Angielski zespół założony w 1988 w Halifax. Karierę rozpoczął od wydania trzech demówek: "Morbid Existence", "Paradise Lost" (obie w 1988) i "Frozen Illusion" w 1989. Wydany dla wytwórni Peaceville Records, debiut zawierał muzykę inspirowaną nie tylko wczesnym Death, ale również klasyką spod znaku Black Sabbath (Rotting Misery, Breeding Fear). Był jednym z najbardziej spontanicznych dzieł tamtego okresu, nie przypominającym właściwie ani death ani doom metalu. Anglicy grali ciężką muzykę o niecodziennym tajemniczym nastroju. Krążka do końca jeszcze nie przemyślano, ale spontaniczność i młodzieńczy zapał nadały tej muzyce autentyczności. Nie było mowy o sztuczności czy tworzeniu na siłę nowego gatunku metalu. Paradise Lost z początków swej kariery to nagłe zmiany nastroju i tempa, z nagła urywane dźwięki, dziwne gitarowe solówki, grobowy nastrój, przytłaczające brzmienie i charczący growling Holmesa. Znacznie lepszy był [2], zapowiadający zwrot ku muzyce bardziej wyrafinowanej, choć nadal zakorzenionej w dawnym stylu. Nowe elementy były głównie pochodzenia gotyckiego spod znaku Sisters Of Mercy i Fields Of The Nephilim - efektownie opracowane, ze wstawkami żeńskiego wokalu Sary Marrion. W sumie był to mały wybuch supernowej jakości, ze śmiałym zastosowaniem klawiszowych orkiestracji wraz z ciężkimi gitarami i deathowymi pomrukiwaniami Holmesa - interesujące połączenie brutalności z delikatnością oraz piękna z realizmem. Poszczególne utwory zbudowano na nieszablonowych i zaskakujących strukturach - jedynie Shattered i Eternal nadano zwrotkowo-refrenowe formuły. Wyróżniały się: gnający przed siebie w takt piłujących riffów Dead Emotion, najbardziej deathmetalowy Rapture oraz emocjonalny The Painless o nieco smutnym wydźwięku. Doomowe oblicze Paradise Lost reprezentował przede wszystkim tytułowy Gothic, w który wmontowano dialog między ponurym growlingiem Holmesa a zwiewnym śpiewem Marion. Nie można też zapomnieć o depresyjnym wykrzykiwanym przez Nicka Silent (w stylu zwiastującym późniejsze histeryczne wrzaski Jonasa Renskiego z pierwszych albumów Katatonii). Największy rozgłos zyskał jednak Eternal – dynamiczny przebój prowadzony chwytliwymi melodiami gitary Mackintosha i bogatym wykorzystaniem klawiszowych aranżacji. Powstał album o dużym znaczeniu historycznym, pokazującym korzenie stylu takich ekipa jak My Dying Bride, Anathema, Katatonia, Amorphis czy Theatre Of Tragedy. Na bazie formuły dźwiękowej z tej płyty powstała szybko silna scena tzw. metalu klimatycznego. Po raz kolejny rozczarowała produkcja, która rozczarowywała swoją garażowością i sporą nieczystością. Z dzisiejszej perspektywy krążek przegrywa z wieloma albumami, które powstały pod jego wpływem, ale zniosły próbę czasu dużo lepiej. Nikt jednak wówczas nie przypuszczał, że [2] właśnie za początkuje nową falę muzyczną i stanie się bezpośrednią inspiracją dla wielu młodszych kapel. Paradise Lost przedstawili metal zimny, odpowiednio brutalny i przesycony duszną atmosferą, jaka stała się domeną grup określanych potem jako "dark metalowe".
