Niemiecki zespół założony w 1984 w Essen, przekształcony z Tormentor. Jazgotliwa muzyka, jaką Kreator przedstawił na pierwszej płycie, czerpała natchnienie ze skażenia przemysłowego rodzinnych stron Zagłębia Ruhry. Debiut spotkał się niespodziewanie z dużym zainteresowaniem szybko rosnącej sceny thrashowej. Dla wielu pozostał on najlepszym dokonaniem Mille Petrozzy (ur. 18 grudnia 1966) i spółki. W tamtych czasach wydawnictwo budziło lęk pod względem graficznym i muzycznym. Album był brutalny, bezkompromisowy i pełen nienawiści, a muzyka niszczyła wszystko co stanęło jej na drodze. Trio trzymało się tradycyjnych schematów zwrotkowo-refrenowych z refrenami polegającymi najczęściej na wykrzyczeniu tytułu kompozycji, a wszelkie odstępstwa od tej normy dozowali z dużym umiarkowaniem. Równoprawne role wokalne pełnili Mille i Ventor - u Petrozzy słychać zaczątki późniejszej skrzecząco-szczekającej maniery, natomiast Reil wścieklej wykrzykiwał teksty na wzór Cronosa z Venom. Płyta pod względem kompozycyjnym nie była tak ciekawe jak późniejsze, oferując głównie gnanie przed siebie. Spośród tych konkretnych strzałów w twarz najszybciej zapadały w pamięci: tytułowy Endless Pain z mocarnym riffem i wrzaskiem Ventora utwór tytułowy, cechujący się zapamiętywalnym riffem Tormentor, najbardziej ambitny i huraganowy Flag Of Hate oraz pachnący mrocznym venomowym klimatem Storm Of The Beast. Płyta była jedynie średnio interesującym rozpoczęciem muzycznej historii zespołu. Na tym etapie Niemcy w żaden sposób nie wpływali na historię thrash metalu, w dużym stopniu przenosząc doświadczenia amerykańskie na lokalny grunt i dodając do całości elementy europejskiej szkoły heavy metalu. Zabrakło różnorodności rytmicznej i ciągot do kombinowania, które w kolejnych latach stały się charakterystyczne dla tej ekipy. Podobieństwo i banalność poszczególnych kawałków skutkowały pewną monotonią, szczególnie doskwierającą w drugiej połowie płyty.
W listopadzie 1986 ukazał się [3] - to nadal był ten młody buntowniczy Kreator z wbijającymi w ziemię riffami, krzykiem Petrozzy i emanująco niepokojącym mrocznym klimatem. Przy całej konkurencji zza Oceanu, album przede wszystkim mocno zainspirował europejskie zespoły. Materiał okazał się ambitniejszy przy zachowaniu sporej chwytliwości - tą doskonale zgrano z konkretnym łojeniem, świdrującym riffowaniem oraz swoistą kakofonią na wzór przyszłych dokonań deathmetalowych. Dobrze za perkusją poczynał sobie Ventor, w większości trzymając się ciężkich rytmicznych galopad z gęstymi przejściami i ciekawymi zagrywkami rytmicznymi. Petrozza i Reil ponownie podzielili się wokalami - perkusista wciąż darł się niskim chropowatym głosem, a Mille wybrał tutaj jadowity krzyk w niskich rejestrach. Z bezkompromisowością dużo wspólnego miało samo brzmienie - surowe, masywne i ciężkie, w pełni podkreślające wszystkie walory muzyki bez pozbawiania jej olbrzymiej naturalności. Niektórzy zarzucali Kreator bezmyślną nawalankę, lecz przeciwko temu argumentowi świadczyła spora liczba wolniejszych, utrzymanych głównie w średnim tempie momentów. Zwrotkowo-refrenowe schematy zawierały sporo wycieczek w dość zaskakujące rejony, co szczególnie słychać w środkowych częściach, gdzie też zespół zamieścił olbrzymią liczbę niezłych solówek. Krążek rozpoczynał się przewrotne intrem Choir Of The Damned - pokaz kojącego zmysły grania najpierw w formie dźwięków gitary solowej, a potem podkładu