1984--1986: PIERWSZE TRZY PŁYTY
Niemiecka grupa założona w 1979 w Heidenheim pod nazwą Lemon Sylvan. Nazwa Stormwitch wypłynęła w 1981, który to wydawał się doskonałym rokiem na rozpoczęcie kariery. W Wielkiej Brytanii zjawisko NWOBHM zmiotło ze scen dogasającą modę na punk rock, zdobywając coraz większe rzesze wyznawców metalu. Za sprawą Saxon, Iron Maiden czy Tygers Of Pan Tang heavy metal był na ustach wszystkich. Co prawda w RFN prym wiodły Scorpions i MSG, ale Accept właśnie nagrał doskonały Breaker, zwiastując potężne uderzenie teutońskiej fali. Po dwóch latach obijania się po piwnicznych salach prób, kapela postanowiła zarejestrować swoje pierwsze demo. W tym celu muzycy skierowali swoje kroki do cieszącej się wówczas dobrej opinią małej wytwórni Gama Musikverlag, posiadającej już w swoim katalogu Tyran' Pace i Tyrant. Kiedy Stormwitch zaprezentowali swój materiał na żywo przed włodarzami firmy, ci od razu zaproponowali młodym muzykom kontrakt na pięć albumów studyjnych. Na zarejestrowanym w zaledwie ośmiu dni debiucie słychać było żywioł Accept (Flour On The Wind), spontaniczną radość grania wczesnego Grave Digger (Priest Of Evil), specyficzną atmosferę pierwszych produkcji Running Wild (Warlord), riffy czerpiące z NWOBHM i dużą porcję melodii spod znaku również rozpoczynającego karierę Warlock. Krążek okazał się zatem symbiozą tego co było najlepsze w niemieckim heavy wczesnych lat 80-tych. Jednak mimo tych wszystkich naleciałości, już tutaj Stormwitch grali przede wszystkim według własnej receptury. Złożyły się na nią specyficzne linie melodyczne - nieco połamane, na swój sposób mające coś z pieśni bardów sławiących dokonania bohaterów rycerskich romansów. Krytycy starali się precyzyjnie określić styl grupy poprzez termin "black romantic", ale pozostał on w pewnym sensie martwy, gdyż na przestrzeni następnych lat nie znalazł się nikt kto grałby podobnie do Mücka i spółki. Dynamika i same konstrukcje utworów przywodziły na myśl Iron Maiden i słuchając Cave Of Steenfool, Skull And Crossbones czy instrumentalnego Excalibur trudno było nie odnaleźc wpływów ekipy Steve`a Harrisa. Przede wszystkim jednak Stormwitch grali swoje i aż trudno uwierzyć, że ten udany debiut czekał 20 lat, aby ukazać się w wersji CD. Siła młodej kapeli tkwiła w zgodnym funkcjonowaniu zespołu jako całości.
Poruszenie jakie wywołał album sprawiło, iż zespół przed nagraniem kolejnego krążka stanął pod presją potwierdzenia własnego talentu i klasy następnym wydawnictwem. Sztuka ta częściowo udała się na [2] - płytę wypełnił pełen ambicji i twórczej inwencji heavy, ale zabrakło tym razem killerów z prawdziwego zdarzenia. Wydawało się jednakże, że większość atutów, które słuchacze mogli już poznać wcześnie znalazło się także tutaj, gdyż wszystko podano z dużą klasą i wyczuciem. Na płycie grupa nieco rozbudowała aranżacje, nie osłabiając przy tym mocy przekazu (poza Trust In The Fire). Wzbogacono też melodie, ale niewiele z nich pozostawało w głowie. Z tytułem krążka muzycy przesadzili, bo kompozycje raczej nie mroziły krwi w żyłach słuchaczy, a wokal Mücka w wyższych partiach brzmiał nieco zabawnie. Pozory dostojności w utworach jednak zachowano i całości można było spokojnie wysłuchać ze sporą satysfakcją z różnych motywów i zagrywek. Na początek dynamiczny Point Of No Return z tajemniczym chóralnym intro i angielskim podejściem. Oparty na opowiadaniu Edgara Allana Poe Masque Of The Red Death uderzał majestatycznie w średnich tempach - niezwykle umiejętnie uchwycono tu klimat, utrwalony przez gitarę akustyczną. Arabian Nights jako hołd dla Iron Maiden bardzo dobry, z chwytliwa melodią i niezbędną zadziornością. Utwór jednakże hamowały zbędne zwolnienia i ten brak zdecydowania na tym albumie był mocno słyszalny nie po raz ostatni. Żywiołowy Night Stalker ze smakowitą długą solówką co najmniej niezły, a Lost Legions wyapdł niczym niezamierzona parodia amerykańskich true mocarzy, jednak gitarowa solówka z pewnością udana. Płytę zamykał drażniący When The Bat Bites i zaskakiwał fakt, iż wśród rasowego metalowego grania znalazł się taki numer. Tego kawałka Stormwitch nagrac nie powinien, a krótszy materiał tylko by na tym zyskał. Oczywiście za naturalną kolej rzeczy należało uznać, że muzycy po raz drugi goszcząc w profesjonalnym studio nagraniowym dokładniej doszlifowali brzmienie - poza spłaszczonymi gitarami.