14 lipca 1992 ukazał się [3] i ponownie był to punkt zwrotny w karierze formacji, która rozwinęła tematykę utworów w kierunku totalnego osamotnienia, smutku i depresji. Przy okazji zmieniono wytwórnię z Peaceville na większą Music For Nations. Utrzymano konotacje z doomową tradycją, jednocześnie eliminując elementy death metalu i stwiając na dłuższe utwory. Inżynier dźwięku Simon Efemey wyeliminował brud i chropowatość z muzyki Anglików, oprawiając ich utwory czystą i wyrazistą produkcją, której podstawą stało się miażdżące brzmienie gitar, wyraźnie dominujące nad resztą instrumentów. Wprawdzie z punktu widzenia współczesnych standardów płycie brakuje przestrzeni i może wydawać się ona zbyt "płaska", ale i tak całości słucha się dużo lepiej niż wcześniejszych krążków zespołu. Stylistycznie Paradise Lost wciąż trzymał się wolnego i ciężkiego grania, a deathowym testamentem był już tylko zachrypnięty głos Nicka. Doomowa stylistyka sięgała nawet do riffowania typowego dla wczesnego Black Sabbath, a także do klasyków pokroju Trouble czy Candlemass. Zrezygnowano z klawiszowych akcentów, ponownie zaproszone do studia Sarę Marrion. Większość numerów oparto na tradycyjnych schematach, obudowanych jednak sporą ilością ambitnych wycieczek w "nieznane". Pomimo urozmaiceń materiał był spójny i ciekawie skomponowany, a Greg Mackintosh w swoich solówkach słyszalnie nawiązał do Kirka Hammetta z Metalliki. Wyróżniały się partie basu Edmondsona, który dostał szanse częstego wychodzenia na pierwszy plan, co najbardziej wykorzystywał w spokojniejszych momentach. Perkusista Matt Archer, który na [2] słyszalnie odstawał poziomem od reszty grupy, tutaj zaprezentował się nieźle, kombinując z rytmiką i ambitniejszymi przejściami. Z kawałków żwawych i stawiających na dynamikę spore wrażenie robił otwierający Mortals Watch The Day z "metallikowym" popisem gitarowym oraz najdłuższy w zestawieniu Daylight Torn z wolniejszym środkiem i wstawką gitary akustycznej. Walcowate oblicze płyty stało się domeną dość melodyjnego Crying For Eternity, zawierającego kilka robiących wrażenie wyciszeń, rewelacyjnych liniach wokalnych i wreszcie długą pełną emocji solówkę w finale. Do tego dochodził rozpoczynający się delikatnym wstępem No Forgiveness oraz bardzo melodyjny w refrenach Your Hand In Mine. W podobnym klimacie utrzymano surowy doomowy Embraced (najbardziej przypominający własny debiut) i naszpikowany masą chwytliwych melodii i pomysłowych solówek The Word Made Flesh. Największą furorę wśród fanów zrobiły jednak dwie najbardziej przebojowe kompozycje: czadowy Pity The Sadness, jak równiez klimatyczny As I Die - oparty na kontrastach ciężaru i spokoju. Płyta ostatecznie zaskakiwała złożonym i technicznym graniem. Teksty utworów uświadamiały bliskość śmierci - cierpienie króluje wokół nas i na nic innego nie ma już miejsca. Trudna w odbiorze muzyka na pewno nie nadawała się do codziennego słuchania, stanowiła jakoby dźwiękowe ujawnienie najbardziej psychopatycznej podświadomości jej twórców. Poza kawałkiem tytułowym, [4] zawierał Rape Of Virtue, cover Atomic Rooster Death Walks Behind You oraz koncertową wersję znakomitego Eternal.