klawiszowego. Nawalankowy początek Ripping Corpse brutalnie przywracał do rzeczywistości zasuwającą przed siebie perkusją, warczącymi riffami gitar i wibrującymi solówkami. Wykrzyczany przez Ventora Death Is Your Saviour w wielu miejscach zbliżał się do death metalu. Do thrashu powracano w tytułowym Pleasure To Kill, zapadający w pamięć za sprawą sporej dawki przebojowości w kapitalnym refrenie. Największym wyzwaniem był 7-minutowy The Pestilence, w którym mnogość zmian tematów, rytmów i solówek mogły przyprawić o zawrót głowy. Pod względem popisów gitarowych wyróżniał się również Carrion, najmniej chwytliwy z całego krążka i cechujący się wręcz deathowym charakterem. Command Of The Blade łączył punkową zadziorność z niesamowitą witalnością. Po takiej dawce żywiołowości domknięcie płyty w formie ultraszybkiego Under The Guillotine wo sprawia zdecydowanie mniejsze wrażenie i to pomimo świetnych solówkowych pojedynków. Postęp jaki muzycy wykonali w stosunku do dość przeciętnego debiutu był olbrzymi.
Październik 1987 zaowocował wydaniem [4], na której Lucyfer spokojnie czekał na słuchacza na końcu alejki z posągami fałszywych biskupów. Album ukazał się w szczytowym okresie popularności klasycznego thrashu, kiedy największą furorę robiły kapele z Bay Area, przede wszystkim podążający śladami największych Exodus i Testament, które powoli zaczęły podkopywać renomę gwiazd gatunku: Metalliki, Megadeth i Slayer. Na te zmiany nie byli też głusi Niemcy z Kreator i na nowy krążek po raz pierwszy przygotowali muzykę czystą gatunkowo, będącą stu procentowym thrashem bez melodyjnych wpływów heavy czy ekstremalności death metalu. Oczywiście po raz kolejny zrobili to po swojemu, do tego w formie oryginalnej i dojrzałej. Nie zmieniłą się szybkość i wściekle rebeliancki charakter całości. Utwory nadal oparto na prostych schematach z wyraźnie zaznaczonymi refrenami, najczęściej w formie chóralnie wykrzyczanych tytułów kawałków. Zarówno Petrozza jak i nowy nabytek Jörg Trzebiatowski gitarowo nie oszczędzali się, przebierając palcami po gryfie w stylu duetu Hanneman-King. Wokalnie płytę zdominował Mille, który Ventorowi dał zakrzyczeć jedynie w przeciętnym As The World Burns. Jako nowość wrzucono więcej zwolnień i fragmentów ciężkich, a w grze Ventora pojawiło się trochę perkusyjnych łamańców. Uważni słuchacze mogli wyhaczyć też zakamuflowane odejście od estetyki totalnie bezkompromisowych dwóch pierwszych krążków. Do grupy najostrzejszych numerów należały Blind Faith i Storming With Menace. Jednak już tytułowy Terrible Certainty przynosił spore zmiany - poza gnającymi przed siebie tempami było tu sporo bujającej rytmiki, chwytliwości w refrenach i specyficzny basowo-perkusyjno-gitarowy wstęp. Pomniejszym thrashowym hitem był utrzymany w średnim tempie i wyjątkowo melodyjny No Escape, natomiast rozbudowany Toxic Trace zwracał uwagę popisami technicznymi i mnogością instrumentalnych tematów. Album wywołał różnorodne odczucia wśród fanów. Dla większości pozostał w cieniu brutalnego poprzednika, stanowiąc pośrednie ogniwo między młodzieńczym Kreatorem z pierwszych dwóch płyt a dojrzałym, pełnym ambitnych i melodyjnych pomysłów z dwóch kolejnych wydawnictw. Nagrano zestaw nie pozbawionych ambicji utworów, spośród których kilka stały się klasyką koncertową. Nie było mowy o obniżce formy czy mniejszym zaangażowaniu, gdyż dawka ognistej i brutalnej energii była podobna jak na innych wczesnych płytach.
