
Niemiecki zespół założony przez Pieta Sielcka (ur. 14 listopada 1963) w 1996 w Hamburgu. Muzyk ten grał kiedyś w Gentry, gdzie poznał Kaia Hansena - ta formacja przeistoczyła się wpierw w Second Hell, a następnie w Helloween, jednak Sielck w tym procesie już nie uczestniczył. Później ponownie nawiązał kontakt z Hansenem przy realizacji debiutu Gamma Ray, którego był producentem. Pod wpływem namowy ze strony przyjaciół z Blind Guardian, jesienią 1996 postanowił założyć własny zespół. Nazwał go Iron Savior, co miało oznaczać gigantyczny statek zawieszony w przestrzeni kosmicznej na orbicie okołoziemskiej, kontrolujący ludzkie umysły. Nie wnikając w szczegóły tego czy formacja w swym początkowym stadium stanowiła dłubankowy koleżeński projekt znanych niemieckich muzyków czy też od razu fundament pod nową jakość grania melodyjnego power/speedu, wypadało stwierdzić, że dobrze się stało iż taki pomysł został zrealizowany. Granie wynikające z doświadczeń Gamma Ray i wczesnego Helloween w mocniejszej odmianie było dobrą receptą i odpowiedzią na rodzący się rycerski powermetal ze Skandynawii. Atlantis Falling i Brave New World przyjmowały postać mało skomplikowanych numerów zagranych z dynamiką większą niż Gamma Ray, z grzmiącą perkusją i odrobiną niemieckiego kanciastego grania heavymetalowego z lat 80-tych. Obecność Hansena bez wątpienia była słyszalna, szczególnie w pewnych rozwiązaniach refrenów. Ostry był jednak nie tylko wokal Sielcka, ale i same gitary, dorzucono też lekką surowiznę i chropowatość. Samo wykonanie było wypadkową tego co muzycy grali w macierzystych grupach, jednocześnie ogniskując w tej muzyce wszystkie plusy i minusy macierzystych składów. Interesująco prezentował się Break It Up i zachodziło pytanie czy Iron Savior nie miał szansy stać się wiodącym zespołem niemieckim w graniu o klubowym i niemal teatralnym charakterze. Solą płyty były jednak zdecydowanie odegrane numery w stylu Assailant - mocno akcentowane i z jasno sprecyzowanymi melodiami w refrenach. Czasem te melodie jak w Children Of The Wasteland miały kanciasty rockowy feeling lub jak w Protect The Law były za grzeczne w stosunku do drapieżnych heavy/powerowych natarć gitarowych. Złotym środkiem okazał się za to Watcher In The Sky, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, który znalazł się też w repertuarze Gamma Ray. Gościnnie wystąpili Hansi Kürsch z Blind Guardian (For The World), Andy Allendörfer ze Squealer (Riding On Fire) i Dirk Schlächter, a wszystko uzupełniał cover Nazareth This Flight Tonight. Do bardzo mocnych punktów należała perkusja Thomena Staucha, dominująca nieraz nad całością, zaś solówki gitarowe mogły być lepsze. Płyta okazała się istotna i przełomowa w pewnym stopniu, jednak w obliczu późniejszej eksplozji melodyjnego powermetalu, dziś już takiego wrażenia jak wówczas nie robi.
