Angielski wokalista, urodzony 7 sierpnia 1958. Pierwszymi w miarę poważnymi zespołami Dickinsona były Shots i Speed (singiel Down The Road / Man In The Street w 1980). Oba wykonywały muzykę z całą masą wpływów Wielkich ówczesnego hard`n`heavy. Swoistą ciekawostką dotyczącą Speed, był fakt, iż w grupie tej chodziło przede wszystkim o to, aby wszystkie kawałki grać bardzo szybko. Także ciekawym wydaje się fakt, że Dickinson w tym czasie niespecjalnie widział siebie jako metalowego wokalistę. Oczywiście był pod wielkim wrażeniem dokonań Gillana i Dio, ale jakoś w początkowym okresie Bruce nie był szczególnie zainteresowany takim kierunkiem swej wokalnej kariery. Wiedział natomiast na pewno, że nigdy nie będzie grał arcypopularnego pod koniec lat 70-tych punka, gdyż była to dla niego zwyczajna kupa hałasu. Punktem zwrotnym w karierze śpiewaka okazał się jeden z koncertów, jaki ekipa Shots dała w pubie "Prince Of Wales" w Gravesend, 30 km od Londynu. Sam lokal nie posiadał sceny, a na potrzeby koncertu wystawiano kilka stolików z toalety. Często zdarzało się, że w środku występu pomiędzy muzyków wchodził jakiś koleś, idąc się wysikać. Zdarzało się wówczas, że Bruce otwierał delikwentów drzwi od kibelka, a gdy ten wychodził, przystawiał mu mikrofon i przeprowadzał z nim wywiad. W każdym razie podczas jednego z takich knajpianych gigów świetnie zapowiadającego się wokalistę wypatrzyli bywający od czasu do czasu w "Prince Of Wales" Paul Samson i Thunderstick - muzycy grupy Samson. Kiedy Paul zatelefonował do Bruce`a i zaproponował mu posadę w swoim zespole, w pierwszym momencie Dickinson poczuł się trochę nieswojo. To brzmiało jak coś nierealnego. Samson był wówczas kapelą posiadającą profesjonalny płytowy kontrakt i debiutancki album Survivors na koncie. Dla młodego wokalisty była to prawdziwa nobilitacja. Ekipa Samson grywała również duże koncerty w Londynie, o jakich Bruce z Shots mógł jedynie pomarzyć. Po kilku rozmowach panowie doszli do porozumienia i mimo iż Samson byli akurat w trakcie promocji swojej płyty, na Dickinsona musieli jeszcze poczekać trzy tygodnie. Tyle czasu Bruce potrzebował, aby pozaliczać kilka egzaminów z historii.
Przejście do Iron Maiden było dla Dickinsona decyzją, która zaważyła nie tylko na jego życiu, ale i na historii całego heavy metalu. Skład zespołu z Brucem w składzie bardzo szybko stał się tym "klasycznym", a zespół w błyskawicznym tempie przebił się do ścisłej czołówki, którą to pozycję utrzymał do dziś. W 1990 Bruce zdecydował się na pierwsze wydawnictwo solowe. Niestety, [1] był kiepski. Założenie, by album brzmiał jak Maiden stało się chyba celem nadrzędnym - udało się tego dokonać, ale zrobiono na siłę. Było tu parę dobrych kawałków jak pompatyczny Son Of A Gun, niezła ballada Gypsy Road czy cover Davida Bowie All The Young Dudes. Jednak krążek w większości wypełniły pop-rockowe kompozycje, nie zawierające zbyt wielu dobrych pomysłów i zwyczajnie nudne. Takim Dive! Dive! Dive! albo Lickin` The Gun zupełnie brakowało polotu i werwy. Zabrakło koncepcji, jak ten album miałby wyglądać - wszystko oblepiał stylistyczny chaos, a kawałki nie podązały w jednym sprecyzowanym kierunku, stanowiąc zlepek nie ukończonych pomysłów, jakby ktoś składał je w pośpiechu. W dodatku miało się wrażenie, że towarzyszący Bruce`owi instrumentaliści nie włożyli wystarczająco serca w te nagrania - nawet gitara Gersa brzmiała "płasko i zwyczajnie". Jedynie wokale były jak zawsze pełne pasji, ekspresywne i przeszywające powietrze. Album składający się niemalże w całości z wypełniaczy nie mógł zrobić wielkiej kariery wśród entuzjastów heavy metalu. Paradoksalnie zresztą dla nich zawierał dźwięki zbyt popowe, a dla odbiorców popu za ciężki. Choć płytę z miejsca łyknęli zagorzali fani Maiden, wyniki sprzedaży wcale nie rosły w tempie, jakiego wokalista by oczekiwał. Debiut całkowicie przepadł na rynku.