[5] zawierał dwa utwory studyjne oraz sześć koncertowych. W 1988 i 1990 grupa występowała na "Metalmanii", Z tym pierwszym tournee wiąże się ciekawostka - w Budapeszcie na basie w Kreatorze zagrał Bogusz Rutkiewicz z supportującego Turbo. Najbrutalniejszą pozycją w dyskografii był bez wątpienia [6], wydany 19 czerwca 1989, który spotkał się z żywym przyjęciem w USA. Krążek wyprodukował Amerykanin Randy Burns, znany już wówczas ze współpracy z Death, Possessed i Megadeth. Znamiennym jest, że nieco po macoszemu potraktowano partie basu, co nie wpływało jakoś ujemnie na odbiór muzyki. Nie występował też efekt selektywnego suchego brzmienia perkusji. Album stanowił w pewnym stopniu kontynuację poprzednika, ale w sposób dojrzalszy i równiejszy. Wreszcie udało się nagrać materiał dorównujący dokonaniom czołówki amerykańskiej, gdyż o sile płyty nie stanowiła tylko niemiecka precyzja, ale też polot z jakim poszczególne kawałki zagrano. Uwagę zwracał bogatszy warsztat techniczny oraz ciekawsze aranżacje, co odbiło się w znacznym urozmaiceniu partii gitarowych i świetnej pracy perkusji. W Extreme Aggression, Betrayer i Fatal Energy zaproponowano bardzo melodyjne solówki gitarowe. Specyficzny "szczekany" wokal Petrozzy poczynił małe, ale słyszalne postępy. Materiał był oczywiście bardzo szybki, choć w paru miejscach kapela umiejętnie zwalniała, sięgając wręcz po bardziej stonowane elementy. Zaskoczeniem mógł być Some Pain Will Last - jedyny kawałek utrzymany (choć nie do końca) w średnim tempie. Szkoda jedynie, że zabrakło pomysłu na okładkę, tym razem zupełnie nie oddającej charakteru prezentowanego przekazu dźwiękowego.


6 listopada 1990 ukazał się [7], na której Kreator rozwinął skrzydła, wkraczając w nową erę. Od pierwszych sekund słychać, że był to kolejny krok do przodu pod względem wykonania technicznego. Nowy gitarzysta Frank Gosdzik idealnie wpasował się w zespół. Grupa odnalazła się znakomicie w nowej epoce, prezentując swoje nowe oblicze z intrygującej strony. Petrozza szybko zrozumiał, że większa popularność mogła nadejść tylko przy urozmaicaniu stylu i częściowemu odejściu od ultraszybkich nawalanek na rzecz średnich i czasami także wolnych temp, połaczonych z pewną muzyczną przewidywalnością i ogładą. Dlatego postawiono na zaskakująco dużą ilość zwolnień, które w kolejnych latach miały być często wykorzystywane przez formacje groove-metalowe. Drugą nowinką była chwytliwość przede wszystkim w solówkach, których w tak zapadający w pamięci sposób nigdy wcześniej Kreator nie grał. Muzycy wrócili też do tradycji wplatania do kompozycji klimatycznych introdukcji i ozdobników, w tym wykorzystujących brzmienie gitary akustycznej. Zespół nie porzucił do końca ambicje i skłonności do kombinowania, co dało się wychwycić w drugich połowach utworów, prezentujących dużo więcej aniżeli tylko powtórzenie refrenu czy trzeciej zwrotki. Elementem cywilizowania się thrashu Kreator było bez wątpienia brzmienie - jak na standardy początku lat 90-ych wyjątkowo czyste i nowoczesne, choć odrobinę zbyt spłaszczone i lekko pozbawione mocy (szczególnie w sferze gitar). Klimatyczne intro będące dialogiem melodyjnej emocjonalnej solówki z akustycznym podkładem, rychło przechodziło w ostry thrashowy, ale i ambitnie wielowątkowy When The Sun Burns