[2] formacja nagrała w nowym składzie i przedstawiła mocniejszą wersję muzyki, której ramy gatunkowe onegdaj Hansen nakreślił. Pod względem logicznego rozwoju fabuły, jak i samej muzyki, krążek stanowił w prostej linii kontynuację debiutu. Mało melodyjny power z pewnymi elementami heavy/power próbował wytworzyć futurystyczną otoczkę, generowaną zarówno przez aranżacje, jak i mało nachalne zagrywki klawiszowe. Dopracowano refreny, ale były one zazwyczaj lżejsze niż prowadzące do nich ostre riffy. Chciałoby się, by całośc brzmiała tak jak otwierający Coming Home, z fantastyczną realizacją brzmienia, atakującą niemal ze wszystkich stron perkusją Zimmermanna i mięsistymi gitarami. Sielck śpiewał nie nadużywając krzyków ani zawodzenia typowego w niemieckim hansenowskim powermetalu. Osią albumu stały się pojedynki na solówki pomiędzy Pietem a Kaiem - faktycznie futurystyczne i będące ozdobą wielu kawałków. Brothers (Of The Past) również udany, oparty na melodyjnym riffowym ataku na dużej szybkości, z popisowymi szarżami duetu Sielck-Hansen. W The Battle gościnnie zagrał Uwe Lulis (gitarzysta Grave Digger), a całość kończyła udana kompozycja Hansena Forevermore - łagodnie zaaranżowana w stylu symfonicznym. Wszystkiemu brakowało jednak odpowiedniej chwytliwości, a przy okazji nie pokuszono się o krztynę oryginalności. Jako bonusy dorzucono dwie przeróbki (Gorgar Helloween i Neon Knights Black Sabbath), a także Dragonslayer wykonany przez Szwajcarów z Excelsis, którzy wygrali specjalny konkurs, by na tym krążku coś swojego umieścić. Wraz z rozwojem sceny melodyjnego heavy/power ten album radykalnie się zestarzał i dziś może nużyć. Stał się jednak przepustką dla Iron Savior do dalszej kariery.
Seria koncertów zaowocowała wydaniem [3], na którym znalazło się pięć utworów z festiwalu "Wacken Open Air`98" oraz cztery nowe kompozycje. Mroczny [4] zawiódł oczekiwania fanów - Sielck znów postawił na swoim, ciężarem przytłaczając melodyjność, a Hansenowi - żegnającemu się z zespołem - nie zależało chyba zbytnio, by album przebił się do mediów. Krążek podzielił fanów na usatysfakcjonowanych i niezadowolonych. Od Iron Savior bowiem nikt nie oczekiwał niczego nowatorskiego - po prostu solidnej kontynuacji opowieści s-f, w stylu do jakiego zespół zdążył już przyzwyczaić. Stało się jednak tak, że ekipa przyzwyczaiła się do tego swojego grania aż za bardzo i w efekcie otrzymano kotlet odgrzewany i pełen zapożyczeń z dwóch poprzednich płyt: blady pod względem kompozycyjnym i trochę kontrowersyjny wykonawczo. Sam początek w postaci Never Say Die zapowiadał jeszcze solidność - typowy szybki melodyjny utwór w klasycznej dla grupy formie, energiczny z dobrą solówką i refrenem. Potem jednak - ku przykremu zaskoczeniu - kwintet serwował całą serię kompozycji co najwyżej średnich, których głównym mankamentem były zupełnie nieudane refreny. Zapewne Sielck nie chciał, aby pod tym względem muzyka Iron Savior przypominała Gamma Ray, ale te melodie jawiły się na żenująco niskim poziomie. Było to o tyle rozczarowujące, że wiele utworów zaczynało się obiecująco ciekawymi riffami i pomysłami na wstęp (choćby Dragons Rising), potem jednak dochodziła do głosu rzemieślnicza łupanina melodyjnego power z elementami heavy, jakiej już w tamtym czasie było wszędzie pełno. Do wszystkiego dochodziła nadzwyczaj słaba gra Thomasa Nacka, który momentami jakby wychodził na piwo zostawiając włączony automat perkusyjny. Za to nieźle ustawiony bas Eckerta siał spustoszenie na drugiej linii ognia i stanowił jasny punkt na tym albumie. Zagrało tutaj w sumie aż trzech gitarzystów i każdy grał tu swoje, co wypadło średnio z elementami zaskoczenia w postaci solówek wszelakiej maści, na które narzekać nie było można - ale zarazem żadnego z nich wyróżnić się nie dało, gdyż w płytkich kawałkach za wiele przekazać się za pomocą gitary nue dało. Na lepsze drgało coś przy wolniejszym Made Of Metal, w którym zastosowano nieco epickiego patosu w futurystycznej wersji oraz dostojną melodię - niestety, rozpływającej się w graniu dla grania w przydługawej części drugiej. Pojawiał się judasowy riff i przemyt hansenowskich dokonań w Firing The Guns czy Back Into The Light, ale wciąż dominował schemat: dobra zwrotka-słaby refren. Na szczęście znalazło się miejsce na najlepszy na płycie After The War - najmniej w zasadzie reprezentatywny, z wybornym rockowym refrenem, niezłym klimatem i ciekawą współpracą gitarzystów nie włażących sobie w drogę. Na koniec wrzucono przeróbkę Delivering The Goods Judas Priest, odegraną jednak bez większego przekonania. Sielck na swoim normalnym poziomie wokalnym, ale jako kompozytor zanotował duży spadek formy. Jako bonusy dorzucono covery Krokus (Headhunter) i ponownie Judas Priest (The Hellion / Electric Eye). Teksty jak zwykle opisywały fantastyczne wizje dotyczące najazdu kosmitów.