Wkrótce drogi Iron Maiden i Dickinsona miały się nieuchronnie rozejść. Bruce nosił się z decyzją odejścia z zespołu od dość dawna, jednak powziął ją i poinformował o niej pozostałych muzyków podczas trasy promującej Fear Of The Dark. Wieloletnie życie na walizkach, trwające nawet po dwa lata trasy koncertowe i bycie w ogóle częścią wielkiej machiny Żelaznej Dziewicy, w końcu wyczerpały psychicznie wokalistę. Poza tym Dickinson chciał robić własną muzykę i pójść w trochę innym kierunku. [2] był o niebo lepszy od miernego debiutu. Grali tu zupełnie nowi ludzie (znający się wcześniej z grupy Roy`a Z - Tribe Of Gypsies) i to słychać. Zniknęły smętne wpływy popowe (poza balladą Change Of Heart), a nowe brzmienie było potężne, soczyste i stricte metalowe. Tak ciężko brzmiącej płyty w dotychczasowej karierze wokalisty jeszcze nie było. Postawiono na numery w średnich tempach, monumentalne i dosyć w swej strukturze proste. Gitara "chodziła" bardzo masywnie, nadając kompozycjom mroczny charakter. Na tym tle znakomicie wypały wokalizy Dickinsona, o których sile przekonywały już dwa pierwsze kawałki - monumentalny Cyclops i mięsisty Gods Of War. Podobać się mogły lekko zaśpiewany Shoot All The Clowns oraz maidenowy Sacred Cowboys. Dorobiono się też super przeboju w postaci cudownej ballady Tears Of The Dragon, której wrażenia nie psuła nawet reggae`owa wstawka w środkowej części. Jedynymi kiepskimi momentami były wykrzyczany i nie pasujący do obranej stylistyki Laughing In The Hiding Bush oraz nijaki Fire. Nie dało się ukryć, że do brzmienia Bruce przemycił pewne delikatne elementy grunge`u, z tym że tutaj ani przez chwilę nie zalatywało jakimś kiepskim garażem. Ten materiał przy pierwszym odsłuchu wcale nie wchodził łatwo i był krążkiem o wiele trudniej przyswajalnym niż typowa produkcja Iron Maiden. Trzeba było się nieco przyzwyczaić do tego monumentalizmu i mroku, ale kiedy już się przetrawiło te dźwięki, odkrywało się muzykę wspaniałą i nowatorską.
Album udowadniał niedowiarkom, iż Dickinson potrafił sobie radzić na scenie bez wsparcia kolegów z Iron Maiden i że stać go było na nagrywanie dobrych wydawnictw. Fani odetchnęli z ulgą, gdyż wydawało się, że Bruce nie zamierzał odchodzić od klasycznych dźwięków - mimo, że na świecie szalał grunge`owy fetor. Z trasy promującej śpiewak wykroił materiał, który znalazł się na dwupłytowym [3]. Pierwszy koncert, kameralnie odegrany dla potrzeb mediów, odbył się w "Metropolis Studios" w Chiswick. Ten koncert bez publiczności brzmiał jak nagrany przy pustej sali. O wiele lepsze wrażenie robił drugi CD, prezentujący występ w słynnym londyńskim klubie "Marquee". Wokalista miał świetny kontakt z publiką, brzmienie było autentyczne bez specjalnych studyjnych liftingów, a muzycy znakomicie wywiązywali się ze swych obowiązków, pozwalając sobie gdzieniegdzie na improwizacje. Dwie studyjne płyty, jakie wokalista wcześniej wydał, to jednak trochę mało jak na zrobienie jakiegoś artystycznego przekroju i zarejestrowany na [3] materiał wypadł nieco jednostajnie. Zwłaszcza, że obie płytki zawierały niemal identyczny zestaw utworów, różniący się jedynie kolejnością i jednym trackiem. W dodatku nie zabrakło malkontentów narzekających, iż śpiewak nie zagrał tu nic z czasów Iron Maiden. Rok 1996 dla Bruce`a okazał się czasem wielkich zmian. Przede wszystkim muzyk podpisał nowy kontrakt z prężnie działającą firmą Raw Power, będącą częścią koncernu Castle Communications. Oprócz tego obok niego pojawiła trójka nowych instrumentalistów, z którymi Bruce nagrał [4], który mocno podzielił fanów. Byli nawet tacy, którzy zarzucali Dickinsonowi zdradę metalowych ideałów i "zwąchanie się" z grunge`owa modą. Nie chodziło nawet o stylistykę Iron Maiden, trudno było zaakceptować stylistyczne innowacje i poszukiwania artystyczne muzyka. Album zawierał mierną mieszankę muzyki progresywnej i grunge`u, zabrakło jakiejkolwiek przebojowości, zresztą trudno było wytrzymać przy takich koszmarkach jak I Will Not Accept The Truth lub Meltdown. Nawet charakterystyczna maniera wokalna Bruce`a rozpływała się gdzieś na tle tej mdławej i ciężkostrawnej muzyki.