Niegdyś istniała mocno rozpowszechniona teoria w historii metalu, że trzeci album danej grupy powinien być tym przełomowym i decydującym o dalszych losach. Powinien więc być najdoskonalszy, przewyższający poziomem dotychczasowe wydawnictwa i najlepiej konkurencji, a wtedy droga na szczyty stawy stała otworem. [3] okazał się takim arcydziełem, a osiem znakomitych kawałków go wypełniających powinno być obowiązkową lekturą dla wszystkich fanów klasycznego metalu. Począwszy od błyskotliwego Ratts In The Attic aż po wieńczący instrumentalny Dorian Gray muzycy zaprezentowali stylistyczną perfekcję w każdym calu. Stormwitch w urzekający sposób połączyli kreatywność, polot i młodzieńczy entuzjazm ze znakomitą melodyką i (wreszcie) świetnym brzmieniem. O ile jeszcze na poprzednim krążku grała dojrzała kapela potrafiąca świadomie kierować swym talentem, rozumiejąca jak go ukierunkować i wykorzystać, to wraz z tą płytą możliwości kwintetu osiągnęły apogeum. Stormwitch połączyli siłę i dynamikę riffów ze swoistym romantyzmem, a nawet epickim tchnieniem. Eternia czarował zmiennością nastrojów i niewysłowioną gamą barw. Jonathan`s Diary to przejmująca opowieść powzięta z kart "Drakuli" Brama Stokera i chyba największy hit albumu. Slave To The Moonlight wzbogaciły maidenowe pasaże, a kapitalnemu przebojowi Ravenlord nadano posmak rycerskiej pieśni. Na albumie pojawiły się wstawki akustyczne, a teksty wypełniły eposy o smokach i średniowiecznych zamkach. O Stormwitch zrobiło się naprawdę głośno, choć prasa na Zachodzie w dalszym ciągu zgodnie ignorowała zespół. Dopiero teraz udało się muzykom wyruszyć na swoją pierwszą trasę koncertową wraz ze Stranger i Killer, zakończoną zresztą wielkim sukcesem.
Pierwszy skład. Od lewej: Stefan Kauffman, Ronny Gleisberg, Peter Langer, Andy Mück, Harald Spengler
1987-1994: SINUSOIDA
Po tournee członkowie zespołu zmienili swój sceniczny image, odchodząc od skór i ćwieków na rzecz uniformów barokowych stylizowanych na XVII wiek. Wprawdzie nie wszystkim odbiorcom nowe wdzianka przypadły do gustu, ale i w tym aspekcie nie można zespołowi odmówić oryginalności. Wraz z pojawieniem się na rynku [4] przyszło złagodzenie brzmienia, a wespół z nim niestety także jakość proponowanych dźwięków. To nie był zły krążek, ale styl Niemców uległ znacznemu zmiękczeniu - wkradło się do niego więcej prostszych melodii, pojawiły się kobiece wokale Lisy Wheeler i mnóstwo klawiszowych wstawek. Na szczęście jednak nie był to gniot, pomimo widocznej chęci zrobienia komercyjnej kariery. Do nowego stylu trzeba było się po prostu przyzwyczaić. Na start dobre wrażenie robił trzyminutowy Call Of The Wicked z nieprawdopodobnie chwytliwym refrenem i czasem takie najprostsze rzeczy świadczyły o przebłyskach muzycznego geniuszu. Rockowy lżejszy tytułowy The Beauty And The Beast udany, aczkolwiek naiwny (zabieg świadomy). Nieźle wyszedł też hard rockowy Emerald Eye o cechach rytmicznego hymnu z echami twórczości Bonfire, który spełniał wymogi mody na podobne granie w tamtym czasie - co odróżniało Storwmitch w tym utworze to solówka z elementami neoklasycznymi. Protoplastą podobnych późniejszych pieśni barda wykonywanych przez Blind Guardian był doskonały Tears By The Firelight. Niemcy sięgnęli też po wzorce brytyjskie i to riffowo odbicie niektórych kapel NWOBHM w tej rockowej odmianie i numer całkowicie odarto z niemieckiej toporności (zwiewność i rockowy feeling). Na typowy heavy metal na tej płycie zabrakło pomysłu i słabo brzmi nijaki w melodii i z mdłymi chórkami Tigers of the