Od lewej: Thomas Nack, Joachim Küstner, Jens Arnsted, Piet Sielck
Naprawdę dobrym krążkiem okazał się [5] - dzieło, na które Sielck właściwie pracował latami. Łącząc siłę Blind Guardian i przebojowość Gamma Ray, zdołał w końcu umieścić płytę na niemieckich listach przebojów. Nowe numry o co najmniej klasę przewyższały powermetalową poprawność z [4]. Album wypełniły kawałki realnie atrakcyjne, dynamiczne i utrzymane w starej tradycji Żelaznego Zbawcy z chóralnymi klasycznie niemieckimi hansenowymi refrenami (Titans Of Our Time, Protectorm Ironbound). Wolniejszy Warrior był bliższy tradycyjnemu heavy metalowi, natomiast Tales Of The Bold wyrastał na prawdziwy klasyk niemieckiego speed/poweru. Ciekawił No Heroes, odegrany nieco w rytmice bujających rockerów Sinner, jednak typowe dla tego albumu rozległe chóralne refreny zacierały wrażenie, że utwór doklejono nieco na siłę. Iron Savior stawiał kropkę nad "i" w dwóch wybornych kompozycjach na koniec krążka: Paradise przypominał debiut i zawierał jeden z najlepszych refrenów, jakie się udało stworzyć Pietowi w karierze. Dłuższy i bardziej rozbudowany Thunderbird to popis Andreasa Kücka w symfonicznych planach, a reszty dopełniła dostojna galopada na wzór Helloween i atmosfera wskazująca na niemal epickie podsumowanie całości.
Na całej płycie zdarzyło się tylko jedno potknięcie w postaci Mindfeeder. Zwracało za to uwagę ogromne zaangażowanie Sielcka, który śpiewał doskonale i z lekkim zadziorem, a gitarowa ściana brzmiała rewelacyjnie w jego duetach z Küstnerem. Tak jakby bez Hansena Sielck odżył jako samodzielny lider. Pozostali muzycy stanęli na wysokości zadania i wszyscy zagrali z dużą werwą. Sama produkcja ciekawsza niż wcześniej, głębsza w gitarach i bardziej przestrzenna. Tym razem Piet wyprodukował płytę bez niczyjej pomocy i zrobił to jak należy.
[6] stanowił godną kontynuację poprzednika - tym razem bez klawiszy, które w zaprezentowanej stylistyce okazały się całkowicie zbędne. Hołdem dla Judas Priest był otwierający Battering Ram, gdzie pankillerowe zwrotki przeplatały się z typowymi dla wcześniejszych utworów refrenami. Z prawdziwą siłą tarana uderzały dwie następne kompozycje: szybszy Stand Against The King oraz majestatyczny Tyranny Of Steel - energiczne killery w najlepszej epicko-rycerskiej tradycji, zagrane nowocześnie i ze swobodą, jakiej niemieckim zespołom często brakowało. Pewien skręt w kierunku heavy/power następował Wings Of Deliverance, w którym zagrał gościnnie Martin Christian (gitarzysta Paragon) - twarde granie w zwrotkach zmiękczone dużo lżejszymi refrenami. Środkowa część albumu była nieco słabsza, gdyż Time Will Tell i Break The Curse nie wychodziły poza standardy heavy i powermetalu granego w Niemczech, jednocześnie nie posiadając ani nośnych melodii ani interesujących rozwiązań. Za to mocno podkręcał tempo Riding Free, umiejętnie rozwinięty w pełen rozmachu melodyjno-powerowy numer. W prosto odegranym Starchaser podobać się mogło wykorzystanie przez Sielcka pewnych chwytów wokalnych i zagrywek znanych z Rage. Utwór stanowił dobitny przykład na przemieszczanie się zespołu z kręgu melodyjnego power/speedu ku nieco cięższym obszarom. Do bardziej klasycznego heavy metalu wracał Machine World - spokojniejszy, nawet na początku zapowiadający coś w rodzaju mocniej zagranej ballady, z bardzo dobrą melodią, choć od czwartej minuty te stale powtarzane motywy zaczynały lekko nudzić. H.M. Powered Man przybierał postać udanej klamry spinającej płytę w całość poprzez nawiązanie do otwieracza w painkillerowych akordach. Wykonanie solidne, ale nie wywołujące dreszczy emocji - Sielck w roli heavy/powerowego krzykacza wypadł jak należy, gitarzyści się rozumieli i ich naprzemienne ataki zgrabnie zaaranżowano, pomimo średnich solówek. Nack tym razem spisał się znakomicie, wzmacniając gitarową ścianę serią przejść i uderzeń - szkoda, że jego robota i basisty Arnsteda została zaprzepaszczona przez przeciętnej jakości produkcję. Czasem wszystko brzmiało płasko, bez głębi i ostrości. Powstał niezły album bez tradycyjnej niemieckiej toporności.
