
Amerykańska supergrupa hard rockowa powstała w grudniu 2012 jako kontynuacja stylistyki Thin Lizzy. Mózgiem całej operacji był gitarzysta Scott Gorham, który już w maju 2010 próbował wskrzesić dawną inkarnację dawnej formacji z perkusistą Brianem Downey`em, klawiszowcem Darrenem Whartonem, basistą Marco Mendozą i wokalistą Ricky`m Warwickiem. Na koncertach towarzyszył im od czasu do czasu Vivian Campbell (ex-WW III, ex-Dio), później Richard Fortus i w końcu Damon Johnson. Pomiędzy tournee 2011-2012 powstał materiał studyjny, z którym postanowiono wejść do studia w czerwcu 2012. W październiku jednak ogłoszono, że płyta nie ukaże się pod szyldem Thin Lizzy jako oznaka szacunku dla dorobku Phila Lynotta. Prawdopodobnie jednak miało to związek z oświadczeniem Caroline Lynott (wdowy po Philu), że jakiekolwiek użycie dawnej nazwy znajdzie swój koniec w sądzie. Jako Black Star Riders ekipa rozpoczęła stateczny etap nagrywania, lecz okazało się, iż Downey i Wharton nie przejawiali żadnej inicjatywy, notorycznie nie przychodząc na sesje. Pierwszy wypoczywał po (jak twierdził) wycieńczającej trasie koncertowej, natomiast drugi planował kontynuowanie działalności z Dare. Ostatecznie składu dopełnił znany perkusista Jimmy DeGrasso. Zdecydowano się nie zatrudniać klawiszowca.
Album epatował niesamowitą hard rockową energią, a przy tym wskrzeszał ideały przełomu lat 70-tych i 80-tych. Trafiło tu od groma inspiracji twórczością Thin Lizzy, przede wszystkim w warstwie gitarowej. Pokaźny zestaw klasycznych riffów i wymyślnych solówek czyniły z wydawnictwa płytę nietuzinkową i zarazem skarb dla dawnych fanów Lizzy. Świetnie wypadły zarówno estradowy Kissin` The Ground, marszowy Before The War, folkowo-celtycki Kingdom Of The Loss, jak i oldschoolowe Hoodoo Voodoo czy Blues Ain`t So Bad. Kwintet postawił głównie na nośność poszczególnych utworów, wystarczyło posłuchać otwierającego krążek numeru tytułowego, aby wiedzieć z czym miało się tutaj do czynienia. Całość nakręcał dobry wokal Warwicka, "odkurzonego" przez Gorhama po latach zapomnienia. Również Marco Mendozie należały się brawa za kilka efektownych zagrywek. Nad produkcją płyty czuwali ludzie (Kevin Shirley), którzy wiedzieli o co w hard rockowym biznesie chodzi.
Na [2] obowiązki produkcyjne od Shirley`a przejął równie znany w branży Nick Raskulinecz, który wiedział jak sprawić, by rockowy album brzmiał świeżo. Nie to jednak było problemem tej płyty, która rozpoczynała się nieźle tytułowym Killer Instinct w stylu Thin Lizzy. Te odniesienia musiały się obajwić ponownie - choć z prawdziwego Lizzy został tylko Gorham, to duch tamtej formacji jakby musowo musiał się tu unosić. W Soldierstown obok bliźniaczych partii gitar pojawiały się nawiązania do irlandzkiej muzyki folkowej. W dużo spokojniejszym i oszczędniejszym Charlie I Gotta Go, Warwick dość zręcznie podrabiał manierę wokalną Lynotta. Balladowy Blindsided nie wnosił niczego nowego do historii rocka, ale był to przyjemny numer, trochę w stylu Mama Said Metalliki, choć bez ciągot w kierunku country, za to z mocniejszym przyłożeniem w połowie. Tu właśnie leżał największy problem - na tej płycie nic nie zaskakiwało. Z pewnością sporej grupie słuchaczy w żaden sposób to nie przeszkadzało - numery nadawały się jako tło do codziennych czynności, pewnie także do samochodu, lecz w wielu momentów to granie zahaczało o rockową sztampę: przyjemną, ale mało odkrywczą. Co z tego, że takie Sex, Guns & Gasoline to całkiem niezły łomot z dynamiczną perkusją i chwytliwym refrenem, skoro wszystko odegrano już po tysiąckroć. Black Star Riders nie zaskakiwali już nawet nie w skali muzyki rockowej, ale nawet w kontekście własnej twórczości. Ta płyta była po prostu dokładnie taka, jakiej wszyscy się spodziewali i wcale nie była to zaleta. Niemal wszystkie kawałki zbudowano według tego samego schematu. Tu i ówdzie trafiała się jakaś ciekawostka jak gitarowy motyw w Turn In Your Arms czy końcówka 7-minutowego You Little Liar, jednakże generalnie kwintet trzymał się ściśle ram narzuconych sobie na poprzednim krążku. Młodzi fani klasycznego rocka nie znaleźli na [2] zbyt wielu brzmień, które by ich zachwyciły. To krążek dla hard rockowych weteranów, którzy pamiętali dawne czasy i lubili sobie posłuchać od czasu do czasu czegoś nowego, ale jakby znajomego. Element solidności to za mało, by zbyt często wracać do tego materiału.
Marco Mendoza nagrał trzy płyty solowe: Live For Tomorrow w 2007, Casa Mendoza w 2010 i Viva La Rock w 2018), dołączał także do White Appice Mendoza Iggy, Destinia i hard rockowego Iconic (Second Skin w 2022).
| ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | BAS | PERKUSJA |
| [1] | Ricky Warwick | Scott Gorham | Damon Johnson | Marco Mendoza | Jimmy DeGrasso |
| [2-3] | Ricky Warwick | Scott Gorham | Damon Johnson | Robbie Crane | Jimmy DeGrasso |
| [4] | Ricky Warwick | Christian Martucci | Robbie Crane | Zak St. John | |
Ricky Warwick (ex-The Almighty), Scott Gorham (ex-Thin Lizzy, ex-21 Guns), Damon Johnson (ex-Alice Cooper),
Marco Mendoza (ex-Blue Murder, ex-John Sykes, ex-David Coverdale, ex-Ted Nugent, ex-Lynch Mob),
Jimmy DeGrasso (ex-Y&T, ex-Suicidal Tendencies, ex-MD.45, ex-Alice Cooper, ex-Megadeth, ex-ex-Killing Machine, ex-F5),
Robbie Crane (ex-Vince Neil, ex-Tuff, ex-Ratt, ex-Adler`s Appetite, ex-Saints Of The Underground)
| Rok wydania | Tytuł |
| 2013 | [1] All Hell Breaks Loose |
| 2015 | [2] Killer Instinct |
| 2017 | [3] Heavy Fire |
| 2023 | [4] Wrong Side Of Paradise |