Sea oraz teoretycznie epicki Russia's on Fire, a raczej systematycznie usypiający. Najbardziej rozczarowująca na tej płycie kompozycja, choć część z narracją po rosyjsku jest zrobiona bardzo gustownie. Intro do pirackiej zaśpiewki Tigers Of The Sea kojarzyło się ze wstawką otwierającą Port Royal Running Wild. Krążek dopełniła odrobina motywów indiańskich w prostym riffowo Cheyenne oraz acceptowy Welcome To Bedlam. Pod względem brzmienia na brawa zasługiwała produkcja basu i perkusji, natomiast gitary kompetnie nie miały mocy. Mück zaśpiewał bardziej elastycznie niż w przeszłości. Transformacja grupy nie wszystkim fanom przypadło do gustu i wraz z publikacją [4] część dotychczasowych zwolenników odwróciła się od grupy, która już w tamtym momencie zaczynała rozpływać się w tłumie podobnie grających ekip niemieckich, których nieustannie przybywało.
Formacja odniosła wielki sukces głównie na Węgrzech, w Jugosławii i Czechosłowacji, gdzie zespół cieszył się największym poważaniem i siłą rzeczy na wschód Europy przybywał coraz częściej. Podczas jednego z takich wypadów zarejestrowano materiał, który trafił na koncertowy [5] - nagrany już z nowym basista Andy`m Jägerem. Pozbawiony elementarnej promocji, krążek dosłownie przepadł na rynku. W tym samym roku ukazał się katastrofalny [6], na którym Mück i spółka pożeglowali w stronę pop-rockowej estetyki. Lekkie brzmienie, ckliwe ballady i "ładne" refreny były olbrzymim rozczarowaniem dla sympatyków zespołu, a wszystko polane słodkim sosem. O ile na [4] klawisze i kobiece zaśpiewy stanowiły jedynie uzupełnienie tradycyjnych dźwięków, tutaj (uwypuklone) na tle delikatnego brzdąkania sprawiały jak najgorsze wrażenie. Muzycy nie tylko zatracili swoją dawną tożsamość, ale i nie odnaleźli nowej, błądząc pomiędzy stylami Def Leppard, Poison i Cinderelli. Te uproszczone kawałki z delikatnym wokalem Mücka nadawały się do gotowania obiadu, ale nastawiały się głównie na fanów stadionowego rock/metalu w USA. Ugrzecznione kompozycje w rodzaju ParadiseHeart Of Ice były jeszcze w jakiś sposób gitarowo miejscami interesujące, ale kiedy Stormwitch schodził na typowo hard rockowe tory, zahaczające o granie z lat 70-tych, to powstawały potworki w ordzaju rock`n`rollowy Tarred And Feathered. Z niemieckiej ekspresji na tej płycie zostało niewiele i szybki Eye Of The Storm sprawiał tylko wrażenie pędu za pomocą perkusji. Kompromitacji w tym numerze dopełniał fatalny refren, próbujący naśladować Heavens Gate. Jedyne warte uwagi popisy gitarowe zawarto w przeróbce "Marszu Tureckiego" Mozarta, a brak zaangażowania zupełnie kładł marny w melodii radiowy Another World Apart. Prężący muskuły Steel In The Red Light był raczej parodią heroicznego powermetalu, niż realnym przedstawicielem tego gatunku. Zdecydowano się też na rock/metalową balladę I Want You Around, stanowiącą skrzyżowanie stylów Scorpions i ekip amerykańskich z kręgu Skid Row, ale refren był zbyt słaby by móc konkurować najlepszymi. Blady King In The Ring tylko udowadniał jak bardzo z tego zespołu wyparowała energia. W końcu akustyczna ballada Take Me Home o znikomej wartości, której wykonanie nasuwało skojarzenia studenckie popisy przy ogniskach na letnich obozach, gdzie bardziej liczyła się ilość piwa, a nie sama muzyka. Produkcja przeciętna - miękka i bez wyrazu, jak wszystko inne tutaj. Heavy metal występował tutaj naprawdę w ilościach śladowych. Zasłużonej ekipie na własne życzenie powinęła się noga, co miało także określone skutki finansowe i w konsekwencji zdemolowało skład zespołu.