Red. Tytułowy Coma Of Souls kontynuował wątek grania agresywnego z duża dawką motörheadowej motoryki w riffach i pomysłowymi solówkami. Prostsze granie zdominowało krótkie i treściwe World Beyond i Twisted Urges. Grany często przez MTV People Of The Lie utrzymano w całości w średnim tempie, z kapitalnymi piłującymi riffami i skandującym tekst o syfie polityki Petrozzą. Więcej ciężaru niósł ze sobą masywny Terror Zone, który dopiero pod koniec zyskiwał na prędkości. Przejawy zmiennego nastrojowo grania prezentował trzy kolejne dłuższe kompozycje: Agents Of Brutality, Material World Paranoia oraz Hidden Dictator, z których szczególnie ta druga intrygowała pomysłowymi solówkami z użyciem efektu wah-wah. Na zakończenie kwartet atakował wolniejszym i motorycznym Mental Slavery, w zasadzie zapowiadający rewolucję stylistyczną w niedługiej przyszłości. Płyta okazała się bezdyskusyjnie największym komercyjnym sukcesem Kreator, za sprawą którego zespół stał się gwiazdą światowego formatu. Dla części fanów była to najlepsza pozycja w dyskografii, idealnie łącząca wcześniejszą brutalność i bezkompromisowość z ambitniejszym i miejscami spokojniejszym graniem. Inni z kolei nie zaakceptowali podążania w kierunku złagodzonego brzmienia, ale przecież płycie trudno było zarzucać jakieś specjalne zmiękczenie czy komercjalizację. Krążek za to miał kolosalny wpływ na samego Petrozzę, który po późniejszej dekadzie eksperymentów miał wrócić do stylu [7] na [12].
[8] zaskakiwał brzmieniowymi eksperymentami świadczącymi, że Kreator poszukiwał nowych rozwiązań m.in. używając automatu perkusyjnego. Efekt końcowy podzielił fanów - jedni twierdzili, iż album stanowił krok naprzód, inni zarzucali mu "zdradę". Album zupełnie nie wypalił pod względem komercyjnym - co ciekawe pod względem artystycznym nie prezentował się aż tak tragicznie. Podobnie jak na poprzedniku, tu też postawiono na rozwinięcie wolniejszego - w tym celu połączono ostre thrashowe wymiatanie z masywnymi zwolnieniami, motorycznym ciężarem i kilkoma klimatycznymi ornamentami (których nie powstydziłyby się zespoły z kręgu szeroko pojętego metalu klimatycznego lub progresywnego). Zmianie uległy jednak proporcje między tymi składnikami, bo szybkich kompozycji nagrano tylko trzy. Fragmenty wolne i cięższe wzbogacono jednocześnie nowinkami hardcore`owymi i industrialowymi. Zresztą z amerykańskim hardcore`m mogła się też kojarzyć zmieniona maniera wokalna. Mille postawił bowiem na na męczący wrzask i pierwsze (nie do końca udane) próby śpiewania czystym głosem. Wokale były niestety jednym z najsłabszych elementów krążka - w przypadku Kreatora tego typu eksperymenty nigdy się nie sprawdzały. W dalszym ciągu zespół trzymał się klasycznych schematów zwrotkowo-refrenowych, ale irytowały odstępstwa od normy i wycieczki w "bardziej ambitne" rejony. Winter Martyrium to z jednej strony galopujące thrashowe tempo, a z drugiej ociężałe riffy zagrane trochę na modłę hardocore, obudowanych podrasowanym elektronicznie brzmieniem perkusji. Lepiej wypadł tytułowy Renewal - ciężki i odpowiednio melodyjny. Pełen odjazd następował w Reflection ze zniekształconym brzmieniem perkusji, nietypową rytmiką i pogłosami naniesionymi na wokale Mille. Numer przypominał eksperymenty Coroner z Mental Vortex i Voivod z