23 września 1993, nakładem wytwórni Music For Nations, ukazał się [5], ujawniający fascynacje klasycznym metalem. Stylistyka deathowo-doomowa, z którą zespół identyfikowany był na początku działalności, stanowiła już tylko część historii. Najbardziej słyszalnym elementem ewolucji zespołu był głos Nicka Holmesa - odejście od pierwotnego growlingu sygnalizował już [3], jednak dopiero tutaj zaproponował czysty wokal, aczkolwiek wciąż daleki od popowej maniery. W warstwie dźwiękowej pojawiły się nawiązania do Czarnego Albumu Metalliki oraz Black Sabbath, głównie w sferze pełnych energii motorycznych riffów. Sztandarowym wzorcem post-sabbathowego grania był Forging Sympathy, w którym na pierwszy plan wysuwała się inicjująca utwór ciężka gitara, spleciona z impresyjną solówką Mackintosha. Duch niezmordowanego Iommi`ego pojawiał się także w choćby w zakręconym Shallow Seasons czy dynamicznym Poison. Ten album był kopalnią różnorodnych nastrojów i emocji. W chwili premiery stanowił syntezę dotychczasowych dokonań grupy i jednocześnie stał się nową jakością nie tylko w twórczości Paradise Lost, ale też w ogólnie przyjętych kanonach metalu. Z jednej strony soczyście brzmiące gitary, z drugiej niepokojący ponury klimat. To właśnie tutaj Anglicy najlepiej wyważyli proporcje między ciężarem a melodią. Bez rozlazłości, która momentami drażniła na [3], z polotem i energią, trzymając w napięciu od pierwszego do ostatniego dźwięku. Mimo zachowania jednolitej konwencji, nastroje zmieniały się jak w kalejdoskopie. Agresywny Embers Fire przechodził w mroczny klimatyczny Remembrance, w którym uwagę przykuwała fantastyczna melodia w refrenie i niesamowita solówka w końcówce. Pozytywne odrętwienie wywoływał Widow, w którym poza nawiedzonym głosem Holmesa na pierwszy plan wysuwały się gitara Mackintosha i jednostajna perkusja. Te same ładunki mocy niosły Dying Freedom i Weeping Words. Dla kontrastu, znalazło się tu miejsce na dołujący paranoidalny Joys Of Emptiness z "płaczącą" gitarą oraz potężny Colossal Rains. Jednak prawdziwym kultowym kawałkiem stał się True Belief, przez wielu uważany za opus magnum Paradise Lost. W tym utworze kumulowała się cała energia krążka - soczysty ciężar, niepokojący klimat, ekspresyjny wokal i urzekająca melodia. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że kwintesencja płyty kryła się w jej tytule. Paradise Lost stworzył prawdziwą muzyczną ikonę - wspaniałą wizytówkę własnej twórczości. Doskonałe połączenie melodii i ciężaru, mnóstwo energii, ciętych riffów, bez smęcenia i pretensjonalnego patetyzmu. Płyta nietknięta przez czas - idealny wzorzec na to, jak porządnie grać i kreować "klimat", nie wpadając przy w tym w smętne bagno.


Skład z 1995. Od lewej: Stephen Edmondson, Lee Morris, Gregor Mackintosh, Nick Holmes, Aaron Aedy

Wybitny okazał się również [6], wydany 12 czerwca 1995. Album był kontynuacją poprzednika - posiadał podobnie intrygujący klimat, ale był lżejszy. Tym razem muzycy główny nacisk położyli na przebojowość, a swoje inspiracje zaczęrpnęli raczej z Sisters of Mercy, niż Black Sabbath. Wszyscy którzy zaakceptowali i polubili mniej ekstremalne oblicze zespołu oraz czysty śpiew Holmesa bez problemu zaakceptowali kontynuację stylu. Album ponownie tworzyło połączenie tradycyjnego dla Paradise Lost wolnego i ciężkiego grania o doomowych korzeniach z dynamicznymi przyspieszeniami oraz klimatycznymi wstawkami zaczerpniętymi ze wspomnianego rocka gotyckiego. Zespół chętniej teraz