Skład z [6]. Od lewej: Harald Spengler, Andy Jäger, Andy Mück, Stefan Kauffman, Peter Langer
Absolutna klęska doprowadziła w efekcie do poważnych rozdźwięków między samymi członkami zespołu. W wyniku ciągłych kłótni i wzrastających napięć na tle artystycznym z zespołu odszedł Lee Tarot, dotychczasowy autor przytłaczającej większości muzyki i tekstów. W dodatku wygasł kontrakt z wytwórnią Gamą, a inni wydawcy wcale nie kwapili się, aby pozyskać Stormwitch do swojej stajni. Ku rozczarowaniu muzyków wydana w 1990 kaseta "Real Time Studio Demo", zawierająca cztery nowe utwory, nie wzbudziła wśród szefów wytwórni praktycznie żadnego zainteresowania. Zespół znikł na blisko dwa lata, po czym powrócił po kolejnej zmianie składu. W końcu przystanią dla Stormwitch stał się koncern Steamhammer/SPV. Na szczęście, na przekór wszystkim tym zawirowaniom i złej atmosferze, udało się Niemcom skomponować muzykę, która po latach broni się wyśmienicie. Wraz z [7] kwintet powrócił niemal z siłą godną pierwszych wydawnictw. Album zawierał dawkę znakomitego klasycznego heavy, brzmiącego niezwykle intensywnie i szczerze. Słuchając Listen To The Stories czy Wooden Drum trudno uwierzyć, że ludzie grający na tej płycie współpracowali ze sobą od niedawna. Co prawda wielu ortodoksów oczekiwało niemal idealnej kopii [2] czy [3], podczas kiedy nowy materiał był nieco inny, ale to wcale nie znaczyło, że był gorszy. Elementy "black romantic" występowały choćby w Dragon`s Day i pół-akustycznej balladzie Fate`s On The Rise, jednak brzmienie bardziej przypominało stylistykę znaną z dokonań klasycznych mistrzów, niż kierunek niegdyś charakterystyczny jedynie dla Wiedźmy. Pomimo tego zespół znakomicie odnalazł się w nowym wcieleniu i jego członkom po raz kolejny udało się stworzyć oryginalne i niepowtarzalne dzieło. Były tu zarówno podniosły nastrój, ekspresyjne riffy, jak i wiele odcieni melodycznych. Było to granie lekkie i w zasadzie hard rockowe z elementami power, z ciężkim basem i nieco zbyt głośną perkusją. Jedynie Mück śpiewał raz lepiej raz gorzej, miotając się pomiędzy dopasowaniem swojego głosu do komercyjnych wzorców radiowych a heavy metalem. W studio grupę wspomógł Stefan Kaufmann, który nagrał partie gitary akustycznej.
