`ll Never Find z cudownymi wzruszającymi partiami gitar. Udanie wypadł także ostry X.T.C. Riders, choć nie pasował zbytnio do idei konceptu. Część pierwszą zamykał Raging Storm, w znakomitym zamknięciu godny Karmazynowego Idola. Płyta niespójna ze słyszalnym brakiem stopniowania napięcia i muzycznego rozwoju fabuły - jednocześnie W.A.S.P. potrafił przykuć uwagę głosem Lawlessa, ciepłem klawiszy, wspaniałą perkusją Banaliego oraz miękkim brzmieniem całości. Mielizny, przebłyski geniuszu, znudzenie, wzruszenie i oczekiwanie na ciąg dalszy.
Przed wydaniem pięć miesięcy później [15], wiadomo było zarówno wszystko i nic. Wszystko, bo koncept i styl obrany w części pierwszej wymuszał kontynuację, ale jednocześnie eklektyzm formacji mógł zaowocować płytą o jeszcze większym nasyceniu muzyką rozpoznawalną dla niej samej, przy jednoczesnym sporym rozrzucie stylistycznym. Wszystko rozpoczynał znakomity Never Say Die z intrygującym muzycznie refrenem. Charakterystyczny dla zespołu rocker Resurrector pozbawiony był mocy i prawdziwej zadziorności. Z kolei nasycony klawiszami The Demise przypominał, że to ciąg dalszy opowiadanej historii - szkoda tylko, iż w sposób blady i nie potęgujący napięcia. Następowało to dopiero w Clockwork Mary - emocjonalnej balladzie, pięknie zaśpiewanej przez Lawlessa przy akompaniamencie gitary akustycznej. Klimat niestety przeistaczał się w nieco pozbawioną sesnu galopadę Tear Down The Walls. Najostrzejszym utworem na obu Neonach był elektryzujący Come Back To Black z kapitalnym refrenem, ale i nieco słabszą solówką. Uspokojenie przynosił refleksyjny All My Life, po czym wchodziło trochę W.A.S.P.-owej klasyki w trywialnym Destinies To Come (Neon Dion). Jako klamra spinająca monumentalną opowieść jawił się był ponad 13-minutowy The Last Redemption. Nie było to podsumowanie na miarę The Great Misconceptions Of Me z [6], choć wymowa bardzo podobna, z "ładnym" dramatycznym początkiem. Atmosfera uciekała jednak meandrami rockowo-metalowego grania bez atrakcyjnej melodii, zastanawiał też nadmiar niewykorzystanych pomysłów nie wykraczających poza średni poziom grania. Druga część Neonów okazała się równiejsza, ale bez prawdziwego ładunku specyficznego dla grupy. Samo brzmienie również mniej interesujące, także z powodu innego wykorzystania klawiszy i bardziej surowych gitar. Zabrakło także pasji wykonania jakiej należało by oczekiwać. Zespół nagrał album bez dreszczyka i asekuracyjny. Pierwszy kontakt z tym krążkiem wzbudzał najwięcej emocji, ale z każdym następnym odsłuchem pozostawało tylko smakowanie najlepszych fragmentów. [16] zawierał bardziej konwencjonalny materiał, oparty w prostszych hard rockowych schematach. Warto zwrócić uwagę głównie na niezwykle piękny Take Me Up, pędzący Burning Man z wyśmienitym refrenem oraz "chwytającą za serce" balladę Heaven`s Hung In Back.
Poprzedni krążek ustawił poprzeczkę wysoko, ale Lawless wybrnął jednak z tego wszystkiego zgrabnie, na [17] prezentując 35 minut muzyki własnej, dodając wzorem lat 80-tych dwa covery i w repertuarze własnym powtarzając to co wypadło najlepiej na albumie poprzednim. W pewnym sensie krążek wypełnił drapieżny, ale dojrzały i doświadczony życiem styl z [16] i Crazy wspaniale bujał w lekko zrezygnowanym stylu zmęczonego rockowego idola - mimo, że oparto go o melodię wykorzystywaną przez zespół nie raz. Udanie prezentował się Into The Fire - zmuszająca do refleksji wolniejsza pół-ballada. Lawless jeszcze się nie zestarzał i potrafił przyłożyć również agresywnym Thunder Red. Szybciej zagrany Seas Of Fire z pewnością robiłby lepsze wrażenie, za to prostymi środkami osiagnieto kapitalny efekt w Godless Run i Heaven`s Hung In Black. Wybór Burn Deep Purple jako kompozycji uzupełniającej był bardzo odważny. Grupa jak zawsze stworzyła własną interpretację pierwowzoru - ta była ciekawa, bez klawiszy i mocniejsza, choć oryginalna wersja zawsze będzie stanowić niedościgniony wzorzec. Trudno natomiast pojąć fascynację utworami Chucka Berry`ego i w tym aspekcie Promised Land wypadł zdecydowanie poniżej przeciętnej. Forma wokalna Lawlessa minimalnie słabsza niż na [16], a Dupke po raz drugi zagrał wyśmienicie, wyczyniając miejscami cuda na tle prostych zagrywek. Trochę niedosytu jedna pozostało - płyta mogła być dłuższa, brakowało ze dwóch dodatkowych killerów i jednej ballady. Jednak czasu nie da się zatrzymać i zapewne bohaterowie byli coraz bardziej zmęczeni. Ćwierć wieku zleciało, a Lawless cały czas grał dla tych samych ludzi, którzy słuchali go 25 lat temu. Jego fani bowiem wchodzili w wiek średni razem z jego muzyką, która też dojrzewała.