[7] był konceptem w cyber-punkowych klimatach, opowiadającym o losach głównego bohatera uwikłanego w sensacyjne wydarzenia w futurystycznym mieście Megatropolis. Na szczęście żadnej elektroniki dźwiękowej w samej muzyce nie było. To poniekąd kontynuacja pomysłów i aranżacji z poprzedniego krążka. Było tu niby wszystko co czyniło Iron Savior atrakcyjnym zespołem z kręgu niemieckiego melodyjnego heavy/power - doskonały zadziorny wokal Sielcka i wyborne duety gitarowe. Czegoś jednak zabrakło - zestawu równych pod względem atrakcyjności kompozycji i w pełni zadowalającej liczby klasycznych chwytliwych refrenów. Płyta miała swoją moc i siłę rażenia w określonych momentach, ale to trochę za mało. Na pewno trafiły tutaj trzy killery, a pierwszym z nich był The Omega Man - nie za szybki, miarowy, potężny w brzmieniu gitar i rozpędzający się w wybornym heroicznym refrenie. Numer nieco przypominał to co Chinchilla zaproponali na swym Madtropolis. Drugi hit to tytułowy Megatropolis - z jednej strony painkillerowe motywy, z drugiej absolutnie rozpoznawalne dla Iron Savior power/speedoe natarcia i encyklopedyczny refren z obszarów Sielcka. W końcu Cybernetic Queen - po części łagodniejszy, po części mniej masywny i z refrenem pełnym metalowego rocka na wzór Rage. Nieźle wypadł również A Tale From Down Below - kroczący i dążący do stanowczo odegranego refrenu. Reszta materiału to już co najwyżej dobre utwory bez szczególnej historii - sprawnie zagrane, ale nie zapadające w pamięć (najgorzej prezentował się pretensjonalny Still I Believe). Popełniono ponadto błąd w rozdysponowaniu kawałków na wersję zwykłą i limitowaną, bo w podstawowej zabrakło Hammerdown - żywego utworu, poniekąd logicznego dla całości albumu. Sielck tym razem wyprodukował album zdecydowanie w opcji heavy/poweru, stosując brzmienie ciężkie i głębokie, emanujący energią i lekko sterylne. Później, w 2015, na rynku ukazał się Megatropolis 2.0 z Hammerdown i japońskim bonusem Iron Watcher, a także remixem całości Ten krok grupa tłumaczyła brakiem satysfakcji z rezultatu nagrań wersji z 2007. Artysta ma prawo dokonać zmian w swoim dziele, jednak tym razem to był pomysł chybiony. Oryginał bowiem brzmiał rasowo i żadnych poprawek nie wymagał.