Wysoki poziom artystyczny nie przełożył się jednak na sukces komercyjny. Oczekiwania muzyków względem sprzedaży [7], zwłaszcza przy wsparciu potentata SPV, niewątpliwie były wyższe od stanu faktycznego. Ale czasy zbyt łaskawe dla klasycznego heavy już nie były i choć w samych Niemczech ten gatunek zawsze trzymał się nieźle, to jednak przecież wcale nie rodzimy kraj był głównym rynkiem Stormwitch. Trudno z dzisiejszego punktu jednoznacznie stwierdzić czy przyczyną takiego stanu rzeczy był spadek popularności heavy metalu na rzecz thrashu i grunge`owej popeliny, czy też raczej zaważyła tu znikoma znajomość starszych dokonań zespołu przez młodsze pokolenia. Po dwóch latach ukazał się [8], nagrany wyjątkowo w czteroosobowym składzie (z jedną gitarą). Ponownie formacja przeszła znaczną obniżkę formy, gdyż nowy krążek zdecydowanie odbiegał od wszystkiego, co Wiedźma zrobiła w przeszłości. Była to bez wątpienia płyta heavymetalowa, bez udziwnień znanych choćby z [6], jednak pomimo czysto metalowej konwencji był to materiał słaby. Zaczynało się całkiem nieźle od Stranded - zgrabnie zaaranżowanego kawałka w powermetalowej manierze, nie sprawiającego wrażenia przedłużanego na siłę (choć nieco surowego i beznamiętnie odegranego). Jednak już Liar był kontrowersyjny - tak jakby połączono na siłę melodyjny progresywny rock z metalowymi zagrywkami gitarowymi i podobne kompozycje nie był w stanie zainteresować fanów niemieckich. Garden Of Pain to jeden z najbardziej niedocenianych pomniejszych hitów Stormwitch. Podstawą atrakcyjności tego utworu była jego teatralność, ale również sposób spokojnego prowadzenia narracji pełnej dramatyzmu. Wspaniałe partie serwował tutaj Uzunovic. Gitary akustyczne to także istota She`s The Sun, ale ta kompozycja była blada i w ogóle nie wciągała. Metal odkładano na boczny tor w Seven Faces And Two Hearts z latynoskimi rytmami - kolejnym numerze prezentującym ówczesny Stormwitch jako kapelę lawirująca między stylami i wciąż poszukującą recepty na komercyjny sukces. Uroczy Let Lessons Begin można było tak pociągnąc do końca, a tak niepotrzebne wzmocnienie stwarzało wrażenie nadmiernie ugrzecznionego melodyjnego heavy metalu. Radosny powermetalowy The King Of Winds przypominał dawny Helloween, ale w połączeniu neoklasycznym fundamentem (godny uwagi shredding Uzunovica) słuchacz otrzymywał kompozycję nietypową. Jednakże pewne rozwiązania - mające teoretycznie łączyć melodię i progresywnośc - były słabe. Tak było z przekombinowanymi Forbidden, Victory Is Mine oraz trwającym prawie dziesięć minut Good Times-Bad Times z częściowo rapowymi wokalami na wzór Faith No More. Kompletnym nieporozumieniem był I`ll Never Forgive, gdzie progresywny rock był na siłę łączony z rycerskimi atakami gitary w dziwnych miejscach i neoklasycznych popisach bez żadnego uzasadnienia. Na słowa pochwały z pewnością zasługiwał fantastyczny Damir Uzunovic, stojący o klasę wyżej technicznie niż pozostali członkowie zespołu - choć łagodny wysoki Mucka był bezbłędny. Gdyby fani progresywnego melodyjnego rocka i AOR wsłuchali się uważniej w ostatni utwór Somewhere to być może Stormwitch zyskałby zwolenników w innym muzycznym środowisku. Dotyczyło to także samego brzmienia, zbyt lekkiego i pastelowego jak na heavy i power metal. W założeniu miało powstać dzieło skomplikowane w odbiorze, ocierające się o progresywną estetykę, a teksty oparto o powieść "Shogun" Jamesa Clavella. Efekt jednak odbiegał dalece od oczekiwań, a trwający 75 minut materiał ciągnął się w nieskończoność. Zniechęceni muzycy rozwiązali formację jeszcze w tym samym roku.
XXI WIEK
Takim to akcentem zakończył się pewien etap historii zespołu i wszystko wskazywało na to, iż będzie to koniec jego dziejów. Po kilku latach niewielu pamiętało, iż Stormwitch w ogóle istniał. Kiedy więc w 1997, zdobywający coraz większy rozgłos szwedzki Hammerfall na jednym ze swoich singli umieścił własną wersję Ravenlord, młodzi fani powermetalu zaczęli poszukiwać nagrań Niemców. Jeszcze lepiej dla kapeli przysłużyli się sami muzycy Hammerfall, wykonując ten kawałek podczas festiwalu "Bang Your Head" z Mückiem za mikrofonem (wydarzenie trafiło na kasetę VHS Szwedów "The First Crusade"). Okazało się, że poszukiwania płyt Stormwitch w sklepach spełzały na niczym, gdyż nikt nie pokusił się o wznowienie nagrań grupy na CD. W tym momencie odrestaurowanej szczątkowej popularności, wytwórnia B.O.Records wypuściła 16 marca 1998 składankę Priest Of Evil, zawierająca kawałki z trzech pierwszych płyt Stormwitch, wybrane przez samego Lee Tarota. Kompilacja sprzedała się dosłownie na pniu, ale nic dziwnego skoro paradoksalnie tak znakomite numery jak Masque Of The Red Death czy Jonathan`s Diary dopiero teraz doczekały się debiutu na cyfrowej ścieżce. Rok 1999 przyniósł kolejny cover Stormwitch - tym razem o własną interpretację Tears By The Firelight pokusili się Włosi z White Skull. Świat obiegły też wieści o próbach reaktywacji zespołu, jednak Lee Tarot nie potrafił się porozumieć na tym polu z Andy Mückiem. Na szczęście materiał, który gitarzysta skomponował z myślą o Stormwitch nie trafił do kosza - jeszcze w 1999 premierę miał album Odyssey nowego projektu Haralda o nazwie Tarot`s Myst (na perkusji Dieter Bernert z Brainstorm). Naprawdę szkoda, że to udane wydawnictwo nie ukazało się pod starym szyldem. Mück okazał się jednak człowiekiem upartym (nie pogodził się z Tarotem) i konsekwentnym w działaniu. Dobrał sobie nowych współpracowników, w tym dwóch członków z reaktywowanego kilka lat wcześniej Tyran` Pace. Po podpisaniu kontraktu z wytwórnią Silverdust Records, odmłodzony zespół rozpoczął pracę nad nowym albumem studyjnym Stormwitch.