Od lewej: Adrian Smith, Dave Ingraham, Bruce Dickinson, Eddie Casillas, Roy Z
Kiedy muzycy zaprezentowali Bruce`owi pomysły na nowe kawałki, podążające w stronę popu i komercji radiowej, ten zdecydował się, że ta współpraca nie będzie mieć przyszłości. Skontaktował się zatem z Royem Z, Casillasem i Ingrahamem, z którymi zaczął pisanie nowego materiału. W pewnym momencie zdał sobie jednak sprawę, iż dla lepszego wyrażenia nowych utworów przydałby mu się jeszcze jeden gitarzysta. Do tej roboty skaptował innego dezertera z Iron Maiden - Adriana Smitha. Po opuszczeniu Maiden w 1988 niewiele było słychać o Adrianie, który nagrał przeciętną płytę ze swoim zespołem A.S.A.P., a następnie powołał do życia mało ciekawy projekt Psycho Motel. Zagrał też parę rzeczy na solowy debiut Michaela Kiske Instant Clarity w 1996. Propozycja od Bruce'a przyszła więc w samą porę. [5] okazał się rewelacyjną płytą, pełną ognia i żywiołowości. Już kilka dźwięków otwierającego album Freak i od razu było jasne, że Dickinson w chwale wrócił do heavy metalu. Wszystko zostało zagrane z takim wykopem, że fanom opadły szczęki. A że artysta uczynił to w momencie, kiedy w Maiden działo się coraz gorzej, tym bardziej zyskiwał sobie przychylność kręgów klasycznometalowych. W dodatku album miał własny feeling, brzmiał nowatorsko i porywająco. Gitary grały o wiele swobodniej, z większą ilością polotu - zresztą Roy Z (producent całości) ze Smithem uzupełniali się znakomicie, a riffy i przede wszystkim solówki uległy urozmaiceniu. Dickinson był w wysokiej formie, tak dysponowanego śpiewaka fani nie słyszeli już dawno. Znakomite były inne kawałki jak Starchildren, rozbudowany Darkside Of Aquarius z basowym zwolnieniem w środkowej części, przebojowe Road To Hell i The Magician. Całość przetaczała się przez głowę słuchacza z efektem porządnego tornada. Wszystko kończyły klimatycznie wyciszające Omega i Arc Of Space. Album sprzedawał się dosłownie "na pniu", a Bruce dorobił się drugiego "radiowego" kawałka - smutnej ballady Man Of Sorrows, która doczekała się wersji symfonicznej i hiszpańskojęzycznej. Jedynym utworem odstającym poziomem od reszty był niepotrzebny Welcome To The Pit. Krążek należał do grona tych, o których mówi się, że są absolutną kwintesencją metalu - wzorem jak grać "stary dobry heavy", oparty na jasnych jak słońce wzorcach, a przy tym robić to w sposób oryginalny i całkowicie wolny od tępego naśladownictwa. Należy też dodać, że wersja amerykańska i japońska zawierały również bonus w postaci The Ghost Of Cain.