W 2011 odszedł basista Yenz Leonhardt i zastąpił go stary znajomy z pierwszych lat działalności zespołu Jan Sören Eckert. Na [8] kosmiczny statek Sielcka wylądował na tradycyjnych obszarach melodyjnego poweru i pod tym względem wielkich zmian nie było. Ta ekipa miała swoje grono fanów spragnionych takiego, a nie innego grania w niemieckim stylu. Doświadczona ekipa wykorzystała wypróbowane patenty z lat ubiegłych i w efekcie powstał album typowy dla tej grupy - zachowawczy, a nawet ostrożny pod względem sztywnego trzymania się reguł jakie ustalono na [6]. Bojowy marszowy The Savior wyjątkowo udanie otwierał wszystko z chórami i bombastycznym refrenem. Powermetalowa galopada Starlight także nawiązywał do pierwszych kosmicznych bitew Żelaznego Zbawcy, zaś March Of Doom sprawiał wrażenie bardziej heavymetalowego w klasycznej tradycji. Trzeba przyznać, że ta formacja była nadzwyczaj rozpoznawalna nawet w tak standardowych numerach. Duża w tym zasługa lidera, który tutaj był w doprawdy wybornej formie wokalnej, nawet w niszy zarezerwowanej zwykle dla Peavy`ego Wagnera z Rage. Pochwałę cięższego grania Heavy Metal Never Dies osadzono w nieco wolniejszych tempach, z kapitalnym chóralnym refrenem w towarzystwie ciężkich riffów i lekkiej melodii refrenu. Wszystkie kompozycje starannie rozplanowano, zwłaszcza w partiach gitarowych. Sielck i Küstner doskonale współpracowali ze sobą, tocząc liczne pojedynki, nawiązując dialogi i wymieniając się rolami. Solówki na płycie były czymś więcej niż wypełnieniem przestrzeni przed kolejną zwrotką czy refrenem. Ogólnie w tych numerach sporo się działo, także za sprawą basu Eckerta - mocnego i metalicznego, jak na wstępie do potoczystego Moment In Time, wręcz przeładowanego różnymi motywami, którymi można by obdzielić kilka kawałków. Miarowy Hall Of The Heroes wnosił mnóstwo bojowego ducha i dumy, z pełnym rozmachu refrenem wspartym klawiszami. W R.U. Ready pozwolono sobie na nieco power/rock`n`rolla ze sporym ładunkiem amerykańskiego glamowego podejścia, ale rozegranego w niemieckiej twardej manierze. Świetnie akcentowany basem i gitarowymi misternymi ozdobnikami Faster Than All wręcz tryskał pomysłami i masakrował gitarowym pędem. Moment oddechu następował w pełnej zadumy balladzie Before The Pain - te nigdy nie były w wykonaniu Iron Savior imponujące, tym razem jednak muzycy trafili wykorzystać w pełni łagodne pełne przestrzeni tła gitarowe i wspomagające wokale, w końcu również trafili z melancholijno-szorstkim klimatem, a serca i umysły pomagała poruszyć cudnej urody solówka. W przeszłości padały zarzuty, że produkcyjnie albumy zespołu nie prezentowały się najlepiej. Zawsze coś na nich było nie tak - tym razem brzmienie było fantastyczne, z syczącej od blach perkusji, poprzez bas aż do gitar o heavy/power metalowej sile rażenia. Z ukrycia Sieck ze swoimi kolegami zmajstrował metalową bombę, a przecież wielu już tą grupę spisało na straty. Ładunek został odpalony i po raz pierwszy Iron Savior nagrał dzieło doskonałe pod każdym względem.
[9] to kontynuacja stylu - Sielck śpiewał z zadziorem w głosie, dwie gitary pruły melodyjnie eter i w sumie to nic nowego ani odkrywczego, ale dobrze się tego słuchało. Szybki zdecydowany Last Hero na początek, a zaraz poprawka w przebojowym Revenge Of The Bride z klimatycznym zwolnieniem i fantastycznymi solówkami. Iron Savior stworzył uniwersalną receptę na chwytliwy powermetal z nieco mocniejszym brzmieniem: konkretne zagęszczenie gitarowych faktur, realne granie w tempach speedowych, masywna agresywna perkusja, wokal wysunięty do przodu, staranne rozplanowanie solówek gitarowych i konsekwentne dążenie do refrenów skrojonych według wzoru. From Far Beyond Time to powrót do pierwszych płytw konwencji galaktycznego pewnego zwycięstwa w połączeniu z hansenowską energią. Więcej power/rocka w Burning Heart i to sławienie metalu było bardzo przekonujące i atrakcyjne w refrenie. W podobny sposób grał dekadę Chinchilla, choć bardziej heavy niż powermetalowo, ale te atakujące słuchacza zaraźliwe refreny zbudowano wtedy w podobny sposób. Mocarne melodyjne zwrotki w Thunder From The Mountains poprzedzały heroiczne zniszczenie w refrenie. Nieco gorzej to wypadło w Dragon King i przeciętny refren wmontowano w niemal manowarowe zwrotki. Wyborny Firestorm to ponownie rozległe chóralne refreny, a utwór wzbogacił kapitalny pojedynek gitarzystów i świetne bębnienie Thomasa Nacka. Czysta moc melodyjnego heavy/power nasyciła Fistraiser, choć na tle całości ta kompozycja wypała nieco wtórnie. Potknięcia zaliczono w dwóch kawałkach o zabarwieniu popowym przeróbce Mando Diao Dance With Somebody oraz balladowy The Demon. Produkcja to porażająca perfekcja - Piet zrobił wszystko sam i po raz kolejny pokazał światu jak się obrabia płyty z taką muzyką. Ciekawostkę stanowił fakt, że nad brzmieniem perkusji pracował Jan Rubach, w latach 90-tych basista Gamma Ray.