5 sierpnia 2002 ukazał się [9], zawierający wprawdzie sporo odniesień do [4] i [7], jednak ciężko było o jakiś jednoznaczny wspólny mianownik między wydawnictwami. Nowi muzycy do końca nie zgrali się między sobą, o wielkiej rewelacji nie mogło być mowy. Nie był to album porywający, ale przyzwoita propozycja na stonowanym średnim poziomie. Zdecydowanie wyróżniały się dwa utwory: przypominający dawne dokonania Dance With The Witches oraz podniosły The House Of Usher. Resztę płyty wypełniły kawałki pozbawione dawnej siły, jak cover Styx Man Of Miracles czy upstrzony klawiszowymi plamami pseudo-folkowy The Devil`s Bride. Riff z My World niebezpiecznie przypominał Heaven And Hell Black Sabbath, a Jeanne d'Arc to kontrowersyjne epickie granie z przeciętnymi dodatkowymi wokalami żeńskimi. W The Knights Of LightNothing More z symfonicznym łagodnym tłem i gitarą akustyczną mogłoby równie dobrze nie być, a The Altar Of Love to nie romantyczna ckliwa kompozycja radiowa, a coś w rodzaju progresywnego powermetalu w umiarkowanym tempie, w którym czekało się na jakieś nieoczekiwanie rozwinięcie, ale nic takiego nie następowało (pewnym smaczkiem były klawisze w tle o charakterze po części orientalnym). Słabiutka była końcówka w postaci nijakiego Proud And Honest oraz sentymentalnej rockowej piosenki Together. Gra gitarzystów Winklera i Schwarza, może i dosyć biegłych, była ogólnie maało ciekawa, klawisze po prostu coś podgrywały i jedynym jaśniejszym punktem był perkusista Marc Oppold, grając kreatywnie i tworząc podkład rytmiczny do riffów, które za kreatywne było uznać trudno. Sam lider zaśpiewał poprawnie, ale tak poprawnie i zachowawczo, że aż wywoływało to zniecierpliwienie. Brzmienie przypominało AOR grup niemieckich i skandynawskich, ugładzony i delikatny w sferze gitar. Ogólnie ekipa próbowała zainteresować swoją grą z różnych kierunków, ale te kompozycje były wyjątkowo przeciętne.
Ten sam skład zrealizował [10] - materiał był pozbawiony energii niczym jak [4], słodki jak [6] i rozwlekły jak [9]. Wypełnił go nudny hard rock, przetykany niby-metalowymi banalnymi melodiami w stylu At The Break Of This Day.
