Hiszpańska grupa założona w 1992 w Madrycie przez muzyków znanych hiszpańskich zespołów. Trzy demówki "Maqueta" w latach 1993-1994 zapewniły formacji kontrakt z wytwórnią Foque. Ten dynamiczny heavy/power posiadał z jednej strony ducha iberyjskiego metalu, z drugiej odważnie sięgał twórczości niemieckich kapel jak Rage czy Iron Savior. Debiut wyprodukowano niedbale, a ta mzuyka - mix glamu i amerykańskiego speed metalu. [2] wypełniły covery innych hiszpańskich grup, m.in. Barón Rojo, Angeles Del Infierno, Banzai, Obús czy Panzer. Kiedy Sánchez wrócił w szeregi zreaktywowanego Obús, jego miejsce za mikrofonem na [3] zajął szerzej nieznany Argentyńczyk Gabriel Boente. Krążek był cięższy i surowszy niż poprzednie, a stylistycznie dosyć zwarty. Drapieżny, ale i melodyjny zarazem wokal Boente prowadziła powermetalowa gitara Ramiro, który w generowaniu riffów był nad wyraz kreatywny. Nagrano zestaw udanych kompozycji w szybkich tempach, z gęstą perkusją i zdecydowanym dążeniem do ekspozycji refrenów śpiewanych przez frontmana z niezachwianym przekonaniem i odrobiną fantazji. Do szczególnie udanych należał tytułowy Mi Ciudad, którego refren ustalił pewien wzorzec refrenu powermetalowo-latynoskiego, który pozostaje aktualny do dziś. Temu numerowi dorównywał wolniejszy Balas De Odio o pewnych cechach heroicznych i ze znakomitą gitarową solówką. Na czoło wysuwały się także Salvaje z bojowymi zwrotkami i interesującym refrenem oraz El Viejo Vagón. Uważni słuchacze potrafili wychwycić też masywny Uno Del Montón, jeden z pierwszych hiszpańskich utworów w estetyce melodyjnego heavy/power. Do stylistyki Deep Purple z lat 80-tych nawiązywał Luz De Neón, z kolei pół-akustyczny balladowy Por La Puerta De Atrás był raczej nijaki, ale niezbędny dla promocji wśród szerszej rockowej publiczności. Romantyczny Lejos De Ti udanie wykonał Boente w wyższych rejestrach. Na koniec archetypowy, ale wtedy jeszcze pionierski dla sceny hiszpańskiej powermetalowo zadziorny Perro Traidor. Mało jeszcze doświadczone w realizacji powermetalowych płyt studio Estudios M20 z Madrytu stworzyło brzmienie umiarkowanie udane, ale nieco płaskie i suche. Nie przeszkodziło to w osiągnięciu pewnego sukcesu - to była pierwsza płyta Saratogi, której udało się znaleźć na Afive - liście najlepiej sprzedających się albumów w Hiszpanii. Prawdziwe złote lata miały jednak dopiero nadejść, a co śmieszniejsze był to efekt kryzysu wewnątrz zespołu.
Kiedy w 1998 ekipę opuścili Boente i perkusista Joaquin Arellano wydawało się, że to koniec. Jednakże Sánchez i Del Hierro nie poddali się - po wielu castingach do zespołu dołączyło dwóch młodych utalentowanych muzyków: 20-letnie wokalista Leo Jiménez oraz bębniarz Daniel Pérez (ex-Eczema). Na [4] ilość 15 numerów niekoniecznie przechodziła w jakość. Pewna liczba utworów to po prostu zmetalizowany rock, wynikający z zapotrzebowania szerszej publiczności na taką muzykę w narodowym języku i tu specjalnie niczego godnego uwagi nie było poza wysokiej klasy wykonaniem. Ta płyta mogłaby się z powodzeniem skończyć na A Sangre Y Fuego, gdyż ten dynamiczny powermetal z agresywną gitarą Ramiro momentalnie przykuwał uwagę, a momentami porywał. W podobnym stylu zaczynał cały krążek pełen werwy Vientos De Guerra. Te dwie kompozycje z ognistymi solówkami i gęstą grzmiąca perkusją spinały bojowa klamrą pozostały zestaw numerów o różnej wartości. Na pewno dumnie prący do przodu Más De Mil Anos uzupełniał czołowy peleton, potem jednak taka ociężała przyziemność obejmowała we władanie Sólo Un Motivo do Charlie Se Fue - tylko Aprendiendo A Ser Yunque umiarkowanie bujał w powermetalowym stylu z popisami gitarowymi na pełnym luzie. Kawałek zatytułowany Heavy Metal rozczarowywał swoją trywialnością, także sztucznie tworzony dramatyzm w Extrano Silencio przemykał bez emocji. Wartość płyty obniżały dwa wypełniacze Hielo Liquido i Estrellas Las Del Cielo, a także słaby akustyczny Manos Unidas. Leo Jiménez nadużywałc wysokich rejestrów, ponadto w jego głosie zabrakło emocji - tak jakby odśpiewywał dostarczone mu teksty. Brzmieniowo produkcja najwyższej próby, o ile komuś nie przeszkadzała dosyć surowa ascetyczna gitara. Raz lepiej, raz gorzej, ale album zyskałby przy obcięciu jakichś 20 minut.