Angel Rat, celując w mocno odprężający i lekko kosmiczny klimat. Niemcy wracali do thrashu wracają w Brainseed, pozostawiając w nim jednak trochę industrialnych pogłosów i hardcore`owych elementów. Po industrialowym przerywniku Realitätskontrolle Kreator serwował utrzymany w średnim tempie i opartym na piłujących riffach Zero To None oraz połączony z nim w jedno ultraszybki Europe After The Rain z thrashowymi solówkami. Na finał w Depression Unrest oczątkowo robiło się nastrojowo, a później ciężko i wyjątkowo przebojowo. Ostatecznie grupa zatraciła własny charakter, oddając się nieudanym poszukiwaniom muzycznym i próbom odnalezienia się w metalowej estetyce lat 90-tych. Kilka udanych momentów nie zaciemniału wrażenia obcowania z nieudanym eksperymentem. Skutkiem tego artystycznego niepowodzenia był rozłam wewnętrzny, na wskutek którego ze składu odeszli Ventor i Fioretti. Jednocześnie Kreator stracił kontrakt z Noise Records. Zespół w zaledwie trzy lata ze szczytu popularności spadł prawie na samo dno metalowego piekła i jedynie talent oraz samozaparcie Petrozzy uratowało go przed zakończeniem działalności.
Mille stanął przed koniecznością odbudowania składu zespołu, znalezienia nowego wydawcy, a także dokonania refleksji nad kierunkiem w jakim miała podążać muzyka Niemców. Wszystkie te cele udało się dość sprawnie zrealizować, czego efektem było dołączenie do formacji niezbyt wówczas znanych muzyków: basisty Christiana Gieslera oraz perkusisty Joe Cangelosiego. Wydany przez wytwórnię GUN Records [9] stał się jednym z najbardziej brutalnych, wściekłych i mrocznych dokonań w historii zespołu, idealnie wyrażającym gniew Petrozzy na rzeczywistość z jaką wówczas się musiał zmagać. Niestety tak jak poprzednik, krążek nie spotkała się z ciepłym przyjęciem ze strony fanów, do których gustów mimo wiekszej dawki mocy i agresji ewidentnie nie trafił. To był zestaw inwazyjnych thrashowych nawalanek, które na dwóch wcześniejszych albumach znalazły się w odstawce. Nie był to jednak powrót do tradycyjnego grania gatunku jak z początku kariery, to był nowszy i pozbawionych melodii sposob wyrażania gatunku, które rok wcześniej zaprezentował choćby Slayer na Divine Intervention. Nie było miejsca na finezję, mocnemu ograniczeniu uległy też partie solowe - te pojawiały się zaledwie w połowie kompozycji. Poza solówką z Crisis Of Disorder, pozostałe to bądź zbyt szybko się kończące pomysły albo mało odkrywcza kakofonia różnorakich pisków. Wyróżniał się na pewno bas Gieslera - wyraziściej i nowocześniej zaaranżowany od będących w tle pomysłów Roba Fiorettiego. Również popisy Joe Cangelosiego były bardziej różnorodne od gry Ventora, pełne gęstych przejść i częstszego łamania rytmu. Dla wiernych maniaków Kreatora, przyzwyczajonych do prostej topornej maniery walenia w bębny, ten sposób gry mógł szokować. Mille nie wrócił do szczekającego wokalu, ale na szczęście pozbył się hardcore`owego ekspresyjnego wrzasku z [8], prezentując po prostu agresywny i dość niski krzyk ze sporą dawką jadu. Krążek obudowano selektywnym brzmieniem, w którym na pierwszym planie znalazła się sekcja rytmiczna, a gitary przesunięto do tyłu. Największą wadą samych utworów był brak chwytliwości (typowej dla Kreatora melodyjności), a także okazjonalne przekombinowanie, sprawiające że część kawałków zlewało się ze sobą. W ramach unowocześniania muzyki, Petrozza niestety zbyt ograniczył przebojowość materiału poprzez rezygnację z chwytliwych refrenów. W rezultacie atrakcyjnie prezentowały się tylko numery utrzymane w typowej "kreatorowej" przebojowości. Był to jednocześnie najwolniejsze i najcięższe utwory: ambitny i pełen klimatycznych wstawek Crisis Of Disorder, okazjonalnie galopujący w średnim tempie Lost oraz zamykający płytę Isolation - klimatyczny utwór ozdobiony masą wstawek gitar akustycznych i zaskakująco melodyjnego śpiewu. Na drugim biegunie znalazły się krótkie spusty wściekłości: Bomb Threat oraz Dogmatic - oba mało interesujące. Lepsze wrażenie sprawiały też utwory zmienne, w których utrzymany w średnim tempie czad przeplata się z thrashowymi galopadami: Prevail i powoli rozkręcający się Hate Inside Your Head - nieco w stylu Machine Head, pełen konkretnie dociążonych riffów i wściekłości a la Pantera. Całości dopełnił najbardziej pokombinowany i pełen niespodziewanych zwrotów akcji Catholic Despot. Ostatecznie to unowocześnianie dźwięków nie wyszło Niemcom na korzyść - podobnie jak miało to miejsce w Slayer. Zespół nie do końca odnalazł się w nowoczesnym, połamanym rytmicznie i inspirowanym groove podejściu do dźwięków.
Po słabym przyjęciu przez fanów wściekłego albumu, w składzie Kreatora doszło do kolejnych perturbacji. Oskarżany przez wielu o zatracenie w niemieckiej maszynie klasycznie metalowego pazura gitarzysta Frank Gosdzik pożegnał się z formacją, podobnie jak perkusista Joe Cangelosi. Za perkusją ponownie zasiadł Ventor, natomiast drugim gitarzystą został Tommy Vetterli ze szwajcarskiego Coroner. Szkoda, że [10] kompletnie nie wykorzystywał potencjału ówczesnych muzyków. Z agresji zaprezentowanej poprzednio nie zostało zbyt wiele, bo Petrozza postanowił wrócić do estetyki [8] - mix thrashu z elementami klimatycznymi i industrialnymi. W tej kwestii jednakże nowy materiał szedł dalej niż tamta płyta, będąc pierwszym albumem zespołu na którym znalazły tylko kompozycje w średnich lub wolnych tempach. Co prawda dominowało w nich tradycyjne gitarowe piłowanie, ale z racji mniejszej dynamiki zdarzały się fragmenty, gdy gitary tworzyły tylko prostą ścianę dźwięku. W tych eksperymentalnych momentach na wierzch wypływała estetyka Coroner z Grin. Riffowo nie było więc rewelacyjnie, ale i tak największym szokiem był brak solówek - te pojawiały się na dłużej jedynie w Black Sunrise. Nie miało to nic wspólnego z technicznym wymiataniem na starych płytach Kreatora ani z dokonaniami Vetterliego w Coroner. W ten sposób potencjalny wkład Szwajcara został zupełnie zaprzepaszczony. Średnio wypadł też Christian Giesler, który tym razem uznał autorytet starszych kolegów i wycofał się ze swym basem. Ventor serwował proste i mocne uderzenie z okazjonalnymi jedynie popisami technicznych przejść. Do zaakceptowania był tylko wokal Mille, któy przekonująco deklamował teksty z charakterystycznym jadem. Nowością były liczne przestery i technologiczne zniekształcenia jego głosu, kojarzące się z industrial-metalem. Brzmienie było wyraziste i selektywne, doskonale zgrywając się z muzyką i nie powodując jej zmiękczenia. Największym problemem były same numery - o ile położenie nacisku na wolniejsze i nowoczesne granie nie było złym krokiem, to już ubranie tego w wyjątkowo proste i pozbawione jakichkolwiek zaskoczeń utwory niekoniecznie. Wraz z Ventorem wróciło trzymanie się sztywnych zwrotkowo-refrenowych schematów, co przy którszym czasie trwania powodowało uczucie nudy. Na wyróznienie zasługiwały z pewnością: melodyjny Leave This World Behind (w którym ciekawie wymieszano thrashową melodię z industrialnymi i alternatywnymi dodatkami), opartą przede wszystkim na wykrzykiwanym w nieskończoność refrenie Phobia, masywny Enemy Unseen oraz obudowany elementami Coroner A Better Tomorrow. Mieszane uczucia budziły natomiasy dwa najwolniejsze utwory, ocierające się gdzieś o doom i groove metal, czyli Black Sunrise oraz ociężały tytułowy Outcast. Krążek stanowił doskonały przykład jak ciekawe pomysły na granie może zabić słabe wykonanie. Próbując zbliżyć muzykę Kreator do mroczniejszych klimatów, Petrozza niestety zapomniał o urozmaiceniu całości za bardzo uproszczając kawałki. Dlatego pomimo 47 minut trwania, całość dłużyła się (szczególnie w drugiej połowie). Płyta niestety potwierdzała kryzys i złą passę zespołu w latach 90-tych XX wieku. Ten trend kontynuował przyjęty przez fanów niemal z oburzeniem [11]. Sam album w kategoriach metalu nie był zły, cechując się dobrą produkcją i skomplikowanymi aranżacjami, lecz nie było to granie dla fanów niemieckiego thrashu. Zabrakło drapieżności, za to maniacy lżejszych gatunków mogli znaleźć coś dla siebie. Petrozza śpiewał łagodnie, a jego sporadyczne krzyki nie potrafiły już nikogo przerazić. W tytułowym Endorama gościnie wystąpił Tilo Wolff z Lacrimosy - utwór posiadał przyjemny riff oraz chwytliwy refren. Pozytywnie wypadły Future King, mocniejszy Soul Eraser i dynamiczny Pandemonium. Kompozycje można by na siłę uznać za ciekawe i pomysłowe, ale pytanie brzmiało jak długo jeszcze Niemcy będą poszukiwać optymalnej konwencji. Ten nacisk położony na klimat w stylu zbliżonym do Paradise Lost ze środkowego okresu kariery do Kreatora za nic nie pasował. Do tego krążka po prostu się nie wracało.
Na szczęście Petrozza i spółka poszli po rozum do głowy i 25 września 2001 ukazał się [12], będący może nie tyle co powrotem do dawnej świetności, ile celnym stylistycznym dokonaniem na miarę dawnej mocy. Nowy gitarzysta Sami Yli-Sirniö wniósł do grupy wiele świeżej krwi. Reconquering The Throne rozpoczynał mocny riff i potężna perkusja Reila. Kolejną rzeczą wartą uwzględnienia była dobra forma wokalna Petrozzy. Dawno fani nie uświadczyli od swych ulubieńców tak ostrego kawałka. Po zbytecznym 52-sekundowym przerywniku następował prawdziwy killer Violent Revolution z diabelnie przebojowym riffem przewodnim i nieskomplikowanym, ale zapadającym w pamięć refrenem. Mocnym punktem był Second Awakening, nie ustępował mu za wiele Slave Machinery. Za typowy kawałek w stylu dawnego Kreator można było uznać Bitter Sweet Revenge. Ponad dekadę Niemcy kazali czekać swoim fanom na tak udane dzieło. 11 stycznia 2005 światło dzienne ujrzał [14], kolejna przefiltrowana esencja dawnego stylu z impetem wrzucona w XXI wiek. Kłaniały się głównie echa [6] i [7], a materiał w nowoczesnej produkcji brzmiała dość agresywnie, choć miejscami (The Ancient Plague, Under A Total Blackened Sky) grupa brzmiała zbyt łagodnie.