Trafiło tu jednak kilka kawałków z lepszymi refrenami i wysublimowanymi melodiami (The Sinister Child). Tempo lekko podkręcano w At The Break Of This Day, ale Mück śpiewał miejscami za wysoko i niespodziewanie pojawiała się niby z niczego kolejna zwiewna atrakcyjna kompozycja z dodatkowym planem klawiszowym Schmidta. Potem znowu wolniej i coś pomiędzy epiką a romantyzmem powodowało, że rytmiczny Fallen From God popadał w zapomnienie - zresztą poparto go dziwacznym videoklipem, który niczym w soczewce skupiał wszelkie mankamenty tamtego składu. Zespół zdecydował się niepotrzebnie na nagranie Frankenstein`s Brothers z wykorzystaniem elementów gotyckiego rock/metalu oraz podrabiający Iron Maiden Puppet In A Play. Grupa sadowiła się wygodnie w bezpiecznych tuzinkowych numerach (Until The War Will End, The Kiss Of Death, The Drinking Song), sprawiających jedynie wrażenie powermetalowe. Andy zbyt pretensjonalnie wypadł w akustycznej pieśni barda Sleeping Beauty i dopiero w ostrzejszych kawałkach w niemieckim stylu (WitchcraftMoonfleet) słychać w jak znakomitej dyspozycji głosowej potafił jeszcze być. Godna wyróżnienia była produkcja, jakby ulepszona wersja brzmienia z 2002 i nawet trudno było znaleźć odpowiednik w niemieckim melodyjnym power na ten lekki i wręcz krystaliczny efekt finalny. Płyta przepadła, a Stormwitch ponownie się rozsypał.
Czasy [12]. Od lewej: Jürgen Wannenwetsch, Volker Schmietow, Andy Mück, Tobias Kipp, Marc Oppold
Przyszedł rok 2015 i po jedenastu latach Andy Mück z nową ekipą wydał w końcu [11]. Z pewnością pozytywne wrażenie robiła forma wokalna lidera, który śpiewał głosem 20-latka z trzydziestoletnim doświadczeniem. Znów gorzej to wyglądało w przypadku samego materiału, mającego swoje inspiracje w stylu wypracowanym w latach 2002-2004, ale jednak z ograniczonym zasobem pomysłów, które mogłyby bardziej przykuć uwagę. Trochę heavymetalowego teatru z czarownicami w tle w Evil Spirit i trochę melodyjnego heavy z ich udziałem w miałkim Season Of The Witch. Pewne zdziwienie budziło umieszczenie heroicznego Trail Of Tears, niczym pod ówczesny Uriah Heep z Shawem, ale ten kawałek nie mógł zabrzmieć dobrze przy takim brzmieniu jakie zostało tutaj zastosowany. Potencjał riffowy był, ale mocy w suchych i niezbyt ciężkich gitarach po prostu zabrakło. Trochę lżejszego melancholijnego rock/metalu w Taliesin, trochę banalnego powermetalu w Last Warrior oraz At The End Of The World, trochę grania pod Mob Rules w True Until The End. Wszystko było umiarkowanie zróżnicowane, przy równoczesnym zachowaniu pewnej jednolitej formy przekazu, ale po prostu mało interesujące. Pretensjonalny balladowy Runescape czy bezradne budowanie klimatu w monotonnym The Harper In The Wind tylko to udowadniało. Dwie bonusowe kompozycje wnosiły niewiele, bo treści muzycznej na ponad osiem minut nie było w trudnym do zdefiniowania gatunkowo heavymetalowym Singers Curse, a wykonany przy pianinie z tłem symfonicznym i gitarą akustyczną romantyczny Different Eyes nie miał duszy. Powstało granie odtwórcze, pozbawione charyzmy i w bojaźliwy sposób nakierowane na akompaniowanie liderowi. Gitarzyści kompletnie bezbarwni, a bębniarz Micha Kasper opukiwał swój zestaw chyba z wiedzą, że w Burzowej Wiedźmie na długo nie zagości. Stormwitch powrócił po raz trzeci z płytą wyjątkowo przeciętną, która w jakimś zakresie mogła zadowolić co najwyżej zagorzałych fanów wokalnego talentu Andy`ego Mücka.