wchodził w granie stonowane, wolniejsze i melancholijne, co szczególnie odczuwało się w drugiej połowie płyty. Wzrósł też potencjał komercyjny numerów, z których spora część okazała się po prostu rasowymi metalowymi przebojami. Tą chwytliwość tworzyły z jednej strony zapadające w pamięci refreny, a z drugiej wyeksponowane partie gitary solowej Mackintosha. Aaron Aedy doskonale podkreślał wycieczki solowe kolegi ciężkim podkładem rytmicznym, Edmondson zaznaczał swoją obecność głębokim brzmieniem basu, ale prawdziwym strzałem w dziesiątkę okazała się zmiana na stanowisku perkusisty. Lee Morris dodał do muzyki Paradise Lost wiele ciekawych zagrywek w postaci połamanej rytmiki niektórych utworów, gęstych przejść czy nietypowej rytmiki. Głos Nicka był pełen mocy i nieco przypominał manierę Jamesa Hetfielda z różnicą "flegmatycznego" gotyckiego zabarwienia. W pamięci fanów zapadły: ultramelodyjny The Last Time, posiadający coś z punkowej energii Once Solemn z kapitalnym refrenem oraz naszpikowany solówkami gotyck0-metalowy Yearn For Change. Wolniej i klimatyczniej było w ambitnym Hallowed Land z charakterystycznymi wstawkami pianina, marszowym Shadowkings, ozdobionym mnóstwem łkających solówek Grega Shades Of God oraz wyjątkowo smutnym I See Your Face (w którym jesień zastępowała wszelką nadzieję). Niektórzy za najlepszy utwór wskazywali otwierający Enchantment z ciężkim graniem umieszczonym w bujającym metalu gotyckim z ciekawymi partiami pianina i orkiestracjami. Krążek uzupełniły mroczny Forever Failure, klimatyczny i zdecydowanie za szybko się kończący Elusive Cure oraz wyjątkowo zwiewny Jaded. Album okazał się największym komercyjnym sukcesem w historii Paradise Lost i być może także artstycznym. Co prawda nie okazał się on aż tak wpływowy i ważny dla metalowo-gotyckiego gatunku jak poprzedniczk, jednak w połowie lat 90-ych XX wieku nikt nie podważał dominacji Paradise Lost w dziedzinie muzyki metalowej o klimatycznym zabarwieniu. Płyta prezentowała się doprawdy okazale, będąc bez wątpienia jednym z najdoskonalszych albumów metalu klimatycznego i swoistym wzorcem grania tego gatunku. tej muzyki słuchało doskonale i z olbrzymią przyjemnością od początku do końca.
Ukazaniu się [7] towarzyszyła duża nerwowość fanów potęgowana zresztą przez członków zespołu. Ci wiosną 1997 ścięli włosy i wbili się w eleganckie ciuchy. W wywiadach podkreślali swoje znudzenie ciężkimi brzmieniami oraz fascynacje twórczością Depeche Mode oraz U2. To mogło rodzić realne obawy, że Paradise Lost wzorem Load Metalliki czy A Deeper Kind Of Slumber Tiamat odejdzie od metalu w stronę lżejszego grania. Kiedy krążek się ukazał okazało się, że ekipa Holmesa znów się wyłamała, wplatając w swoją twórczość elektroniczne elementy. Mogło to z początku niepokoić, ale obawy ulatywały podczas poznawania zawartości, gdyż każdy dźwięk na tym krążku zachowywał należyte proporcje. Gitarowa moc pojawiała się tu okazjonalnie i do tego w formie stonowanej. Zespół stylistycznie zbliżył się do twórczości zespołów rockowo-gotyckich i efektów kapel alternatywnych. Solowe popisy Mackintosha pojawiły się zaledwie w trzech kompozycjach, Greg za to siadał chętnie przy klawiszach, których chwytliwość miała zastąpić partie gitary prowadzącej. Te syntezatory brzmiały zresztą różnorodnie - od fortepianu, poprzez pseudo-symfoniczne wstawki aż po mrocznym industrial podchodzący pod Nine Inch Nails. Ciężkie uderzenia Lee Morrisa w werbel zostały miejscami wsparte loopami i sztucznymi