Tytuł [6] był palindromem - nazwą kapeli pisanej wspak. Było sporo ostrych powermetalowych gitar - surowych, nieustępliwych i w pewnym sensie w estetyce zbliżających się do amerykańskiego power z lat 90-tych, a ten styl w Europie rzadko był powielany (A Morir, Las Puertas Del Cielo, Rompehuesos, Mercenario). Niekiedy muzycy ocieplali te kompozycje gorącym melodyjnym refrenem, jak tym z Con Mano Izquierda. Cięte i wręcz power/thrashowe riffy wrzucono w Tras Las Rejas i ten numer polepszał ogólny wizerunek albumu. Umiarkowany heroizm bił z Ratas, ale pewnie bardziej wynikał z interpretacji wokalnej Leo, niż ze stylu melodii i ten aspekt epicki ogólnie miał na płycie znaczenie trzeciorzędne. Za to wielką wagę przyłożył Jerónimo Ramiro do solówek i nawet jeśli te gitarowe natarcia nieco męczyły, to popisy były wypieszczone i pełne muzycznej treści. Sentymentalna ballada z gitarami akustycznymi Parte De Mi nie spełniałA oczekiwań radiowego przeboju i na ten ostry raczej album nie bardzo pasowała. Ponad ogólny poziom na pewno wyrastał realnie dramatyczny i nasycony speedmetalowymi riffami Resurrección. Solidnie prezentowały się przypominający kawałki z [4] El Gran Cazador z pierwiastkami neoklasycznymi i potoczystym refrenem oraz umieszczony tuż za nim spokojniejszy, ale miejscami dostojnie galopujący Oscura La Luz i ta środkowa część albumu był najbardziej korzennie hiszpańska - doliczając jeszcze Viaje Por La Mente, kryjącym zapewne najlepsze partie wokalne heroiczne na tym krążku. Szkoda, że czasem dobre pomysły ginęły w natłoku trywialnego power, jak to miało miejsce w Doblas Las Campanas. Mastering wykonał Chilijczyk Simón Romero i było to jego pierwsze dzieło zrealizowane dla klasowego zespołu, po którym przyszedł czas także na współpracę z Dark Moor czy Warcry. Jego praca była nieco kontrowersyjna: perkusja wydawała się ascetyczna, a gitara nieco za "sucha" w pewnych momentach, a w innych nieracjonalnie rozmyta. Solidny powermetalowy album, jednak bez błysku.