Na [12] wrócił Oppold, odszedł natomiast Ralph Rieth zastąpiony przez bliżej nieznanego Tobiego Kippa. Album stanowił kolejną próbę odzyskania dawnej chwały, bo nie sławy - Stormwitch był dostatecznie kultowy, by o to nie zabiegać. Zaczynało się najgorzej jak mogło - od ociężałego Ancient Times, nudnego heavymetalowego kawałka bez polotu. Tytułowy Bound To The Witch zamiast być mroczną opowieścią wpadał w banalny hard rock z dociążonymi gitarami. Zresztą nie wszystkie solówki grane naprzemiennie przez obu gitarzystów były w pełni udane - kilkakrotnie wyraźnie słychać fałsze i potknięcia, które nie powinny się znaleźć na finalnej wersji albumu. Arya aspirował w swej pozornej złożoności na coś więcej, a ostatecznie pozostawia grupę na rozdrożu pomiędzy klimatem budowanym riffami, a dosyć banalną melodią główną. Andy Mück śpiewał doskonale i stanowił niemal 90% wartości tego krążka - frontman był w wybornej dyspozycji i należało żałować, że przyszło mu wykonywać kawałki marne i niezapamiętywalne. Takimi były z pewnością: przesłodzony minstrelowy Stormwitch,akustyczny mało ciekawy Nightingale czy pseudo-epicki King George z nadmierną dozą melancholii. Jedynym jaśniejszym punktem był The Ghost Of Mansfield Park, gdzie sugestywny głos Mücka wsparły w końcu mocne rytmiczne gitary. Dało się także słuchać utworów w średnich tempach opartych na schematach brytyjskich z lat 80-tych Songs Of Steel oraz Odin`s Ravens - oba z bujającymi wysokoenergetycznymi refrenami. Produkcyjnie album przypominał dokonania szwedzkiego Dream Evil: "rozjaśnione" miękkie gitary, wyrazisty bas, niezbyt głośna perkusja i wysunięty nadmiernie do przodu wokal. Powstał krążek z najbardziej tradycyjną wersją tradycyjnego heavy, ale z tym elementem nowoczesności, który skutecznie odrzucał rzesze nowych fanów. Najgorszy był brak inwencji w kierunku rasowych zagrywek i killerskich refrenów. Ekipa po raz kolejny rzucała się w wir przeciętności i po raz kolejny był to powrót nieudany.
Czegokolwiek by o Stormwitch nie napisać, był to jeden z najbardziej ignorowanych przed media zespołów metalowych i to na przestrzeni całej swojej historii. W polskiej prasie muzycznej, o grupie, która regularnym wydawnictwem debiutowała w tym samym roku co Running Wild czy Grave Digger, nie pisało się w ogóle ponad 20 lat. Jak widać nie każdemu była pisana kariera na miarę Accept czy Helloween - mimo, że Mück i reszta kolegów już na samym początku wykreowali własny łatwo rozpoznawalny styl. Bez wątpienia wpływ na taki obrót sprawy miał fakt, iż o płytach tej grupy nie słyszało tak wielu jak o wydawnictwach Iron Maiden czy Manowar, będących nieskończoną inspiracją dla całej masy gorszych zespołów.
Muzycy udzielali się później w rozmaitych grupach:
ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | BAS | PERKUSJA | KLAWISZE |
[1-4] | Andy `Aldrian` Mück | Harald `Lee Tarot` Spengler | Stefan `Steve Merchant` Kauffman | Ronny `Pearson` Gleisberg | Peter `Lancer` Langer | - |
[5-6] | Andy `Aldrian` Mück | Harald `Lee Tarot` Spengler | Stefan `Steve Merchant` Kauffman | Andy `Hunter` Jäger | Peter `Lancer` Langer | - |
[7] | Andy `Aldrian` Mück | Damir Uzunovic | Joachim `Joe` Gassmann | Martin Albrecht | Peter `Lancer` Langer | - |
[8] | Andy `Aldrian` Mück | Damir Uzunovic | Martin Albrecht | Peter `Lancer` Langer | - | |
[9-10] | Andy `Aldrian` Mück | Martin Winkler | Fabian Schwarz | Dominik Schwarz | Marc Oppold | Alex Schmidt |
[11] | Andy `Aldrian` Mück | Ralf `Stoney Spitznagel` Rieth | Volker Schmietow | Jürgen Wannenwetsch | Micha Kasper | - |
[12] | Andy `Aldrian` Mück | Tobias Kipp | Volker Schmietow | Jürgen Wannenwetsch | Marc Oppold | - |
Fabian Schwarz / Alex Schmidt (obaj ex-Tyran` Pace), Joachim Gassmann (ex-Letter X),
Martin Albrecht (ex-Rough), Mard Oppold (ex-Tyrant, ex-Death In Action), Ralf Rieth (ex-Jackie Wulf)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1984 | [1] Walpurgis Night | |
1985 | [2] Tales Of Terror | |
1986 | [3] Stronger Than Heaven | #7 |
1987 | [4] The Beauty And The Beast | |
1989 | [5] Live In Budapest (live) | |
1989 | [6] Eye Of The Storm | |
1992 | [7] War Of The Wizards | #16 |
1994 | [8] Shogun | |
2002 | [9] Dance With The Witches | |
2004 | [10] Witchcraft | |
2015 | [11] Season Of The Witch | |
2018 | [12] Bound To The Witch |