Wydawać by się mogło, iż po tak znakomitej płycie jak [5], wokalista nie zdoła stworzyć czegoś równie doskonałego lub że przynajmniej będzie trzeba na nowy krążek poczekać nieco dłużej niż rok. Spekulowano również, że Dickinson po olbrzymim sukcesie ostatniej produkcji zechce teraz nagrać podobny album, licząc na łatwe zyski. Tymczasem na [6] znów fani mieli do czynienia z muzyką najwyższych lotów i w dodatku odrobinę odmienną. Ta mroczna płyta oparta była na wrażeniach, jakie pozostawiła na Dickinsonie twórczość malarska i poetycka Williama Blake`a. Błyskotliwe teksty napisane pod jego wpływem oraz traktatów alchemików stanowiły próbę zgłębienia sekretów ludzkiej duszy. Rzucało się w uszy nietypowe brzmienie riffów. Nisko nastrojone gitary grały tu jakoś nieziemsko, podobno sprawcą całego zamieszania był Roy Z. To on miał wpaść na pomysł wymiany jednej ze strun w gitarach, przez co muzycy uzyskali takie, a nie inne dźwięki. On był też ponownie odpowiedzialny za brzmienie albumu i wywiązał się wręcz wzorowo ze swego zadania. Potęga dźwięku, jaką emitował krążek powinna służyć za wzorzec wielu metalowym produkcjom. Bruce ponownie w mistrzowski sposób operował głosem, perfekcyjnie budując nastrój i stopniując napięcie. Album należało traktować jako całość, ale koniecznie trzeba wyróżnić Chemical Wedding, The Tower, Book Of Thel, Jerusalem i Trumpets Of Jericho. Album ukazał się pod szyldem Air Raid Records, prywatnej wytwórni Dickinsona. Do dzisiaj fani uwielbiają obie płyty i ciężko im wybrać, która z nich jest lepsza - wszak zarejestrowanie materiału bliźniaczo podobnego do [5] byłoby o wiele "bezpieczniejszym" rozwiązaniem. Dickinson jednak podjął się nowych wyzwania i nie tylko wyszedł z tego obronną ręką, ale stworzył kolejne arcydzieło.
Kolejny rok w karierze wokalisty zaczął się od wiadomości, która obiegła cały świat lotem błyskawicy - Bruce powracał w szeregi Iron Maiden. Steve Harris i spółka - mimo dwóch całkiem udanych płyt z Blaze`m Bayley`em - znaleźli się na artystycznym zakręcie. Podobno inicjatorem pomysłu był Harris - ten zaś twierdził, że najpierw zadzwonił do niego Dickinson. W szeregi Dziewicy wrócił też Adrian Smith, a nie wyleciał żaden z gitarzystów, więc zespół rozrósł się do sekstetu. Tymczasem komercyjny sukces [6] poparty został ogromną trasą koncertową. Podczas występów w Brazylii muzycy zarejestrowali materiał, który trafił na drugi album koncertowy. Mało jednak brakowało, a [7] nie ukazałby się wcale. Na potrzeby koncertowego albumu rejestrowano występ w Sao Paulo, ale z powodów technicznych nie nagrały się pierwsze cztery utwory. Całą rzecz udało się naprawić dopiero podczas drugiego koncertu w tym mieście, który w ogóle nie był planowany. Zorganizowano go w pośpiechu i do dziś jest tajemnicą jak to możliwe, iż na występ, którego w żaden sposób z uwagi na brak czasu nie dało się rozreklamować, przybyło 3000 fanów. Krążka słuchało się znakomicie, mimo surowego i nie obrobionego (całe szczęście) materiału. Tym razem Dickinson postawił głównie na najświeższe kawałki, z których aż siedem pochodziło [6]. Jak zawsze Bruce miał rewelacyjny kontakt z publicznością, która reagowała niezwykle żywiołowo na każdy dźwięk.
Następne lata kariery wokalisty stały pod wyraźnym znakiem Iron Maiden. Znakomity Brave New World, promujące go tournee, album koncertowy w formacie audio i DVD, potem box z trzema podwójnymi archiwalnymi materiałami Dziewicy - to wszystko wymagało ogromnych nakładów pracy i czasu. Może dlatego dopiero w 2001 wokalista przypomniał o swojej solowej karierze dwupłytową składanką The Best Of Bruce Dickinson. Pierwsza część zawierała rzeczywiście przeboje znane z oficjalnych wydawnictw oraz dwa nowe nagrania: Broken oraz Silver Wings. Na drugiej płytce znalazły się nagrania ze stron B singli i odrzuty z sesji. Dobrze słuchało się pierwotnej, nagranej przez Dickinsona wersji Bring Your Daughter...To The Slaughter czy znakomitych Real World albo Darkness Be My Friend. Jednak już taki No Way Out...Continued, gdzie Bruce chciał się sprawdzić w muzyce elektronicznej w stylu Depeche Mode, mocno drażnił. Podobnie rzecz miała się z rozwlekłym brzdąkaniem w rodzaju Midnight Jam czy bluesowym gniotem Ballad Of Mutt. Do białej gorączki doprowadzała symfoniczna wersja genialnego Man Of Sorrows, gdzie pykająca komputerowa perkusja spłaszczyła ten numer jak tylko to było możliwe. Był też kiepski żart w postaci I`m In A Band With An Italian Drummer, który może byłby bardziej strawny w lepszym materiale, ale pośród nieudanych, trącących popem lub bluesem kompozycji, zwyczajnie się w nie wtopił. Wisienką na torcie irytacji był The Voice Of Crube, w którym Bruce przez ponad 13 minut opowiadał o każdym zarejestrowanym na kompilacji kawałku.