[11] to wciąż to samo granie, choć mocniej zakorzenione w tradycji debiutu, co było najbardziej słyszalne w lżejszych niż w 2014 gitarach oraz w mniej rozległych chórkach. Na start power/speedowy Titancraft, a zaraz po nim painkillerowy Way Of The Blade - jedyny numer z nieco ciężej ustawionymi gitarami. Duet Sielck-Küstner pokazał klasę idealnie współdziałając i serwując serię eksplodujących solówek i zażartych pojedynków. W Seize The Day zespół robił coś z niczego właściwie, bo początek to po prostu rozpoznawalne rozpędzanie się Żelaznego Zbawcy, ale potem niszczyli w rozpędzonej melodii. Beyond The Horizon to Iron Savior epicki i romantyczny, a Strike Down The Tyranny wymiatał okrutnie i zdecydowanie, stanowiąc ozdobę płyty. Mroczny i klimatyczny Brother In Arms zbliżał się do klasycznego heavy metalu z ultra nośnym refrenem. Sielck podtrzymał swój poziom wokalny i na tym facecie można było polegać, że zrobi to co do niego należało. Balladowy I Surrender z pianinem i wielogłosowymi harmoniami wokalnymi na planie drugim był dziełem Daniela Galmariniego. Zdarzyły się też potknięcia - wolniejszy Gunsmoke był po prostu słaby, z zupełnie nieprzemyślanym refrenem o trywialnej ospałości. Kiepsko prezentował się też wrzucony na koniec Rebellious i ten album procentowałby lepiej z jakimś monumentalnym epilogiem. Po raz kolejny fantastycznie zagrał Thomas Nack, który dostał więcej przestrzeni i grał więcej niż tylko rytmy. Szybkość, precyzję i potęgę brzmienia osiągnięto dzięki stylowi realizacji Sielcka. Dobrą passę podtrzymano wydaniem [12], na który trafiły ponownie nagrane numery z lat 1997-2004.
Na [13] za bębnami zasiadł Patrick Klose, ale grupa serwowała wciąż melodyjny power/speed z rozległymi refrenami. W tej kategorii Kill Or Get Killed jednak Iron Savior miewał już lepsze otwarcia. Sielck jakby w procesie produkcji zdjął ciężar z gitar i nieco lepiej było w dynamicznym Roaring Thunder, mający w sobie coś z pancernej motoryki Paragon i sposobu prowadzenia narracji muzycznej Primal Fear. Przy słabszym Sinner Or Saint dochodziły z kolei skojarzenia z Accept z Dirkschneiderem. Za to Eternal Quest to prawdziwa petarda, z wyśmienitą potoczystą melodią, świetnymi zmianami tempa, chórkami w refrenie i ostrą pracą gitar. From Dust And Rubble to kopiuj/wklej nagrań z [7] i może nie byłby tak atrakcyjny, gdyby nie fantastyczne chórki. Nieźle prezentował się Until We Meet Again z dużą ilością wolnej przestrzeni i nastawieniem na klimat z nutą zadumy, popartą elektroniką aranżacją. Heavy/powermetalowe twarde granie proponowano w Stand Up And Fight z kolejnym świetnym bojowym refrenem i po raz kolejny rewelacyjnymi chórkami. Ciekawy Heroes Ascending zrobiono na riffach o orientalnym pochodzeniu, generalnie to jednak kolejny pompatyczny kawałek, z refrenem pozornie lekkim, w pełni niemieckiej tradycji powermetalu lżejszego kalibru. Never Stop Believing to pewne rozczarowanie, bo niby Iron Savior, ale taki jakiś miałki i radiowy, celujący w singla dla wszystkich. Zwieńczenie albumu dynamiczne i mocne w postaci Legends Of Glory z surowymi zwrotkami, ale refrenem ulatującym w kosmos. Znakomita energiczna współpraca gitarzystów, bas tworzył świetne doły, ale Klose niestety co najmniej klasę gorszy od Nacka. Patrick grał owszem solidnie, ale stworzyć własnej płaszczyzny rytmicznej nie umiał. Jesli chodzi o brzmienie, żadnych eksperymentów nie było.