rytmami. Głos Nicka odarto z hetfieldowej chrypy i pten głos przypominał teraz tonację Andrew Eldritcha z Sisters of Mercy. na szczęście niezmienne pozostały: chwytliwość kompozycji, ich prostota i bazowanie na schematach zwrotkowo-refrenowych. Dynamicznie było przede wszystkim w Say Just Words z fortepianowymi wstawkami, zniekształconym brzmieniem gitar oraz niskim wokalem Holmesa. W Soul Courageous grupa niestety wypada zbyt słodko, nijako było również w marszowym Blood Of Another. Wolniejsze, przyciążone rockowe granie dało podstawę w otwierającym nostalgicznym One Second, a takze w mocno niepokojącym Lydia. Całkowicie zaskakiwał smutny The Sufferer w znacznej części oparty na industrialnych dźwiękach, a do stylistyki [6] nawiązywał najbvardziej gitarowy Sane. Balladowe oblicze grupa ujawniała w ciepłym i czysto zaśpiewanym Another Day, jak również w wzbogaconym podrasowanymi elektronicznie brzmieniami perkusji i długą solówką na skrzypcach Disappear. Najbardziej eksperymentalny był Mercy, nasuwający skojarzenia z twórczością Faith No More z drugiej połowy lat 90-tych. Pomimo początkowego szoku, płyta dość szybko znalazła swoich zwolenników. Tym razem jednak muzycy żyli w iluzji, że oto ponownie udało im się wykreować nowe trendy w klimatycznym metalu, o czym boleśnie miał udowodnić następny album.
Nikt bowiem nie spodziewał się aż tak dramatycznego upadku. [8] bowiem miał z ostrzejszym graniem niewiele wspólnego. Tym razem Holmes i spółka bezsensownie zbliżyli się do twórczości Depeche Mode. W zasadzie rocka, ani tym bardziej metalu, na tym krążku nie było. Album nasycono elektroniką i delikatnymi wokalami, które w efekcie dały zestaw piosenek nadających się do puszczania w telewizji w porze popołudniowej. Ciężko było nawet rozpatrywać ten krążek z punktu widzenia fana metalu. Dotychczasowi fani z odrazą odwrócili się od grupy, oskarżając ją o o zdradę wzorców. Decydując się na ten krok, Anglicy chyba za bardzo nie zdawali sobie sprawy ile stracą na popularności - zwłaszcza, że Depeche Mode nie cieszyło się nigdy estymą wśród fanów metalu. Muzyka była nudna i rozwlekła, zatraciła zupełnie tak mozolnie tworzony przez lata klimat i specyficzny własny styl. Nawet porównując [8] z Ultra Depeche Mode, rywalizacja wypadła z przewagą dla tych drugich. Tracąc dawną tożsamość, Paradise Lost stracił wielu miłośników i nie zyskał nowych. Rozczarowanie było tak wielkie, że na dobrą sprawę nikt nie wierzył, że Anglicy powrócą jeszcze kiedyś do cięższego grania. Wróżono zespołowi podobne zanurzenie się w otchłaniach nikomu niepotrzebnej muzyki niczym Anathema. Ale na [9] Paradise Lost powrócili do tradycyjnego instrumentarium i przypomnieli sobie i fanom, co znaczyło mieć dwie gitary w zespole. Poza kilkoma fragmentami nie było tu miejsca na elektroniczne bajery, choć płyta brzmiała bardzo nowocześnie. Do powrotu do czasów, gdy muzycy z łatwością wyczarowywali urzekające melodie, kreowali pełen tęsknoty klimat było jednak bardzo daleko, ponieważ mimo powrotu do gitarowych brzmień, nie była to kontynuacja "ikonowo-drakońskich" nastrojów. Nie sposób nie wspomnieć o urozmaiceniach - choćby wręcz symfoniczny wstęp do Divided ze trąbkami i fortepianem czy solo na skrzypacach w Never Again. Do tego albumu przylgnęły już rozmaite etykietki: "powrót do lat doskonałości", ale też "Host z gitarami". Faktem było jednak to, że w ogólnym rozrachunku [9] był nierówny - raziło zbyt kartonowe brzmienie, a utworom brakuje przebojowości.