[18] nadal oferował wyważony i w znacznej mierze refleksyjny heavy, sięgający korzeniami do Karmazynowego Idola. Największą różnicą był czas trwania utworów, tutaj dłuższych i bardziej rozbudowanych niż na poprzedniku. Wokalnie Blackie nie miał już takiej mocy dawniej i śpiewał w stonowany sposób, ale na szczęście siła wyrazu wcale na tym nie cierpiała, bo i sama muzyka nie była tak gwałtownie rock`n`rollowa jak kiedyś. Zespół postawił na nastrój smutny i poruszający. Scream nie zaczynał się zbyt ciekawie, ale nadrabiał doskonałym refrenem. Last Runaway to ciepły kawałek rockowy, z jakiegoś powodu przypominający eleganckie pomp-rockowe numery angielskiego Magnum. Shotgun zawierał wszelkie rock/metalowe patenty W.A.S.P. z kilku zeszłych dekad i nie prezentował się dobrze, serwując w zasadzie garść niczego. Miss You pochodził z sesji nagraniowej [6], został jednak usunięty na żądanie wytwórni i na płycie się nie znalazł. Szkoda, gdyż ten numer jeszcze dodałby uroku i klimatu tamtej rock-operze. Muzycy przedłużali chwile wzruszeń i zadumy w mocniejszym Fallen Under - posępnym kawałku pomimo zdawałoby się przebojowej melodii. Zupełnie inny charakter miał Slaves Of The New World Order, z niemal powermetalowymi riffami, ale przeciętnym bezrefleksyjnym refrenem. Mroczny Eyes Of My Maker miał coś z surowego uroku [14] i refren, który chwytał dopiero za drugim razem. To nie zdarzyło się w zdecydowanie zagranym, choć nie pozbawionym łagodnych akcentów z gitarą akustyczną na czele Hero Of The World - przy takich refrenach wybaczało się Blackiemu wszelkie potknięcia. Album zmixował Logan Mader (ex-Machine Head), który robił to dla W.A.S.P. wcześniej i brzmienie było podobne do tego z poprzednich płyt: wyrazista perkusja, miękki głęboki ton gitar i wysunięty do przodu wokal Lawlessa. Generalnie krążek nie posiadał tak dobrych pomysłów na melodie jak [17] i próbowano to rekompensować większym rozbudowaniem utworów. Trudno było jednak tego dokonać, kiedy fundament był kruchy. Na wskutek tego powstał album miejscami nierówny i nieco przegadany.
Muzycy W.A.S.P. udzielali się później w rozmaitych grupach:
ALBUM | ŚPIEW, BAS | GITARA | GITARA | PERKUSJA |
[1] | Blackie Lawless | Chris Holmes | Randy Piper | Tony Richards |
[2] | Blackie Lawless | Chris Holmes | Randy Piper | Steven Riley |
ALBUM | ŚPIEW, GITARA RYTMICZNA | GITARA PROWADZĄCA | BAS | PERKUSJA |
[3-4] | Blackie Lawless | Chris Holmes | John `Johnny Rod` Tumminello | Steven Riley |
[5] | Blackie Lawless | Chris Holmes | John `Johnny Rod` Tumminello | Frankie Banali |
[6-7] | Blackie Lawless | Bob Kulick | Blackie Lawless | Frankie Banali |
[8-11] | Blackie Lawless | Chris Holmes | Mike Duda | Stet Howland |
[12] | Blackie Lawless | Chris Holmes | Mike Duda | Stet Howland / Frankie Banali |
[13-15] | Blackie Lawless | Darrell Roberts | Mike Duda | Frankie Banali |
[16-18] | Blackie Lawless | Douglas Blair Lucek | Mike Duda | Mike Dupke |
Blackie Lawless (ex-Circus Circus, ex-Sister, ex-London), Steven Riley (ex-Keel),
Johnny Rod (ex-King Kobra), Frankie Banali (ex-Hughes/Thrall, Quiet Riot),
Bob Kulick (ex-Lou Reed, ex-Kiss, ex-Meat Loaf, ex-Paul Stanley, ex-Balance, ex-Michael Bolton, ex-Skull), Mike Dupke (ex-Black Holliday)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1984 | [1] W.A.S.P. | |
1985 | [2] The Last Command | |
1986 | [3] Inside The Electric Circus | |
1987 | [4] Live...In The Raw (live) | |
1989 | [5] The Headless Children | #29 |
1992 | [6] The Crimson Idol | #13 |
1995 | [7] Still Not Black Enough | |
1997 | [8] Kill, Fuck, Die | |
1998 | [9] Double Live Assasins (live / 2 CD) | |
1999 | [10] Helldorado | |
2000 | [11] The Sting (live) | |
2001 | [12] Unholy Terror | |
2002 | [13] Dying For The World | |
2004 | [14] The Neon God 1 - The Rise | |
2004 | [15] The Neon God 2 - The Demise | |
2007 | [16] Dominator | |
2009 | [17] Babylon | |
2015 | [18] Golgotha |