Energia i pomysłowość Pieta Sielcka wydawała się być wciąż niewyczerpana na [14]. Do pewnych rzeczy Iron Savior przyzwyczaił i to przede wszystkim melodyjny, dynamiczny i nasycony solówkami powermetal z drapieżnym wokalem Sielcka. Uderzenie następowało natychmiast w dwóch pierwszych kompozycjach mocarnych i porywających: Skycrest (niezwykle silnie odnoszący się do najwcześniejszych nagrań zespołu) oraz okraszony dewastującymi chórkami Our Time Has Com. Potężna dawka podniosłego dramatyzmu atakowała w Hellbreaker - utworze pełnym rozległych planów z monumentalnymi partiami heavy/powerowymi w stylu Manowar. W Souleater Żelazny Zbawca zbliżał się do Primal Fear w średnich tempach, wyraźnie akcentowanych basem i ogromnym ładunkiem heroizmu. Na ekspozycję swoistego klimatu niepokoju nastawiony był po części surowy dosyć szybki Welcome To The New World. Bujająca rockowa moc połaczona z powermetalowa mocą tworzyła There Can Be Only One, nie tracący z bojowego heroicznego stylu ogólnego. Dawny Iron Savior wracał w Silver Bullet i te speedmetalowe partie nasuwały skojarzenia z [7]. Słabiej prezentował się za to Raise The Flag - pochwała metalu, ale nie na tyle przekonująca, że akurat ta kompozycja nie znalazła się na ekskluzywnej wersji winylowej albumu, a tylko na CD. Za to metalowo-rockowy End Of The Rainbow był dobry i nie zabrakło w nim chwytającego za serce refrenu z metalowego radia. Echa Queen słychać w balladowym Ease Your Pain - czy może raczej to jak tamen zespół miał wpływ na budowanie nowoczesnej melodyjnej sceny niemieckiej. Pete wspominał, że ta płyta będzie w części osobista i te kilka ostatnich numerów to potwierdzało. Jednak zakończenie płyty to znów drapieżny klasyczny i ultra-melodyjny Iron Savior z najdawniejszych czasów i ten kawałek dokładnie należał do tej samej kategorii co tytułowy Skycrest. Specjalne słowa uznania należały sie Patrickowi Klose - poprzednio wypadł przeciętnie, ale na tym albumie jego perkusyjne natarcia i przejścia połączone z precyzją budziły szacunek i podziw. Brzmienie potężne, krystaliczne i wieloplanowe, kruszące w gitarach i zgrabnie utkane w planach dalszych. Grupa była na fali, wciąż zachwycając i ekscytując słuchacza.