[8] to ponad 60 minut muzyki, tym razem zdecydowanie jednoznacznie powermetalowej iberyjskiej sceny. Zespół grał swobodnie, opierając się o wysokoenergetyczną i techniczną grę Ramiro oraz średnio-wysoki emocjonalny wokal Jiméneza. Jednak w opcji samych melodii, ich chwytliwości i nośności refrenów, było przeciętnie. Kawałki w rodzaju San Telmo 1940, Lejos Del Tiempo czy Blanco Y Marfil to power rzemieślniczy, bez jakiejś głębszej muzycznej historii. Także Nuevo Mundo i Tu Nombre Mi Destino niczego specjalnie nie wnosiły i ostateczne wrażenie pod koniec to obcowanie z metalem poprawnym, ale nie wzbudzającym emocji. Kilka razy jednak pod tym względem grupa pozytywnie zaskakiwała, choćby w refrenie rytmicznego Maldito Corazón, przypominającym heroiczne refreny Tierra Santa. Na krążku pojawił się również wolno zagrany majestatyczny Decepción i okazało się, że Leo potrafił zaśpiewać nad wyraz dramatycznie i dostojnie zarazem. Solówka gitarowa co prawda nie pasowała, ale ogólnie ten numer uwagę na pewno przykuwał. Uwagę zwracał także Ángel De Barro - latino power z chwytliwą melodią główną i pełnym ekspresji refrenem. Poetycki akustyczny Si Amaneciera udany, ukazujący Jiméneza z sentymentalnej i romantycznej strony. Optymistyczny Buscando El Perdón to z kolei heroiczny power metal o znacznym wpływie szkoły włoskiej, z galopadami i planem symfonicznym (mało oryginalnym). Wśród materiału trafił się słabszy moment w postaci gatunkowo nieokreślonego Quizá El Sol No Saldrá. Leo wyjątkowo dopracował wokale w wysokich rejestrach, znakomicie bębnił Daniela Pérez. Gitarowo dobrze, ale powstawało miejscami wrażenie, że Jerónimo Ramiro nie był tak kreatywny jakby należało do niego oczekiwać.
[9] wypełniło intensywne powermetalowe granie przechodzące w heavy/power z większym niż poprzednio naciskiem na melodie. Gitarowe ataki potężne, ale podporządkowane dążeniu do ekspozycji refrenów i na pewno Saratoga w tym byli oryginalni w tym co robili, grając z taką niepohamowaną mocą w Hiszpanii. Zróżnicowany śpiew Leo Jiméneza stanowił element ubariwający ten materiał. Miażdżąca moc w Barcos De Cristal oraz Fuerza De Choque nie wzorowała sięna amerykańskim heavy/power, stawiając na iberyjską rytmikę i styl melodii. Kiedy dochodzi do tego szybkość, grupa stawała się drapieżnym potworem jak w Necrophagus. Heroiczne zniszczenie nadchodziło w Ave Fénix i Quinto Infierno - ten drugi utwór był zbyt pokręcony i "wyprostowywał się" dopiero w refrenie, który był wyborny w swej prostocie i sile przekazu. Podobnie pobrzmiewał dumny i rozkrzyczany dramatycznie El Jardin De La Niebla, a w sentymentalnym Contigo Sin Ti gitara była twarda i nieustępliwa poza łagodniejszymi refrenami. Fe dawał chwilę wytchnienia w postaci ballady o pastelowej barwie, niezbyt potrzebnej na tej płycie. Siento Que No Estás przypominał Tierra Santa, ale wybornie to wyszło, gdyż kawałek zbudowano z przygniatającej gitarowej melodyjnej ściany i pełnej żaru gitarowej solówki. Energia ogromna, siła Sáncheza niespożyta w gitarowych atakach na wysokich obrotach i on to był postacią absolutnie pierwszoplanową. Simón Romero w masteringu poszedł w kierunku opcji "ostro i sterylnie" z przygniatającą mocą gitary. Jiménez zaśpiewał bardzo dobrze, ale po raz ostatni po hiszpańsku. Wokalista wziął udział jeszcze w nagraniu [10] - angielskojęzycznej wersji [8] z nową okładką - po czym odszedł koncentrując się na innych projektach. Jego miejsce za mikrofonem w Saratoga zajął Servando Balaguer.