O ile w przypadku poprzednika porównania do [5] i [6] były mocno naciągane, to znalazły one swoje odzwierciedlenie na [10]. Wystarczyło wsłuchać się w typowe niegdyś dla grupy brzmienie (Pray Nightfall, No Celebration), by wspomniec stare dobre czasy. Kwintet przeniósł dawne pomysły na współczesny grunt i oprawił je w nowoczesne ramy. Zresztą typowy powrót do połowy lat 90-tych byłby niezgodny z prawem postępu i mimo wielu zażaleń fanów, mógłby zostać uznany za nieudolną próbę wskrzeszenia przeszłości. Ponownie znalazło się miejsce na nowinki i na umiejętne mieszanie najlepszych momentów twórczości. Za przykład służyły: elektroniczno-gotycki Erased, ciężki Perfect Mask czy tryskający energią Channel For The Pain z żeńskim wokalem, nawalającą wręcz perkusją i buntowniczym wrzaskiem Nicka. Podobać się mogły covery Xavier Dead Can Dance i Small-Town Boy autorstwa Bronski Beat. Mało kto spodziewał się tak dobrej i różnorodnej płyty, która nie nudziła, spójnie łącząc najwspanialsze "rajskie" atuty. Przy okazji [11] trudno było o lepszą nazwę dla płyty, która z założenia miała stanowić podsumowanie dotychczasowej działalności. Elektroniczne obróbki, do niedawna nieodłączne partnerki gitar, zniknęły z pola widzenia. Pojawiły się tylko w Redshift oraz na początku Laws of Cause i to w ilościach akceptowalnych przez konserwatystów. Zastąpiły je bogate tła wypełnione przez klawisze, akustyki i inne przeszkadzajki. Prym wiodły gitary - obaj wioślarze przypomnieli sobie, jak ważną rolę odgrywali w latach 90-tych. Ciężka gitara Aedy`go doskonale współgrała z czarującymi melodiami wypuszczanymi spod strun Mackintosha. Powróciły charakterystyczne solówki, których brakowało od "drakońskich" czasów, a największe wrażenie robiła rozbudowana przejmująca partia w Over The Madness, która strukturą i melancholijnym klimatem kojarzyła się z konwencją doomową. Ogromną zaletą tego krążka była jego rozpiętość nastrojowa. Wybrany do promocji Forever After dawał mylne wyobrażenie o całości. Podniosły Don`t Belong zamieniał się w nowoczesny Close Your Eyes, w którym poza masywnym riffem, uwagę przykuwał mroczny chór i dialogi wokalne. Smutny, a przy tym niezwykle przebojowy Accept The Pain sąsiadował z dramatycznym Shine. Okraszony świetnym refrenem Grey miał szansę wejść do kanonu klasyków zespołu, podobnie jak osadzony w "ikonowo-drakońskich" klimatach Sun Fading. Wokale Holmesa były zróżnicowane i ciekawie zaaranżowane. [11] po linii prostej nie kontynuował kierunku poprzednika. Teoretycznie ze względu na gitarowe zacięcie i brak elektronicznych obróbek, ta płyta mogłaby ukazać się po [6] - tyle, że wówczas uznana by została za zjadanie własnego ogona. W rzeczywistości trudno byłoby zespołowi nagrać ten materiał gdyby nie doświadczenia wyniesione zwłaszcza z [7] i [10]. Nie był to beztroski powrót do minionej dekady, a Anglicy nie odkrywali już nowych muzycznych lądów jak niegdyś, a mimo to zawarli na tym albumie swoje największe atuty.


Od lewej: Stephen Edmondson, Waltteri Väyrynen, Nick Holmes, Gregor Mackintosh, Aaron Aedy

[15] podtrzymywał ten poziom, choć zamiast poprzednio słyszanego ciężaru zastosowano przytłaczające ponure gitarowe akordy, doskonale współbrzmiących z powolną perkusją Adriana Erlandssona. Lekkie zaśpiewy Holmesa pojawiające się w refrenach od czasu do czasu stanowiły jedynie smakowity kontrast. Crucify umiejętnie wykorzystywał podstawowe paradajsowe aranżacyjne chwyty, z kolei w Solitary One uwagę zwracał klimat o chłodzie granitu. Właściwie każdy utwór oferował inny odcień ciemności i piękna łagodna rezygnacja dominowała w Fear Of Impending Hell z melodią nasuwającą skojarzenia z [5]. Niesamowite były solówki gitarowe - co dziwiło o tyle, że w tym obszarze trudno już wymyślić coś oryginalnego. Pulsacje, masywność i niepokój z Theories From Another World kojarzyły się z horror-metalem, a rozdzierający heavymetalowy riff w In This We Dwell dodawał surowości cechującej początek lat 90-tych. Ciekawie skonstruowano tytułowy Tragic Idol, trochę lżejszy od reszty, ale nadal w klimatach gotyckiego rocka. Granie majestatyczne i dostojne, pełne melodyjnej elegancji.
Paradise Lost kontynuował tą podróż na [16], na którym przenikały się melancholijny głęboki mrok i bezdenny smutek. Holmes był zarówno brutalny wraz gitarami (Terminal), jak i pełen rozpaczliwej zadumy we wspaniałym No Hope In Sight w najlepszej heavy/gotyckiej tradycji. W zasadzie zespół brzmiał najprawdziwiej, bez żadnego udawania, gdzie wkradał się w duszę słuchacza za pomocą bezbrzeżną melancholii i rozpaczu, od których nie było ucieczki. An Eternity Of Lies łagodnie wypełniał otoczenie pianinem, smyczkami i wokalizami w tle, w końcu łagodne fragmenty onirycznego śpiewu na chwilę przywracały nadzieję. Punishment Through Time to mistrzowska posępność i zmiany tempa do umiarkowanie szybkich, z powoli przygniatającą potęgą gitar i dalekimi echami stonera, doom i specyficznej psychodelii. Smutny doom/deathowy walec przetaczał się w monumentalnym Beneath Broken Earth, a zaraz potem formacja wydobywała niewyobrażalne pokłady gotyckiego klimatu w opartym na łagodnych cichych wokalach i długich wybrzmiewaniach Sacrifice The Flame. Eksplozja bezwzględnego drapieżnego grania to Flesh From Bone i Paradise Losy dawno tak brutalnie nie grał, jednocześnie w sposób uporczywie i z taką determinacją, by tylko przygnieść słuchacza do ziemi. W Cry Out grupa odchodziła w inne klimaty i to były tereny rodaków z Cathedral, przy wykorzystaniu podobnie ultra ciężkich riffów jak zespół Lee Dorriana. W Return To The Sun gotyckie chóry obwieszczały nadejście końca i ta niepewność przerażała za pomocą przygniatających kroczących gitar. Growling Holmesa nie pozostawiał żadnej nadziei na ocalenie i ostatni rozdział tego teatru nieopisanego smutku kończył się przygnębiająco.