W 2002 Dickinson pojawił się w na festiwalu "Wacken Open Air". Oprócz zagrania doskonałego show, artysta wsławił się znokautowaniem kamerzysty, nagrywającego bez zezwolenia jego występ. Co więcej, w zespole Bruce`a zagrali ponownie byli członkowie jego grupy z czasów [4], czyli Chris Dale i Alex Dickson. Ostatnim jak do tej pory albumem solowym Dickinsona był [8], przy którym ogromną rolę odegrał Roy Z. Była to płyta solidna, ale nie powalająca. Słyszalny był zwłaszcza brak gitary Smitha, melodie brzmiały zbyt ciężko, nawet śpiew miejscami wypadł forsownie. Stylistycznie utwory zmieniały się jak kameleon. Raz było naprawdę heavy/powerowo (Abduction), innym razem rock`n`rollowo (River Of No Return). Po doskonałych poprzednikach można było poczuć spory niedosyt. Duże wrażenie robił jedynie znakomity Power Of The Sun.
Nowe pokolenie słuchaczy heavy metalu wyrosło od czasu, gdy w 2005 Bruce zaprezentował swoją ostatnią płytę firmowaną własnym nazwiskiem. 1 marca 2024 ukazał się [9], w niemal takim samym składzie jak krążek sprzed blisko 20 lat. Po raz pierwszy Dickinson wyłamywał się ze schematu muzyka odchodzącego od korzeni Iron Maiden na płytach solowych w tak znacznym stopniu. W studio grupę wsparł na drugim planie czarodziej klawiszy Mistherii. Fani zawsze liczyli na wysoką formę wokalną Dickinsona, niezależnie od tego co by nie śpiewał na swoich płytach. Tym razem była to forma nierówna i słychać, że bohater był już jednak nieco zmęczony. W jego własnym głosie wyprzedzili go już inni młodsi wokaliści i słychać, że wyprzedzili znacznie. W tym kontekście rosło znaczenie samej muzyki, która te pewne niedostatki wokalne powinna tuszować. To nie było granie galopujące, Roy Z grał masywnie i ostro zarazem, sam Bruce zazwyczaj na jednej płaszczyźnie z gitarą i tylko w refrenach był bardziej wyeksponowany. Mastering wykonał Brendan Duffey - specjalista w stylizacji planów dalszych i raczej powermetalu niż heavy metalu. W Afterglow Of Ragnarok
umiarkowany epicki mrok nie potrafił stworzyc odpowiedniego klimatu, a spokojny Many Doors To Hell miał niepotrzebnie rozkrzyczane wysoko refreny. Ciekawy był odegrany w lekko teatralnym stylu Rain On The Graves, z rozlegle zaśpiewanym refrenem i masywnymi partiami Mistherii. Nieźle zaczynał się Resurrection Men i wydawało się, że coś chwytającego ze serce się nagle pojawi, ale to był tylko masywny heavy w średnim tempie i niestety z nieciekawym siłowym wokalem Bruce`a. Balladowy Fingers In The Wounds nasycono orientalnymi partiami klawiszy, ale jak na tak niedługi numer to upchano zdecydowanie zbyt wiele nie pasujących do siebie motywów. Potem niby-monumentalizm w Eternity Has Failed, odnoszący się do późnego Iron Maiden i z gościnnym udziałem gitarzysty Gusa G. Mistress Of Mercy to blada mieszanka heavy metalu z hard rockiem, z kolei realnie balladowy Face In The Mirror zbytnio przypominał podobne utwory Accept z Tornillo. Tą łagodność kontynuowano w Shadow Of The Gods z wysublimowanym planem drugim i (w pewnym momencie) dwukanałowym wokalem, ale nawet tu numer przechodził niepotrzebnie do prostego rytmicznego heavy metalu w amerykańskim stylu, bez głębszej muzycznej historii. Dziesięć minut z Sonata (Immortal Beloved) to czas spędzony z heavy metalem klimatycznym na granicy progresywnego, z takim sobie śpiewem lidera i umiarkowanie interesującym refrenem. Pewnie z powodzeniem to by się mogło znaleźć na jakiejś kolejnej płycie Iron Maiden, gdyby dać tu kolejno solówki trzech gitarzystów. Narracja była w równej mierze teatralna, co i usypiająca w pewnych momentach i dobrze, że Mistheria dawał o sobie znać w większym stopniu niż w tych wcześniejszych bardziej gitarowych kawałkach. Wiało tu nudą, nawet w tej leniwej długiej solówce Roy`a Z, która ten numer zamykała. Poza jednym wyjątkiem, Dickinson zawalił w sferze melodii i ta płyta nie była po prostu w stanie konkurować z czołówką NWOTHM i tutaj Bruce jako muzyk pozostawał daleko z tyłu. na poprzednich albumach były prawdziwe killery, hit gonił hit, a tutaj nic nie budziło większych emocji. Blisko godzina muzyki to zdecydiwanie za dużo w stosunku do ilości muzycznych pomysłów jakie się tu pojawiły. Powstał krążek zachowawczy, ostrożny i bezpieczny gatunkowo, z którego praktycznie nic nie wynikało poza dochodem pieniężnym dla Dickinsona.
Dyskografię uzupełnia nagranie: Sabbath Bloody Sabbath na tribute dla Black Sabbath Nativity In Black. W 1992 Bruce utworzył projekt Smear Campaign na potrzeby organizacji Comic Relief, złożony (poza nim) z aktora Rowana Atkinsona i Angusa Deaytona. Ten skład nagrał cover Alice`a Coopera I Want To Be Elected, wykorzystany później w filmie "Jaś Fasola: Nadciąga Totalny Kataklizm" w 1997. Bruce zaśpiewał również w kawałku The One You Love To Hate na solowy album Roba Halforda Resurrection w 2000, jak również na płycie Friends For Life poświęconej pamięci Freddiego Mercury`ego w 1997 (w ducie z Montserrat Caballé wykonał Bohemian Rhapsody). Dickinson jest także wybitnym szermierzem i pilotem. Pracował jako etatowy kapitan 230-miejscowych samolotów pasażerskich Boeing 757 w brytyjskich liniach lotniczych Astraeus Airlines, siedział również zwykle za sterami podczas tournee Iron Maiden. Napisał kilka książek - najsławniejsza z nich to "The Adventures Of Lord Iffy Boatrace" ("Przygody Lorda Ślizgacza", wyd. polskie 1992). Roy Z grał potem u Roba Rocka , Halforda i brzmiącym niczym Whitesnake hard rockowym West Bound (Volume I w 2019), został również znanym producentem. Adrian Smith działał w Primal Rock Rebellion (Awoken Broken z lutego 2012) i Smith/Kotzen (Smith/Kotzen w 2021). Chris Dale dołączył do Balance Of Power i Tank.
ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | BAS | PERKUSJA |
[1] | Bruce Dickinson | Janick Gers | Andy Carr | Fabio Del Rio | |
[2] | Bruce Dickinson | Roy `Z` Ramirez | Eddie Casillas | Dave Ingraham | |
[3-4] | Bruce Dickinson | Alex Dickson | Chris Dale | Alessandro Elena | |
[5-7] | Bruce Dickinson | Roy `Z` Ramirez | Adrian Smith | Eddie Casillas | Dave Ingraham |
[8] | Bruce Dickinson | Roy `Z` Ramirez | Ray `Geezer` Burke | David Moreno | |
[9] | Bruce Dickinson | Roy `Z` Ramirez | David Moreno |
Bruce Dickinson (ex-Samson, ex-Iron Maiden), Janick Gers (ex-White Spirit, ex-Gillan, ex-Gogmagog, Iron Maiden),
Chris Dale (ex-Atom Seed), Adrian Smith (ex-Iron Maiden, ax-A.S.A.P., ex-Psycho Motel)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1990 | [1] Tattooed Millionaire | |
1994 | [2] Balls To Picasso | #27 |
1995 | [3] Alive In Studio A (live / 2 CD) | |
1996 | [4] Skunkworks | |
1997 | [5] Accident Of Birth | #2 |
1998 | [6] The Chemical Wedding | #4 |
1999 | [7] Scream For Me Brazil (live) | |
2005 | [8] Tyranny Of Souls | #4 |
2024 | [9] The Mandrake Project |