W drugiej połowie 2006 skład znów zaczął się wykruszać. Wpierw grupę opuścił Pérez, którego na ówczesnej trasie koncertowej zastąpił już Andrés Cobos, a następnie w listopadzie 2006 swoje odejście ogłosili Leo Jiménez i Jerónimo Ramiro. Na [11] zaśpiewał Servando Balaguer i wielu fanom zasłuchanym w głos Jiméneza trudno było zaakceptować tą zmianę. Gitarzystą z kolei został uzdolniony Tony Hernando, kojarzony z progresywnym instrumentalnym shredem. Nowa ekipa zebrała się w końcu latem 2007 w Madrycie i po serii prób nagrała [11]. Otwarcie w postaci El Vuelo Del Halcón było pewnym zaskoczeniem i cofało Saratogę do wczesnego okresu własnej twórczości, szczególnie jeśli chodziło o mało atrakcyjny refren w hard rockowym stylu. Kwartet rozkręcał się w energicznym Dueno Del Aire z heroiczno-chwytliwą melodią, a wyborny shred Hernando doskonale wpasował się w całość. W Sigues Estando Belaguer rozpoczynał romantycznie przy akompaniamencie pianina, potem jednak mocne gitarowe partie czyniły z tej kompozycji znakomity przykład emocjonalnego latino powermetalu. Potem nieco heavy/power jakiego oczekiwali fani w głównych riffach Gran Mago, ale refren w rockowym stylu Barón Rojo niezbyt pasował, podobnie jak pseudo-progresywna gitarowa solówkach. Ta progresywność przebijała na tej płycie z licznych aranżacji Hernando i na pewno znajdowała pełny upust w najdłuższym Semillas De Odio, gdzie miejscami przebijał pierwiastek heroiczny - ogólnie jednak to numer przeciętny, pozbawiony głębszych treści i rozciągnięty na siłę. Siete Pecados to mroczny i dumny motyw główny w stylu klasycznego heavy, ale po raz kolejny refren jakby zbyt naiwny i zbyt rockowy. Posępny Entre Las Llamas dużo lepszy, generujący niezły niepokojący klimat, a zagrywki gitarowe wzbogacono o elementy power/thrashowe. Ciekawego gitarowego rozwiązania motywu przewodniego z Bailando Con El Diablo w mrocznym stylu nie potrafiono przekuć na killer w mało wyrazistym refrenie, także solówka dosyć bezbarwna. Frontman nieźle śpiewał w balladowym En Tu Cuerpo, jednak to zbyt komercyjny rockowy utwór na listy melodyjnych radiowych przebojów. Huracán to najsłabszy numer tego albumu, formalnie bałaganiarski w łączeniu rocka z metalem w dosyć prymitywnej odmianie, a wstydu dopełniał kompromitujący w swej muzycznej naiwności refren. Za to dwie klasowe kompozycje pojawiają się pod koniec płyty. Wpierw miarowy i zdecydowanie zagrany La Maldición z nieubłaganą gitarą i pewnymi wpływami grania amerykańskiego lat 90-tych oraz ostatni potoczysty El Guardián zdecydowanie wyrastający z dokonań Saratogi z [9]. Generalnie powstał dobry krążek, tyle że po prostu inny, a ostateczny efekt wymusiły zmiany personalne. Samo wykonanie stało na bardzo wysokim poziomie. Tony Hernando grał rzeczy równie ciekawe jak na swoich instrumentalnych albumach solowych, a partie perkusji Cobosa były formalnie bogate i zróżnicowane.


Od lewej: Nicolás Del Hierro, Servando Balaguer, Jerónimo Ramiro, ?

Na [12] powrócił potężny i dynamiczny heavy/power z czasów ostatnich lat Jiméneza, tak jakby ekipa chciała udowodnić na jak wiele ją stać w obrębie takiego grania. Muzycy rozpędzali się od razu w huraganowym Después De La Tormenta i Belaguer śpiewał po prostu znakomicie. Tony wyzbył się progresywnych ciągot w swoich partiach na rzecz nieubłaganego parcia do przodu w manierze heavy/power. W wolniejszym El Planeta Se Apaga połączono moc z romantyzmem stylu latino, a rozległy majestatyczny refren został fenomenalnie zaśpiewany. Zaraz potem na luzie odegrano zamaszysty Mucho Por Vivir z przebojowym refrenem. Saratoga zmieniała klimat na nostalgiczny i refleksyjny w średnio-szybkim Déja Vu, specyficznie rozpędzając się w refrenie. Hernando tym razem pozwolił sobie na progresywny wstęp do swojej solówki, ale potem dewastował techniką. Chwila oddechu od mocnego grania to Cuando Los Suenos Te Hagan Llorar z misternym podkładem gitary akustycznej w pierwszej części i spokojnym ciepłym rozgrywaniem tego dalej. Misternie zaaranżowany heavy/powermetalowy Almas Sin Descanso miażdżył, a przy tym posiadał specyficzny smutny i lekko niepokojący klimat bez utraty atrakcyjności samej melodii. W centrum albumu umieszczono pełen dramatyzmu i żaru Luna Llena - utwór w zasadzie dostarczający ogromnych wzruszeń za sprawą odległego symfonicznego planu i "rozpaczającą" gitarą. Heavy/power w lekko modern sosie to mało ciekawy Ojos De Ira, a następujący po nim Mar De Luz nacechowano romantyzmem z wybuchowym refrenem o hymnowym charakterze. Buscando Una Salvación nasycono nowoczesnym rockiem w zwrotkach, ale w refrenie powracał szybki heavy/power o lekko rozmarzonym charakterze. Na koniec grupa pozwoliła sobie na formę bardziej rozbudowaną i Lágrimas De Un Angel to wspaniały pokaz zespołowego grania w manierze melancholijnego heavy/power o epickim charakterze i domieszką progresywnych urozmaiceń (także w rozbudowanej części instrumentalnej o monumentalnym charakterze). Mix i mastering oddano w ręce Rolanda Grapowa, który połączył głębię i ciepło iberyjskiego brzmienia z pewną dawką stylu niemieckiego i efekt był wyborny. Na szczególną uwagę zasługiwała ekspozycja wokalu oraz partii solowych gitarzysty. Saratoga triumfalnie powróciła krążkiem różnorodnym i nie pozwalającym się nudzić.