Jako, że Paradise Lost zmiennym był od zawsze, to fani niczego innego nie spodziewali się po [18]. Zawarto tutaj zarówno melancholijny heavy/gotyk z potężnym wokalem Nicka Holmesa, specyficzne pasaże klawiszowe Mackintosha i najbardziej klasyczne dla zespołu gitarowe solówki. na początek melodyjny walec Darker Thoughts - poruszająca kwintesencja własnego stylu, ze smyczkami Alicii Nurho. Moc z czasów [3] powracała po wielu latach w Fall From Grace, tak pięknie tonowana czystymi wokalami. Forma Nicka Holmesa była wyborna i to jak operował głosem w tych ciężkich partiach było godne podziwu. Wolniejszy The Devil Embraced był pełen zadumy i akcentowany doom/deathowymi krążącymi motywami gitarowymi. Do tego dochodziły mieszane wokale, narastający dramatyzm i hipnotyczna część instrumentalna. Łagodne chóry otwierały Forsaken i nagle ta gotyckość stawała się wszechobecna, z dalekimi planami gitary i ozdobnikami jakie tworzył tylko i wyłącznie Paradise Lost. Melodyjny dramatyzm w nieco szybszym tempie to Serenity i była tu ta specyficzna epickość jaką formacja generowała od czasu do czasu, zazwyczaj ze znakomitym skutkiem. Przeszywający smutek w łagodnym Ending Days płakał głosem aniołów w gitarowych solówkach z długimi wybrzmiewaniam i jeszcze raz pojawiała się hiszpańska skrzypaczka Alicia Nurho. Grupa też sentymentalnie zahaczała o klasyczny metal gotycki w Hope Dies Young i ten kawałek był nieco słabszy, mimo dodatkowych pobocznych wokaliz Heather Mackintosh. jednak grupa zaraz w Ravenghast wgniatała w ziemię spokojem rozgrywania funeralnych motywów. Hear The Night to wysublimowany mix łagodności i wyważonej doom/deathowej brutalności, obudowany klasycznym dla grupy planem rozpaczającej gitary, natomiast Defiler brzmiał wzniośle i melodyjnie, potężnie akcentowany ultra ciężkimi gitarowymi akordami. Na koniec kompletnie niepotrzebny Ghost z echami [8] - spore potknięcie, na szczęście album można było w tym momencie zatrzymać. Brzmienie głębokie, z dosyć specyficznie ustawionym mruczącym basem i nie nadmiernie ciężkie, za to intrygująco rozmyte.
W 1998 wydano kompilację Reflections. Dyskografię uzupełnia nagranie In Nomine Satanas na tribute dla Venom In The Name Of Satan, nagrane wspólnie z Abaddonem.

Byli i obecni członkowie zespołu występowali też w innych grupach:

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1-5] Nick Holmes Gregor Mackintosh Aaron Aedy Stephen Edmondson Matthew Archer
[6-10] Nick Holmes Gregor Mackintosh Aaron Aedy Stephen Edmondson Lee Morris
[11-13] Nick Holmes Gregor Mackintosh Aaron Aedy Stephen Edmondson Jeff Singer
[14-16] Nick Holmes Gregor Mackintosh Aaron Aedy Stephen Edmondson Adrian Erlandsson
[17-19] Nick Holmes Gregor Mackintosh Aaron Aedy Stephen Edmondson Waltteri Väyrynen

Lee Morris (ex-Marshall Law), Jeff Singer (ex-Kill II This, ex-Blaze, ex-City Of God),
Adrian Erlandsson (ex-At The Gates, ex-The Haunted, ex-Cradle Of Filth, Brujeria), Waltteri Väyrynen (ex-The Hypothesis)


Rok wydania Tytuł TOP
1990 [1] Lost Paradise
1991 [2] Gothic
1992 [3] Shades Of God
1992 [4] As I Die EP
1993 [5] Icon #3
1995 [6] Draconian Times #4
1997 [7] One Second
1999 [8] Host
2001 [9] Believe In Nothing
2002 [10] Symbol Of Life
2005 [11] Paradise Lost
2007 [12] In Requiem
2008 [13] The Anatomy Of Melancholy (live / 2 CD)
2009 [14] Faith Divides Us - Death Unites Us
2012 [15] Tragic Idol
2015 [16] The Plague Within
2017 [17] Medusa
2020 [18] Obsidian
2021 [19] At The Mill (live)

          

          

          

Powrót do spisu treści