19 stycznia 2009 ukazał się [15] - przy pierwszym odsłuchu nie zachwycał, ale z każdym kolejnym odkrywało się jego dodatkowe zalety. Poparty udanym videoklipem wyciągniętym niczym ze świata Franka Frazetty czy Conana, tytułowy Hordes Of Chaos dotyczył ewolucji człowieka od wieków opartej na przemocy. Nie przeszkadzał nawet fakt, że przypominał mocno Blackened. Nie mniej niszczyły Warcurse i Escalation. Z kolei Amok Run stanowił kompozycję jak na Kreator rozbudowaną, zaczynającą się wręcz balladowo i stopniowo nabierającej tempa i mocy. Niemcy udanie kontynuowali niezłe granie już na trzecim studyjnym krążku z rzędu.
Dyskografię zespołu uzupełnia nagranie Witching Hour na tribucie dla Venom In The Name Of Satan, nagrane wspólnie z Abaddonem. Sami Yli-Sirniö grał w Barren Earth, Frank Gosdzik w Mystic i Assassin, natomiast Frédéric Leclercq w Loudblast.

ALBUM ŚPIEW, GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1-3] Miland `Mille` Petrozza Roberto Fioretti Jürgen `Ventor` Reil
[4-6] Miland `Mille` Petrozza Jörg `Tritze` Trzebiatowski Roberto Fioretti Jürgen `Ventor` Reil
[7-8] Miland `Mille` Petrozza Frank `Blackfire` Gosdzik Roberto Fioretti Jürgen `Ventor` Reil
[9] Miland `Mille` Petrozza Frank `Blackfire` Gosdzik Christian `Speesy` Giesler Joe Cangelosi
[10] Miland `Mille` Petrozza Tommy Vetterli Christian `Speesy` Giesler Jürgen `Ventor` Reil
[11] Miland `Mille` Petrozza Christian `Speesy` Giesler Jürgen `Ventor` Reil
[12-19] Miland `Mille` Petrozza Sami Yli-Sirniö Christian `Speesy` Giesler Jürgen `Ventor` Reil
[20-21] Miland `Mille` Petrozza Sami Yli-Sirniö Frédéric Leclercq Jürgen `Ventor` Reil

Frank Gosdzik (ex-Sodom), Joe Cangelosi (ex-Whiplash), Tommy Vetterli (ex-Coroner),
Sami Yli-Sirniö (ex-Waltari), Frédéric Leclercq (ex-Heavenly, ex-Menace, DragonForce, Sinsaenum)


Rok wydania Tytuł TOP
1985 [1] Endless Pain
1986 [2] Flag Of Hate EP
1986 [3] Pleasure To Kill
1987 [4] Terrible Certainty
1988 [5] Out Of The Dark...Into The Light EP
1989 [6] Extreme Aggression
1990 [7] Coma Of Souls #24
1992 [8] Renewal
1995 [9] Cause For Conflict
1997 [10] Outcast
1999 [11] Endorama
2001 [12] Violent Revolution #20
2003 [13] Live Kreation (live / 2 CD)
2005 [14] Enemy Of God
2009 [15] Hordes Of Chaos #21
2010 [16] Terror Prevails - Live At Rock Hard Festival (live)
2012 [17] Phantom Antichrist
2013 [18] Dying Alive (live / 2 CD)
2017 [19] Gods Of Violence
2020 [20] London Apocalypticon (live)
2022 [21] Hate Über Alles

          

          

          

    

Powrót do spisu treści