Początek [14] był fenomenalny w postaci epickiego podniosłego Juicio Final, który od razu udowadniał, że muzycy byli w świetnej formie i włożyli wiele pasji w to granie. Zaraz potem zmiana klimatu i łagodnie rozbrzmiewał delikatnie zaśpiewany (niczym kołysanka) w pierwszej fazie Hasta El Dia Más Oscuro, ale potem moc narastała przy jednoczesnym utrzymaniu sentymentalnego klimatu w stylu fińskim. La Ultima Frontera to dramatyzm utrzymany w średnim tempie, choć monumentalne pierwsze akordy zwiastowały nieco większe wrażenia. Revolución brzmiał zadziornie jak prawdziwe wezwanie do rewolucji za pomocą bojowych zwrotek i nadspodziewanie lżejszych refrenów o cechach melodyjnego powermetalu. Nie pasowała tylko gitarowa solówka w konwencji modern. Perversidad to interesujący, ale nie porywający przykład próby łączenia heavy/power z formą progresywną w melancholijnym poetyckim ujęciu. Centralnie umieszczony najdłuższy Después Del Silencio i tu pierwszy pasaż klawiszowy także zdradzał mix metalu progresywnego i modern, potem to melodyjny heavy/power eksplodujący w kapitalnym refrenie o ogromnej sile rażenia. Mrok i teatr grozy w lekko thrashującym Maltratador i trochę czasu mijało zanim dochodził wokal, w rezultacie utwór rozmywał się w refrenie jakby napisanym na kolanie w ostatniej chwili. To niezbyt dobre wrażenie zespół zacierał w refleksyjnym El Ultimo Vals i ten romantyczny refren z rockowych radiowych list przebojów zrobiono elegancko i ze smakiem. Nieco blado zaprezentował się Corazón Herido i to po prostu poprawny heavy/power z rockowym refrenem. Ostrzejszy Condenado był lepszy, znów jednakże ze zbytecznymi akcentami modern metalu w brutalniejszym niż można by oczekiwać wokalnie refrenie. Mocny akcent na koniec to Ángel O Demonio - podniośle, rycersko i z polatującym ku niebu refrenem, a wszystko zaśpiewane z ogromnym przekonaniem przez Balaguera. Brzmienie podobne do tego z płyty poprzedniej, bo i tu mix i mastering wykonał Roland Grapow w swoim słowackim studio. Ponownie wyborne ustawienie perkusji, głosu wokalisty i gitary w solówkach. Powstała płyta zróżnicowana w stylu, ocierająca się o różne podgatunki metalu, lecz spięta ostatecznie heavy/powermetalową klamrą. Album się podobał, tym większe było rozgoryczenie fanów kiedy w 2013 grupa oznajmiła oficjalnie o zakończeniu swojego istnienia po 20 latach nieprzerwanej działalności.