Na [15] Sielck bezproblemowo górował nad potężną gitarową ścianą, złożoną z riffów w dużej mierze oryginalnych, ale tworzących rozpoznawalne dla grupy melodie. Dużo było dewastujących refrenów - nośnych, chwytliwych i zaraźliwych, szczególnie w pierwszej części płyty. Sztandarowym był na pewno Curse Of The Machinery, brzmiący niczym potężniejsza wersja stylu z pierwszych płyt. Atomowa moc emanowała z tytułowego Firestar i takimi właśnie kompozycjami Irn Savior zbudował swoją pozycję na światowej scenie melodyjnego metalu. Gustownie i elegancko zbudowano melodię Through The Fires Of Hell o cechach heavymetalowych i pewnej radiowej przebojowości. Żeby to nie było na takiej płycie zgrzytem, to trzeba mieć talent, by bezproblemowo podobny utwór przemycić. Udaną kompozycją był także In The Realm Of Heavy Metal z echami Gamma Ray z XXI wieku, ale z dodatkowymi rockowymi akcentami. Muzycy świetnie atakowali w heavy/powerowej manierze w rycerskim Mask, Cloak And Sword, w którym zwrotki były nawet lepsze niż pełen rozmachu refren i fantastyczne solówki. Łagodniejszy miejscami Across The Wastelands lekko zaskakiwał, podobnie jak Rising From Ashes o power/thrashowej motoryce w najostrzejszych momentach. Poziom adrenaliny lekko spadał przy wygładzonym Nothing Is Forever, ale prawie wzrastał do poziomu z początku płyty przy Together As One - głównie dzięki dramatycznemu gitarowemu motywowi przewodniemu i zamaszystemu refrenowi, który był absolutnie rozpoznawalny dla tej ekipy. Znalazło się również miejsce dla coveru Judas Priest Heading Out To The Highway i w zasadzie gorszego kawałka wybrać nie można było. Piet Sielck jak zawsze pokazał klasę jako inżynier dźwięku i brzmienie było soczyste, barwnie, z przyjemnie rozdzierającymi uszy gitarami i grzmiącą sekcją rytmiczną.
Dyskografię uzupełnia nagranie Phantoms Of Death na tribute dla Helloween "Keepers Of Jericho 2" oraz dwupłytowa składanka Reforged - Ironbound z sierpnia 2022 (zawierająca mix numerów z pierwszych pięciu płyt wybranych przez fanów oraz kilka ponownie nagranych numerów).
Byli i obecni członkowie zespołu występowali też w innych grupach:
| ALBUM | ŚPIEW, GITARA | GITARA | KLAWISZE | BAS | PERKUSJA |
| [1] | Piet Sielck | Kai Hansen | Piet Sielck | Thomen Stauch | |
| [2] | Piet Sielck | Kai Hansen | Andreas Kück | Jan Sören Eckert | Dan Zimmermann |
| [3] | Piet Sielck | Kai Hansen | Andreas Kück | Jan Sören Eckert | Thomas Nack |
| [4] | Piet Sielck | Kai Hansen / Joachim Küstner | Andreas Kück | Jan Sören Eckert | Thomas Nack |
| [5] | Piet Sielck | Joachim Küstner | Andreas Kück | Jan Sören Eckert | Thomas Nack |
| [6-7] | Piet Sielck | Joachim Küstner | - | Jens `Yens Leonhardt` Arnsted | Thomas Nack |
| [8-11] | Piet Sielck | Joachim Küstner | - | Jan Sören Eckert | Thomas Nack |
| [12-15] | Piet Sielck | Joachim Küstner | - | Jan Sören Eckert | Patrick Klose |
Piet Sielck (ex-Helloween), Kai Hansen (ex-Gentry, ex-Helloween, Gamma Ray), Thomen Stauch (Blind Guardian),
Dan Zimmermann (ex-Lanzer, Gamma Ray, Freedom Call), Jan Sören Eckert (ex-Charon), Jens Arnsted (ex-Brats, ex-Geisha, ex-=Y=),
Thomas Nack (ex-Gamma Ray), Patrick Klose (ex-Scanner)
| Rok wydania | Tytuł |
| 1997 | [1] Iron Savior |
| 1999 | [2] Unification |
| 1999 | [3] Interlude EP |
| 2001 | [4] Dark Assault |
| 2002 | [5] Condition Red |
| 2004 | [6] Battering Ram |
| 2007 | [7] Megatropolis |
| 2011 | [8] The Landing |
| 2014 | [9] Rise Of The Hero |
| 2015 | [10] Live At The Final Frontier (live / 2 CD) |
| 2016 | [11] Titancraft |
| 2017 | [12] Reforged: Riding On Fire |
| 2019 | [13] Kill Or Get Killed |
| 2020 | [14] Skycrest |
| 2023 | [15] Firestar |
| 2026 | [16] Awesome Anthems Of The Galaxy (kompilacja) |