W 2014 Nicolás del Hierro reaktywował Saratogę i na jego wezwanie odpowiedzieli Sánchez, Balaguer i Pérez. Ten powrót uznano za spore wydarzenie muzyczne i oczekiwano, że grupa szybko przystąpi do nagrania nowego albumu. [15] pojawił się jednakże dopiero w dwa lata później. Słuchacze otrzymali oczekiwaną godzinę melodyjnego heavy/power. Na rozpoczęcie serwowali potoczysty killer Perseguido z nieco lżejszym i wyżej zaśpiewanym przez frontmana refrenem. Ramiro nie był aż tak wybitnym technicznie shredderem jak Hernando, ale atakował świetnie i grał zadziorne solówki jak się patrzy. Ekipa starała się podążać drogą numerów epickio-heroicznych i mocno zagranych jak Mi Rontmana Nganza z romantycznymi zwolnieniami i kapitalnie rozkrzyczanm Belaguerem. W mrocznym i dostojnie prowadzonym przez silnie zaznaczony metaliczny bas kompozycji tytułowej uwagę zwracał chóralny surowy refren. Kwartet potrafił porwać w kruszącym dwukanałowym ataku gitarowym w Como El Viento i tu zdecydowanie zadbano o ukazanie epickiej strony utworu z triumfalnym przewodnim motywem solowym gitary. Pełna finezji riffowa układanka gitarowa w dumnym Volverá to doskonały przykład heavy/powerowej siły przekazu. Niby nic oryginalnego, ale pełne rycerskiego żaru granie w Luchar O Morir z orientalno-progresywna solówką czy mordercze natarcia gitary w El Vals De La Rosa Herida mogły się podobać. El Ciprés Solitario to w zasadzie trzy różne główne motywy - delikatny z gitarą akustyczną w roli głównej, mocny z ciężką elektryczną i nieco rockowym refrenem w odmianie zbliżonej do melodyjnego modern metalu. Trochę za dużo tego w jednej kompozycji, za to w Vi wracali do heavy/powerowej dewastacji w kategorii generowania klimatu w posępnych barwach i nie rozjaśniał tego chwytliwy refren. Prowadzony przez pianino No Pidas Perdón został wzbogacony o epicką narrację i miał ogólnie teatralny wydźwięk. Końcowa część albumu słabsza i miejscami niepotrzebnie brutalniejszy w riffach Saliendo De La Oscuridad to utwór mniej atrakcyjny, natomiast w ostatnim najeżonym ostrą perkusją i ciętymi riffami power/speedowymi Etérea zacierało się wrażenie pozytywnego wydźwięku płyty. Pepe Herrero nie tylko zagrał na klawiszach jako gość, ale i album wyprodukował, nagrał, zmixował i masterował. Bardzo dobra robota, czytelna, z ekspozycją basu i wokalu, który jest wart tego, aby go tu postawić centralnie i lekko wysunąć do przodu. Zespół nie zawiódł i zagrał to co po nim się spodziewano.
Na [16] podtrzymano ten stylistyczny kierunek. Rozpoznawalny melodyjny heavy/power z heroicznym fundamentem to El Olvidado De Dios z potoczystym refrenem i przewodnim kroczącym motywem głównym. W Una Vez Fuimos Héroes wykorzystano oldschoolowy riff z power/speedowych krążków z USA lat 80-tych, ale obudowano to kolejną epicką melodią i dumnym refrenem. Potem pełen monumentalnej mocy i nad wyraz melodyjny Tres Ahorcados zagrano wolniej i przez to efekt epickiej siły był jeszcze większy. Posępnie w zagranym w umiarkowanym tempie Renegado, ale to numer słabszy z blacująca wręcz melodią. Za to pełen ekstatycznych okrzyków De Tierra De Nadie z nader zgrabnymi partiami gitary był znakomity i wracała epicka duma. Pełen pędu i bojowego klimatu Si Tú No Estás stanowił wręcz manifest hiszpańskiego heavy/power. Nieźle prezentowała się także gustowna ballada Acuérdate De Mi z mocniejszym poetyckim rozwinięciem. By nie było zbyt sentymentalnie, grupa ponuro galopowała w nad wyraz bojowym Culpo A Dios. Balaguer w swobodny sposób operował kilkoma stylami wokalnymi, od wysokich rejestrów do średnio niskich i wyszło to nad wyraz interesująco. Wyborne solówki Ramiro były po prostu wyładowane heroiczną treścią. Album miał nieco inne brzmienie niż poprzednie - tym razem za mastering odpowiadał pochodzący z Bośni Ermin Hamidović, który stworzył sound surowy i ostrzejszy. Album koncentrował w sobie wszystko co najlepsze w heroicznym latino power i mocno wynikający z doświadczeń tego co najlepsze w twórczości samego zespołu. [18] stanowił zestaw ponownie nagranych klasyków sprzed lat.
Dyskografię Saratoga uzupełnia składanka Cuarto De Siglo z grudnia 2017.

Muzycy udzielali się później w rozmaitych grupach: