
Włoska grupa z Triestu powstała w 1993 jako Thundercross. Luca Turilli (właśc. Gianluca Turilii, ur. 5 marca 1972) i Alex Staropoli (właśc. Alessandro Staropoli, ur. 9 stycznia 1970) zapragnęli połączyć standardowe brzmienie melodyjnego metalu z klasycznymi instrumentami jak skrzypce, wiolonczela czy fortepian. Po zatrudnieniu utalentowanego perkusisty Daniele Carbonery (ur. 10 września 1972), wokalisty Christiano Adachera oraz basisty Andrea Furlana, nagrali pierwsze demo "Land Of Immortals", zawierające cztery utwory, w tym Invernal Fury - pierwotną wersję Rage Of The Winter oraz Holy Wind, który w przyszłości miał stać się Riding The Winds Of Eternity. Demówka zrobiła wrażenie na szefach niemieckiej wytwórni Limb Music. Mimo nienajlepszego wokalu, muzyka wskazywała się przemawiać za odniesieniem jakiegoś sukcesu. Po zmianie nazwy na Rhapsody w 1995 ukazało się drugie demo "Eternal Glory", które jeszcze bardziej przypadło do gustu słuchaczom. Wkrótce do formacji dołączył znakomity wokalista Fabio Lione (właśc. Fabio Tordiglione, ur. 9 października 1973), a gościnnie na basie zagrali Sascha Paeth i Robert Hunecke-Rizzo, obaj znani z Heavens Gate.
27 października 1997 ukazał się zdumiewający debiut, który starał się stworzyć nowe oblicze metalu z nową niepowtarzalną jakością. Muzykę napisał duet Turilli-Staropoli, a teksty - sam Turilli. Krążek rozpoczynał "Sagę o Szmaragdowym Mieczu" - epicką opowieść o walce dobra ze złem, o honorze i odwadze. Wszystko rozpoczynało chóralne intro Ira Tenax, zaśpiewane po łacinie, po czym następował Warrior Of Ice, zdradzający od razu charakterystyczny styl Rhapsody - niezwykle dynamiczny, niesamowicie melodyjny i perfekcyjnie wykonany powermetal z niebanalnymi aranżacjami pełnymi wstawek wykonywanych na wszelkiego rodzaju instrumentach: począwszy od gitary poprzez klawisze, a skończywszy na najbardziej wyszukanych instrumentach wykorzystywanych przez orkiestrę symfoniczną. Kapitalny Rage Of The Winter zwiastował powiew lodowego wichru, po którym wchodziły klawisze i perkusja. Utwór brzmiał niezwykle świeżo i zachwycał swoją witalnością. Nastawiony folkowo Forest Of Unicorns był pierwszą z serii wspaniałych ballad Włochów, której refren brzmiał niczym pieśń błazna na dworze królewskim. Głosu użyczyła tutaj Cinzia Rizzo (żona Roberta). Piękno fletu sprawiało, że słuchacz niemal wyobrażał siebie stojącego pośrodku magicznego lasu zamieszkiwanego przez jednorożce, elfy i inne cudowne istoty. Najbardziej przebojowy Flames Of Revenge stanowił powrót w szybsze rejony. Kawałek zachwycał zwłaszcza wyczynami wokalnymi Fabio, który snuł opowieść Wojownika Lodu o cierpieniach dotyczących śmierci jego ukochanej księżniczki, podróży w celu ocalenia ojczyzny, a także wyzwaniu do walki ze złem. Piękne solówki Turilliego smakowicie przeplatały się z klawiszowymi improwizacjami Staropoliego i perkusją Carbonery. Po krótkiej instrumentalnej etiudzie Virgin Skies wkraczał Land Of Immortals z chóralnie odśpiewanym refrenem w średnim tempie. Nijaka ballada o ponurym klimacie Echoes Of Tragedy stanowiła jedyny słaby moment płyty, za to galopujący Lord Of The Thunder z pewnością mógł się podobać. Album zamykała interesująca epicka (blisko 8-minutowa) ballada tytułowa wzbogacona o instrumenty smyczkowe. Wydawnictwo - mimo "suchej" produkcji - osiągnęło zdumiewający efekt, rozchodząc się w ilości 80 000 egzemplarzy (w Polsce promowano go dopiero po wydaniu [2]), a pieniądze niczym rzeka spłynęły do portfeli muzyków, którzy teraz na serio zaczęli traktować swoją karierę. W Europie zaczęto pytać kim był Fabio Lione i dziwiono się, że z Italii mógł pochodzić tak znakomity gitarzysta jak Luca Turilli. Po wydaniu tego krążka w europejskim melodyjnym powermetalu nic nie było takie samo. Album miał kluczowe znaczenie jeśli chodzi o rozpoczęcie triumfalnego marszu włoskich grup metalowych ku szczytom. W dodatku płyta stała się początkiem realnego zainteresowania symfonicznym metalem na neoklasycznym fundamencie, który potem podzielił się na kilka odmian, w tym najbardziej klasyczny flower/fantasy power. Jednocześnie Rhapsody wskazali wielu innym zespołom kierunek na odrodzenie grania epickiego, heroicznego, przywrócenie roli mieczy i smoków w metalowej muzyce. Ta ekipa dała słuchaczom rozmach, przepych aranżacyjny, piękne heroiczne melodie i kunszt samych muzyków.
Po zatrudnieniu basisty Alessandro Lotty (ur. 26 marca 1975), Rhapsody wydali preludium do drugiego albumu - dosłownie rzucający na kolana singiel Emerald Sword. Siła tego kawałka i ogrom zawartych w nim emocji stanowiły metalową potęgę w najczystszej formie. Singiel zawierał również nigdzie indziej nie publikowany Where Dragons Fly, piękną średniowieczną pieśń minstrela zagraną przy pomocy fletu i tamburynu. 5 pażdziernika 1998 ukazał się [2], który był iskrą rozpalającą modę na szaleństwo na powermetal, a Rhapsody - obok Hammerfall i Edguy - stali się jednym z liderów nowej fali. Styl wypracowany na debiucie muzycy rozwinęli do nadludzkiej perfekcji. Całości słuchało się z zapartym tchem, a po jej zakończeniu włączało się płytę od początku. Było to genialne połączenie melodii, energii i pełnych rozmachu elementów symfoniczno-folkowych. Podniosłe intro Epicus Furor było znacznie lepsza od poprzednika z debiutu. Wspomniany juz Emerald Sword stanowił istne arcydzieło, najlepszy kawałek Rhapsody w całej historii, z galopującymi gitarami i przede wszystkim pozostającym w pamięci refrenem. Utwór ten rozsławił nazwę zespołu na cały świat i pojawił się chyba na każdej ówczesnej metalowej składance. Obok szybkich killerów w stylu Wisdom Of The Kings, Eternal Glory czy Riding The Winds Of Eternity znalazło się miejsce na balladową deklamację Heroes Of The Lost Valley oraz partię skrzypiec z dzieła Vivaldiego The Dark Tower Of Abyss. Punktem kulminacyjnym była 13-minutowa suita Symphony Of Enchanted Lands, w której Carbonera udowadniał swój wielki talent w wyczucie rytmu. Fabio Lione przeistoczył się w rasowego frontmana o mocnym czystym głosie mającego własny styl i charakter. Epicki metal rycerski powrócił w glorii chwały i wkrótce jak grzyby po deszczu pod wpływem sukcesu Rhapsody zaczęły powstawać kapele zainspirowane bardziej lub mniej ich stylem. Przy nagrywaniu muzyki skorzystano z pomocy rosyjskiego chóru Dona Kosakena, kościelnego chóru z Helmstedter Kammerchor, narracji Jay`a Lansforda, sopranu Constanze Backes, wstawek barokowych Manuela Staropoliego (brata Alexa), bębnów marszowych, fletu, skrzypiec, wiolonczeli, kontrabasu i cymbałów. Okładkę - może odrobinę kiczowatą, ale idealnie pasującą do klimatu całości - narysował podobnie jak debiut Belg Eric Philippe. Sukces ugruntowano wspólną trasą koncertową ze Stratovarius.
W oczekiwaniu na trzeci album Rhapsody, fani zostali uraczeni doskonałym krążkiem solowym Turilliego King Of The Nordic Twilight w listopadzie 1999. Z zespołu odszedł Daniele Carbonera (przewinął się przez skład Nanowar Of Steel, a następnie rozpoczął pracę w fińskiej stoczni produkującej silniki do statków). W wywiadach Turilli twierdził, że Carbonera nie posiadał wystarczających umiejętności technicznych do grania kompleksowej muzyki, ale przecież po przesłuchaniu [2] każdy mógł się przekonać, że to bzdura. Dopiero po latach prawdę wyjawił Alessandro Lotta - mianowicie, Carbonera sam zdecydował się na opuszczenie Rhapsody ze względu na pracę i kontynuowanie studiów na uniwersytecie. Okazało się, że raz zagrane przez niego partie perkusji na dwóch pierwszych albumach nigdy nie musiały być poprawiane ani ponownie nagrywane. Za bębnami zasiadł niejaki Thunderforce, którego tożsamości nigdy nie ujawniono. Z nim w składzie pojawiła się wpierw we wrześniu 2000 EP-ka Holy Thunderforce, zawierająca przede wszystkim orkiestrową wersję Rage Of The Winter, jak również ponad 8-minutową rozszerzoną wersję Dargor Shadowlord Of The Black Mountain. Była to zapowiedź znakomitego [3], który ukazał się 30 października 2000. Na tym krążku także bębnił Thunderforce - mimo, że wymieniony w składzie został Alex Holzwarth. Tytułowy Dawn Of Victory był typowym pędzącym skocznym hitem, do których już Rhapsody zdążyli wszystkich przyzwyczaić. Genialny refren, fantastyczne zagrania Turilliego i niemal operowy głos Lione zapewniły temu numerowi godne miejsce w historii powermetalu. Marszowy Triumph For My Magic Steel był kolejnym pokazem żywiołowości, dynamizmu i gracji. Folkowa ballada The Village Of Dwarves z kapitalnym chóralnie odśpiewanym refrenem była odwzorowaniem biesiady na cześć bohatera w wiosce krasnoludzkiej. Najbardziej agresywny na krążku Dargor Shadowlord Of The Black Mountain (tutaj w niespełna pięciominutowej wersji) stanowił podręcznik świetnego riffowania i solidnego perkusyjnego młócenia. Kawałek skłaniał do refleksji nad pięknem muzyki metalowej - słychać, że zespół konsekwentnie podążał obraną ścieżką. Mimo charakteru wyciskacza łez, bardzo udanie wypadł patetyczny The Bloody Rage Of The Titans, a potem grupa uderzała singlowym wyśmienitym Holy Thunderforce, popartym zresztą kiepskim teledyskiem. W inspirującym instrumentalnym Trolls In The Dark wykorzystano dziecięcy głos Laurence Vanryne. Przebojowemu The Last Winged Unicorn nie można było nic zarzucić poza faktem, iż przypominał nieco Wisdom Of The Kings. W przyszłości to właśnie stanowiło piętę achillesową Rhapsody - przy przesłuchiwaniu nowych kawałków, czasem miało się wrażenie, że zespół korzystał już z ogranego przez siebie w przeszłości motywu. Zamykający krążek The Mighy Ride Of Firelord to ponad dziewięciominutowa rozbudowana kompozycja epicka z dużą ilością zmian tempa i dopracowanych do najmniejszego szczegółu rytmów. Był to znakomity album - zabójczo szybki, mocny i piękny. Fani byli pod wrażeniem olbrzymiego spektrum instrumentalnego, pomysłowości i niepowtarzalnego klimatu wydawnictwa, choć znalazło się tu mniej miejsca dla symfonii, a proporcje przesunięto bardziej w stronę gitarowo-klawiszowych popisów. Sascha Paeth i Miro Rodenberg stworzyli małe arcydzieło pod względem brzmienia dla metalu symfonicznego. Przede wszystkim powalał wieloplanowy mix i słuchacz miał wrażenie pseudo-kwadrofonii od pierwszej do ostatniej chwili. Album przypieczętował ogromny sukces zespołu - teraz już tylko inni próbowali naśladować Rhapsody.

Od lewej: Alex Holzwarth, Luca Turilli, Fabio Lione, Alex Staropoli
Na wydanym 19 grudnia 2001 [4] również bębnił Thunderforce. EP-ka nie była fundamentalną częścią "Szmaragdowej Sagi", a jedynie jej smakowitym dopełnieniem. 42-minutowy materiał stanowił świadectwo tego, że w Rhapsody pałeczkę lidera przejął chwilowo Staropoli. Muzyka stała się znów symfoniczna, przypominając miejscami nawet Therion. Chóry ponownie epatowały operowym zacięciem, a styl mocno kojarzył się z [2]. Płytka zawierała standardowe przeboje w stylu Rain Of A Thousand Flames czy Tears Of A Dying Angel, ale w doskonałej formie przedstawiono również dwie długie suity: wykorzystujący ścieżkę dźwiękową z horroru "Phenomena" Queen Of A Dark Horizons z kapitalną końcówką oraz 10-minutowy The Wizard`s Last Rhymes, do którego wpleciono temat z "IX Symfonii e-moll (Z Nowego Świata)" Antoniego Dvoraka. Spośród dwóch przerywników warto zwrócić uwagę na Elnor`s Magic Valley, jakby żywcem wyjęty ze średniowiecza. Generalnie kompozycje nie były już tak wesołe jak niegdyś, częściej słychać niemal apokaliptyczny chór. Fabio Lione zaśpiewał jeszcze bardziej zadziornie i bez niego ten zespół być może nie odniósłby takiego sukcesu. Doskonałe wydawnictwo pozwoliło Rhaposdy utrzymać się w światowej czołówce w czasach, kiedy liczba ich epigonów rozrosła się - nawet w samych Włoszech - w dziesiątki. Sława Rhapsody wyprzedziła członków zespołu na tyle, by Turilli mógł nagrać drugi album solowy, a Lione nagrał płyty z Atheną i Vision Divine.
18 marca 2002 ukazał się [5] - czwarta i zarazem ostatnia część Szmaragdowej Sagi. Świetna smocza okładka wyszła spod ręki Marca Klinnerta, który zachował jednak oryginalne logo Erica Philippe. Już otwierająca uwertura In Tenebris uderzała z ogromną mocą i oznajmiała, że najbliższy czas spędzony z nowym dziełem Włochów będzie godziną niezwykłą, pełną niezapomnianych przeżyć i wzniosłych emocji. Knightrider Of Doom zakamuflowanym przebojem, z może nieco rozczarowującym refrenem, ale obudowanym w kapitalne symfoniczne dźwięki. Poparty videoklipem Power Of The Dragonflame szarżował pompatycznie, pełen heroiczno-romantycznego lekkiego chłodu. Balladowy The March Of The Swordmaster to niemal Manowar w symfonicznej oprawie, z pełnym heroizmu śpiewem Fabio i stylizowanymi na średniowieczne pieśni bardów urzekającymi refrenami. Płyta niszczyła swoją potęgą, dosłownie przytłaczała bogactwem instrumentarium, a wszechobecne chóry wgniatały w ziemię jak to miało miejsce w When Demons Awake. To był bardziej rozbudowany numer, o cechach wielowątkowych i lekko progresywnych, rozpoczynający się dwugłosowym brutalnym wokalem, mocno zwalniającym miejscami i akcentowany niepokojącymi partiami klawiszowymi. Kompozycja w jakimś stopniu nawiązywała do najbardziej dramatycznych utworów z płyt poprzednich, także umiejscawianych w centralnym punkcie albumu. Podniosły dramatyzm utrzymano w Agony Is My Name, w którym agresywne riffy stały w opozycji do mocno zaznaczonych chórów z dużym udziałem głosów żeńskich i realizacja tego po prostu brawurowa. Do całości nie pasował Lamento Eroico - banalna i tkliwa ballada zaśpiewana po włosku, lecz ta operowa oprawa tutaj nie wypaliła. W Steelgods Of The Last Apocalypse łagodność walczyła ze stylizowaną brutalnością - Lione śpiewał kapitalnie wraz z pompatycznymi chórami, a melodia epicka była przebogata w ozdobniki, tworząc muzyczny teatr fantasy, niedostępny do stworzenia przez innych. Prawdziwą metalową symfonią był jednak ostatni 19-minutowy Gargoyles, Angels Of Darkness, nieziemska uczta dla zmysłów i duszy. Pierwsze intro w tym kawałku (imitujące hiszpańską gitarę) skomponował Sascha Paeth, drugie - napisane przez Turilliego wykonał Johannes Monno. Głowna saga snuta przez Rhapsody została w ten sposób zakończona, choć po części kontynuowano ją na kolejnych krążkach. Duże brawa należały się również producentom tego albumu, którzy dokonali niemalże cudu, idealnie łącząc ze sobą partie symfoniczne i ostre metalowe gitary w taki sposób, że żaden składnik nie przeszkadzał drugiemu. Mimo dziesiątek instrumentów nałożonych na siebie, spotęgowanych brzmieniowo do granic możliwości, nie było problemu z ich selektywnością. Płyta przesiąknięta była specyficzną atmosferą, bombastycznymi aranżacjami i tekstami fantasy.
W lutym 2004 Limb Music odciął kupon od sławy wypuszczając na rynek składankę Tales From The Emerald Sword Saga z sześcioma pocztówkami, plakatem i naklejką. Dzięki temu wydawnictwu wygasł dotychczasowy kontrakt Rhapsody i grupa przeniosła się do Magic Circle Music (filii SPV). Za bębnami naprawdę zasiadł tym razem Alex Holzwarth (ur. 4 października 1968), który dotychczas tylko figurował na zdjęciach we wkładkach do płyt. W czerwcu 2004 ukazał się [6] - świetną muzykę, aranżacje i dodatek w postaci pełnej orkiestry i chóru uzupełnił tym razem charyzmatyczny głos Christophera Lee, którego muzykom udało się namówić do współpracy, kiedy aktor tkwił jeszcze w klimatach fantasy po wcieleniu się w rolę Sarumana we "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona. Na EP-ce zamieszczono także nigdzie indziej nie publikowany Thunder`s Mighty Roar. 27 września 2004 światło dzienne ujrzało arcydzieło w postaci [7]. Rozmach z jakim powstawała płyta był ogromny, wystarczy wspomnieć, że kawałki nagrywano we Włoszech, w Niemczech, Belgii, USA, Czechach i Anglii. W produkcji słychać pewien filmowy szlif, doskonale brzmiała orkiestra, a selektywne brzmienie spowodowało czytelny sound każdy pojedynczego instrumentu. Ten krążek najlepiej wypadał jako całość, trudniej było z niego wybrać jakieś pojedyncze hity. Muzyka stanowiła wypadkową [2] i [5], utwory raczej nie zawierały radosnych i skocznych refrenów przeciętych klawiszowymi ewolucjami, jak to miało miejsce na [3]. Imponowała forma muzyków - tym razem Turilii zagrał dość oszczędnie, robiąc miejsce dla orkiestry i szalejącego za mikrofonem Lione. Często Luca kładł tylko podkład rytmiczny i nie czarował często swoimi kosmicznymi solówkami - kiedy się jednak pojawiały były treściwe i zabójcze. Album był tak skomplikowany, że nawet po wielokrotnym przesłuchaniu można było odnaleźć coś nowego. Unholy Warcry rozpoczynał się symfonicznie, by za chwilę porwać swym rozmachem, wspaniałymi partiami chóru, świetnymi przejściami oraz wpadającym w ucho refrenem. Never Forgotten Heroes powracał fabularnie składając hołd bohaterom "Sagi o Szmaragdowym Mieczu". Rozpoczynał się od nastrojowego bicia dzwonów kościelnych oraz śpiewu chóru wspomaganego przez operowy kobiecy głos, by po chwili nabrać tempa. W instrumentalnym Elgard`s Green Valleys grupka bohaterów nowej sagi wjeżdżała do nieznanej im wioski przy akompaniamencie fletu oraz skrzypiec. To krótkie interludium znakomicie pogłębiało filmowy nastrój. Fenomenalna ballada The Magic Of The Wizard`s Dream, w którym Fabia podczas śpiewania wspierał w tle jego własny głos, ale w skali tenoru. Ponad 10-minutowy Erian`s Mystical Rhymes zaczynał się przydługą deklamacją, ale później było już tylko lepiej. Wkraczał chór i rytmiczne uderzenia, po czym wszystko rozkręcało się na dobre wliczając w to częste zmiany tempa, wspaniały akompaniament orkiestry symfonicznej oraz chóru, a na koniec - recytacja jednego z aktorów o miłym szkockim akcencie. The Last Angels Call był dynamicznym kawałkiem, najbardziej zbliżonym typem do dawnego stylu zespołu. Bardzo melodyjny o sympatycznym refrenie, ale jednocześnie nie wyróżniający się niczym specjalnym w porównaniu do wspaniałej reszty. Balladę Dragonland`s Rivers rozpoczynała kolejna kwestia aktorska, która ustępowała spokojnemu fletowi i gitarze klasycznej. Utwór eksplodował dopiero na sam koniec, dzięki wkroczeniu perkusji, gitary elektrycznej i zmianie intonacji wokalnej na głośniejszą. Znakomicie wypadł 10-minutowy przebój Sacred Power Of Raging Winds zawierający niesamowite wprost partie orkiestrowe. Udanie wypadały spokojniejszy Guardiani Del Destino w języku rodzimym oraz patetyczny Shadows Of Death. To metalowe cudo kończył Nightfall On The Grey Mountains z odgłosami wzmagającej wichury i skowytu wilków. Po chwili wkraczał chór oraz organy tworząc wspólnie wspaniały klimat grozy przyspieszający nieco na czas refrenu. Co ciekawe, po ponad 70 minutach muzyki odczuwało się niedosyt i pragnęło się więcej tej wspaniałej wzniosłej muzyki.
Wkrótce managerem grupy został Joey DiMaio, basista Manowar. W marcu 2005 ukazała się EP-ka The Magic Of The Wizard`s Dream, zawierająca kawałek tytułowy w wykonaniu wspólnym z Christopherem Lee, jak również wersje włoską, francuską, niemiecką i z orkiestrą. Wszystko kończył nowy utwór Lo Specchio D`Argento. Po udanej trasie koncertowej "Demons, Dragons And Warriors" w USA/Kanadzie z Manowar i Holy Hell, Rhapsody wystąpili na letnich festiwalach w Czechach i Niemczech. 23 stycznia 2006 ukazał się [8], zapis kilku koncertów zagranych bez wpadek, ale i bez spektakularnych miłych niespodzianek. Martwiła słaba reakcja publiczności. Poza tym 60 minut występu na żywo na taki zespół to zdecydowanie za krótko. 14 lipca 2006 z powodu problemów związanych z nazwą zespół przemianował się na Rhapsody Of Fire. Muzycy uważali to za doskonałą szansę na nowy początek dla ich specyficznej muzyki.

Od lewej: Patrice Guers, Luca Turilli, Alex Staropoli, Alex Holzwarth, Fabio Lione
25 września 2006 ukazał się [9], druga część "The Dark Secret Saga". Tym razem zespół powracał do bardziej tradycyjnego i oszczędnego w dźwięki orkiestry brzmienia. Muzyka zawarta na tym albumie nadal brzmiała świeżo, monumentalnie i podniośle. Wszystko otwierał dwuczęściowy instrumentalny Dar-Kunor - słuchacza witało echo z lasu elfów z łagodnym podkładem orkiestry, która po pewnym czasie zaczynała wygrywać niespokojne dźwięki obrazujące strach przed lochami. Pojawiał się chór, robiło się coraz bardziej podniośle i za moment dochodziły gitary i reszta muzyków. Triumph Or Agony jednoznacznie przypominał co najlepsze w muzyce zespołu - melodyjny wstęp, dynamiczne zwrotki, zmiany tempa, podniosły refren i chóralnych zaśpiewy. Świetny Heart Of The Darklands zaczynał interesujący szybki riff - Turilli sporo pracował nad brzmieniem, osiągając bardzo ciekawą i nie spotykaną dla niego barwę. Swym śpiewem zachwycał jak zwykle Lione, którego styl charakteryzowały czystość i swoboda. W Old Age Of Wonders opowiedziano historię Szmaragdowego Miecza, a kawałek oszczędnym brzmieniem przypominał pamiętny Forest Of Unicorns z debiutu. W niezwykle urokliwym refrenie Fabio wspomógł uroczy głos Bridget Fogle. The Myth Of The Holy Sword zaczynał się bębnami, po czym wchodził tajemniczy śpiew Lione wspomaganego akordami gitary. Po dwóch wersach pojawiał się już cały zespół z orkiestrą w tle, a wszystko prowadziło do wspaniałego uroczystego refrenu z dodatkami muzyki dawnej. Il Canto Del Vento to słaba ballada autorstwa samego Fabia Lione. Prawdziwym hitem był Silent Dream, w którym rewelacyjnie zaaranżowana gitara mocno akcentowała akordy i przygrywająca na równi orkiestra prowadziły ciekawy dialog. Son Of Pain wpisywał się udanie w wachlarz dobrych ballad formacji, tym razem w sposób nadzwyczaj refleksyjny i stonowany. Ponad 16-minutowy The Mystic Prophecy Of The Demonknight, w którym bohaterowie odnajdywali Portale Agonii przy wtórze narracji Christophera Lee, a wszystko przechodziło w agresywną część "To The Black Order", gdzie Luca Turilli zachwycał precyzyjną i szybką grą. Wszystko kończył podniosły finał Dark Ride Of Fire, zapowiadający jednocześnie kolejną część sagi. Płyta zawierała dwa bonusy - typowy dla Rhapsody Defenders Of Gaia oparty na szybkim rytmie i z ciekawymi solówkami na gitarze, basie i klawiszach oraz radiową wersję A New Saga Begins. Znów Włochom trudno było cokolwiek zarzucić, a ich epicki powermetal ponownie porwał fanów kolejną odsłoną literacko-muzycznego świat pełnego heroicznych wydarzeń. Ciekawostką był fakt, że w rolę księżniczki Lothen wcieliła się Christine Lee, córka Christophera. Na wskutek konfliktu prawnego z wytwórnią Magic Circle reprezentowanej przez Joey`a DiMaio, zespół milczał przez niemal trzy lata.
Wydany w barwach Nuclear Blast 30 kwietnia 2010 [10] miał dla Rhapsody Of Fire niebagatelne znaczenie. Nowe dzieło kontynuowało sagę rozpoczetą na [7] - tym razem historia dotyczyła wyprawy pięciu bohaterów do krainy lodu w celu odnalezienia tajemniczej księgi i pokonania demonicznego rycerza. Podkręcono szybkość, a całość emanowała niesamowitą wręcz intensywnością. Włosi zaserwowali tym razem nieco mniej symfonicznych kawałków, skupiając się raczej na powermetalowym galopie. Świetnie wypadły Sea Of Fate oraz prawdziwe arcydzieło Reign Of Terror z niesamowitymi chórami, miażdżącym refrenem i zaskakująco ostrym wokalem Lione. Danza Di Fuoco E Ghiaccio to diametralna zmiana brzmienia w kierunku zwiewnego folku na wzór tańca dworskiego z użyciem średniowiecznych instrumentów. Do przebojowego grzania wracał Raging Starfire, oparty na klasycznych już dokonaniach z przeszłości. Nieco słabszy był ciągnący się Lost In The Cold Dream, ale ten ubytek rekompensowało na szczęście podniosłe i epickie zakończenie płyty. Tym patosem był wręcz przesiąknięty On The Way To Ainor z przyprawiającą o ciarki solówką Turilliego. Opowieść wieńczyła pełna dramaturgii ponad 11-minutową epopeja The Frozen Tears Of Angels, co prawda nie tak udana jak te z poprzedników. Bonus stanowił instrumentalny Labitynth Of Madness. Nowe kompozycje oparto na sprawdzonej już konwencji, ale gra Luki dawno nie były tak chwytliwa i melodyjna. Wokalizy Fabio jak zawsze mogły stanowić wzór do naśladowania. Wszystko sprawiło, że krążek był niezwykle świeży i nadawał się do codziennego słuchania. W historii powermetalu trudno było znaleźć zespół, który tak bardzo zdeterminował symfoniczny i przebogaty aranżacyjnie podgatunek. Nikomu dotąd nie udało się stworzyć ani takiej atmosfery, ani osiągnąć choćby zbliżonego stopnia perfekcji. Tym krążkiem grupa uciszyła wszelką krytykę, zarzucającą jej granie zbyt lekkie i podszywanie się pod power pod płaszczykiem melodyjnego metalu symfonicznego. We wszystko wpleciono kapitalnie jak zwykle narracje Christophera Lee, orkiestracje i chóry. Podstawą monumentalizmu stylu Włochów była gra Alexa Staropoliego, o którego wkładzie często się zapominało. Rhapsody Of Fire ponownie stworzyli widowisko o charakterze opery.
Wydany 15 października 2010 [11] był nieco innego kalibru - 35 minut muzyki składało się z siedmiu aktów. Pierwszym dwom nadano krótkie formy słuchowiska, z całą mocą uderzał natomiast blisko 15-minutowy The Ancient Fires Of Har-Kuun. Składał się on z różnorodnych motywów, wokaliz, chórów i elementów symfonicznych. Akt 4 to The Betrayal z kapitalnie rozegranym tłem, które przechodziło w operowo wręcz odśpiewany Neve Rosso Sangue. Szybkie i skoczne Rhapsody wracało w Erian`s Lost Secrets z ogromnym rozmachem i siłą. Brzmienie rewelacyjne, wykonanie co najmniej dobre, udany muzyczny pomysł. EP-ka wniosła nową jakość do pojmowania symfonicznego epickiego power jako widowiska o niemal filmowym charakterze. Podobne zniszczenie zapowiadano wraz z nadejściem [12], który zaskakująco okazał się najsłabszym osiągnięciem formacji w całej historii. Tytułowy From Chaos To Eternity wpisywał się w poczet zwykłego progresywnego metalu z elementami power. Podobnie jawił się Ghost Of Forgotten Worlds - Włosi mając do dyspozycji mnóstwo środków przekazu, niezbyt umieli to wykorzystać. Bombastyczne orkiestracje i pompatyczne chóry zanurzono tak mocno w progresywnym sosie, że zatracono pierwiastek chwytliwości i na dobrą sprawę z całej płyty jedynie Tornado pretendowało do miana metalowego przeboju. Rozmach był i odpowiedni poziom wykonawczy też, ale podczas kiedy [11] ukazywał nowy epicki kierunek, ten zmierzał donikąd, przybierając bardziej oblicze Labyrinth.
21 lutego 2011 Rhapsody Of Fire zagrali jedyny koncert w Polsce w katowickim "Mega Clubie". Wkrótce w szeregach formacji nastąpił rozłam, na wskutek którego powstał Luca Turilli`s Rhapsody. Po mieszanych uczuciach wywołanych przez [14] i spektakularnym sukcesie debiutu nowego tworu Turilliego, tym razem karty się odwróciły. Druga płyta projektu Luki była koszmarnie nudna i epicka w swej karykaturalnej niestrawności. Samo Rhapsody Of Fire otrząsnęło się z niemrawości i powróciło w znakomitym stylu na [15] - nie tyle sięgając do samych korzeni, ale także doskonale łącząc z nimi współczesne podejście do takiego grania. Szybkie tempa znane z dawnych czasów uderzały z pełną mocą w pędzącym Distant Sky z odpowiednim orkiestrowym tłem, frywolną solówką De Micheliego i dopieszczonym brzmieniem. Na singiel wybrano tym razem tytułowy Into The Legend - typowy dla Włochów numer, wlatujący jednak jednym uchem i wylatujący drugim. Znacznie ciekawsze były kolejne dwa kawałki - cechujący się filmowym wstępem Winter`s Rain oraz okraszony folkowymi melodiami A Voice In The Cold Wind. Wątpliwości co do faktu, że ta kapela potrafi jeszcze zagrać szybko rozwiewał mroczny Valley Of Shadows z mocno orkiestrowym brzmieniem i gościnnym udziałem sopranistek. Nieco przysmęcono w mozolnie ciągnącej się balladzie Shining Star i to akustyczne podejście wraz z płaczliwym wokalem Lione mogło uspić. Realms Of Light subtelnie sięgał po maidenowy szlif, ale do miana prawdziwej perły płyty wyrastała niewątpliwie 17-minutowa suita The Kiss Of Life. Rozpoczynała się ona delikatnym pasażem na wzór uwertury, następnie słuchacza atakowały mocarne chóry i gitarowo-orkiestrowe rozwinięcie przywodzące na myśl Carmina Burana Carla Orffa. Dalej było podniośle, nie zabrakło przepięknego zwolnienia w środkowej partii, gdzie klimat zbudowany niezwykle umiejętnie, by ostatecznie w odpowiednim momencie doprowadzić epickim pasażem i soczystą solówką do końcowego uderzenia. Ten kolos po prostu zawierał wszystko, za co przed laty tylu fanów pokochało Rhapsody. Włosi niegdyś wytyczyli trendy w symfonicznym powermetalu, a teraz jako mistrzowie powrócili z klasą, jednocześnie ucierając nosa Turilliemu. Album był trzeźwym spojrzeniem we własną przeszłość i udowadniał, iż nie sztuką było przepełnić materiał wszystkimi istotnymi elementami stylu, ale jak to zrobić we właściwych proporcjach.
Wkrótce jednak fani musieli przeżyć szok, gdyż odszedł Fabio Lione. Ciężko było już wyobrazić sobie zespół bez Turilliego - tym razem odchodził oryginalny wokalista, ktorego głos nierozerwalnie kojarzony był z Rhapsody. Miejsce za mikrofonem zajął Giacomo Voli, który w 2014 zajął drugie miejsce w telewizyjnym teleturnieju "The Voice of Italy 2014". Ze składu wyrzucono również Alexa Holzwartha, a nowym perkusistą został szerzej nieznany Niemiec Manuel Lotter. W tak zrestaurowanym składzie wydano w maju 2017 [16], w którego skład weszło 14 klasycznych numerów z lat 1997-2002 (m.in. Dawn Of Victory, Flames Of Revenge, Emerald Sword czy Riding The Winds Of Eternity). Na [17] pewnych rzeczy należało oczekiwać. Przede wszystkim kontynuacji stylu z płyty poprzedniej, z przeniesieniem nacisku na symfoniczny epicki power i odejścia od progresywności jako istotnego elementu kompozycji. Voli patrząc obiektywnie był wokalistą bardzo dobrym, a nawet na swój sposób swoistym. Posiadał głos nośny i heroiczny, jednak ten chłopak słyszalnie się męczył w trudnym wykonawczo repertuarze, brakowało mu swobody Fabio i chwilami powstawało wrażenie, że śpiewał on poza tonacją. Master Of Peace udowadniał zresztą, że Giacomo był "tylko" wokalistą w porównaniu do Lione-narratora. Na płycie zasadniczy ciężar wzięli na siebie Staropoli i De Micheli, który grał kreatywnie i fantastycznie technicznie - przy okazji zdecydowanie bardziej powermetalowo niż grał kiedyś Turilli i w ogólnym gitarowym stylu ta płyta zbliżała się do Magic Kingdom. Staropoli wybrnął z pewnych spraw bardzo sprytnie. Owszem, było sporo znakomitych symfonicznych orkiestracji (White Wizard), chórów i klasycznych patentów Rhapsody w sferze aranżacji, ale nie wykraczały one poza ramy tego co grupa pokazała na płycie poprzedniej. W rezultacie album stanowił wybitne osiągnięcie w ramach gatunku heroicznego powermetalu. Trafił tutaj zestaw wybornych melodii i patetycznych refrenów. Na polach zarówno ostrego (Seven Heroic Deeds), jak i łagodniejszego metalu (The Legend Goes On) Włosi wypadali wybornie i poruszająco. Tego patosu było w nadmiarze: w refrenie zamkowej opowieści trubadura Warrior Heart, romantycznym The Wind The Rain And The Moon i perfekcji w The Courage To Forgive. W chłodnej neoklasyce zrobiono tylko kapitalnie malmsteenowy Clash Of Times. Tym razem mega kolosów nie było i na koniec tylko 10-minutowy Tales Of A Hero`s Fate z narracją Christophera Lee i pełnym dostojeństwa chórem. Manuel Lotter rozwiewał wątpliwości co do jego przydatności w zespole i jego wybitne partie perkusji w trudnych wykonawczo utworach zwracały uwagę słuchacza. W pewnym stopniu hermetyczna i lekko snobistyczna muzyka Rhapsody z dawnych lat w znacznej mierze odeszła w przeszłość, choć kilka numerów wprost nawiązywało do czasów [3].

Od lewej: Alessandro Sala, Alex Staropoli, Giacomo Voli, Roberto De Micheli, Paolo Marchesich
[19] niestety rozczarował swoja nijakością, na wzór wydanego dekadę wcześniej [12]. Zamiast bowiem kontynuować receptę sukcesu, która sprawdziła się poprzednio, Rhapsody Of Fire weszli na teren progresywnego metalu, jakby zapatrzeni w sukcesy płyt Labyrinth i Secret Sphere, wydanych w tym samym 2021 roku. Son Of Vengeance wpisywał się w ten muzyczny pejzaż, przy jednocześnie nadmuchanej pompatyczności (zerwano z tradycją intra) i romantycznych partii na symfonicznym planie. Wielka odpowiedzialność spoczęła na Giacomo Volim, gdyż muzycznie płyta spisała się poniżej oczekiwań, a De Micheli w solówkach wielokrotnie przekombinował. Dlatego też wokalista próbował koncentrować uwagę na sobie uwagę i tworzyć własny plan narracyjny, choć bywało to trudne, gdy pojawia się tak trywialny refren jak w The Kingdom Of Ice. Tytułowy Glory For Salvation i magii w tym nie było żadnej, może poza jak zwykle wspaniałymi chórami. Przy nijakiej melodii i pozbawionym emocji symfonicznym tłem powstał powszedni flower-power, zagrany przez mistrzów bez realnej pasji. Pieśń minstrela to zawsze na płytach tego zespołu sprawdzian formy kompozycyjnej i tym razem Terial The Hawk był po prostu słaby. Kilka muzycznych wątków i dosyć energiczne rozwinięcie nie przesłoniły prawday, że ten utwór to zaledwie powszedni folk/power szkoły włoskiej. To poprawne granie bez emocji kontynuowano w nadmiernie romantycznym Maid Of The Secret Sand. Centralnym punktem albumu był blisko 11-minutowy Abyss Of Pain 2 z długim wstępem, nieco posępnym i kinowym. Potem częściowo po włosku odkrywano mroczne aspekty opowiedzianej tutaj historii - było nieco drapieżnie, dramatycznie i miejscami progresywnie, z umiarkowanym symfonicznym przepychem, ale nie uniknięto dłużyzn i tym razem Voli nie utrzymał tego w ryzach na tyle, by nie odczuć znużenia. Infinitae Gloriae logicznie wynikał z poprzedniej kompozycji, ale ponownie dominowały powtarzalne symfonizacje i słuchacz z ulgą przyjmował lekki melodyjny powermetal pojawiający w rozwinięciu. Wszystko to niezwykle ograne, nawet jak na standardy włoskie, poniżej możliwości i oczekiwań wobec tej ekipy (wręcz amatorskie partie Staropoliego). Magic Signs mdło się zaczynał, potem jednak w refrenie eksplodował i narastał w tych emocjach do osiągnięcia epickiego wymiaru. Tyle, że było to wejście na obszary monumentalnych numerów Vision Divine czy wspomnianego Secret Sphere i miejsca za wiele dla Rhapsody Of Fire nie było. Rytmiczny I`ll Be Your Hero wypadł nazbyt komercyjnie, wręcz radiowo - w dodatku znów De Micheli nadmiernie komplikował solówkę. Fanfarowo i rycersko kończyła się ta płyta Chains Of Destiny i to był jedyny moment, kiedy stare Rhapsody powracało i to z czasów Dawn Of Victory. Największy i jedyny hit tej płyty. Tych zarzutów było za wiele, by uznać album za udany - wszystko odegrano rutyniarsko i po prostu nudno, nawet w sferze produkcji. Mix i mastering wykonał Sebastian Levermann i niezbyt się popisał. Było bez fajerwerków, dalsze plany były pozbawione zwyczajowego bogactwa i urozmaicenia, gitara czasem mało wyrazista, a perkusja raczej "sucha". Dziwił fakt, że zespół nie poszedł za ciosem i nie zagrał takiego potężnego melodyjnego powermetalu jak w pierwszej części nowej sagi na [12] - tutaj bowiem magia kompletnie uleciała.
[20] stanowił ostatni rozdział sagi "The Nephilim's Empire. Pewne rzeczy nieosiągalne dla innych zespołów grających symfonicznie były w przypadku Rhapsody Of Fire oceniane zwykle bardziej surowo, ale status mistrzów przeecież do czegoś jednak zobowiązywał. Tytułowy Challenge The Wind na początek i od razu Voli w wysokiej formie, ale sam numer zaledwie o umiarkowanej nośności refrenu i z nieco drażniącym ustawieniem planu symfonicznego, który został nadmiernie wysunięty do przodu. Zresztą był to problem całego krążka i dziwiło, że z tym nie poradził sobie odpowiedzialny za mix i mastering Sebastian Levermann. Utwory w wielu fragmentach były zbyt chłodne i nazbyt wyostrzone. Szybki patetyczno-romantyczny Whispers Of Doom to kawałek z rodzaju tych co zawsze cieszyły fanów Rhapsody i wyborną solówkę zagrał tu Roberto De Micheli. W pędzącym The Bloody Pariah kapitalnie się pokazał Giacomo Voli i jego niesamowite wokale szły w parze z umiejętnym wykorzystaniem szlifu neoklasycznego i łagodniejszej tym razem w wyrazie symfoniki na planie drugim. Nieco zaskakiwało umieszczenie 16-minutowego kolosa Vanquished By Shadows w środku płyty - zwłaszcza, że działo się tutaj mniej niż możnaby oczekiwać, bo prym wiódł ugładzony power z łagodniejszym refrenem, a w części instrumentalnej ekipa coś grała, ale to był jakiś dziwny mix mroku i rycerskiego fantasy ze śladowymi ilościami folk/power w stylu Wind Rose. Numer był za długi i nie posiadał momentów zapadających w pamięć, poza pewnymi monumentalnymi fragmentami. Z tego by wyszły dwa bardziej konkretne utwory, pewne jako oddzielne lepsze. Łagodniejszy Kreel`s Magic Staff był zaledwie dobry w zakresie delikatniejszego power, ale sensacji nie było - ponownie brylował Voli, ale był bezradny w starciu ze średniej klasy melodią (także refrenu). Lepiej wypadł ostrzejszy Diamond Claws z bogatymi ornamentacjami i wyważonym poziomem heroizmu (bez popadania w pompatyczność). Black Wizard to szczypta mroku z naciskiem na część centralną na wzór francuskiego Adagio w rozwiązaniach aranżacyjnych i sporo wybornego gitarowego pędu. A Brave New Hope to numer nastawiony na melodię, bez nadmiernych kombinacji i z akcentem na ekspozycję epickiego refrenu. W Holy Downfall pełno różnych smaczków w średnio-szybkim tempie - wyborny był tym razem sposób zaimplementowania planu klawiszowo-symfonicznego, a refren zdecydowanie chwytliwy w swej podniosłości. Mastered By The Dark to właściwe zakończenie sagi, z delikatnością gitary akustycznej i stylem barda w majestatycznej otoczce. Był to z pewnością album lepszy od miałkiego poprzednika, bardziej przemyślany i bogatszy formalnie. Zrównoważono przede wszystkim element symfoniczny z melodiami powermetalowymi. Wykonanie także wyśmienite, zabrakło jedynie strzelistych chórów, które zawsze były potężną bronią Włochów. Zespół jak należy dopowiedział historię do końca, znakomicie finiszując w części drugiej płyty.
Późniejsze losy członków zespołu:
| ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | KLAWISZE | BAS | PERKUSJA |
| [1] | Fabio Lione | Luca Turilli | Alex Staropoli | Sascha Paeth / Robert Hunecke-Rizzo | Daniele Carbonera | |
| [2] | Fabio Lione | Luca Turilli | Alex Staropoli | Alessandro Lotta | Daniele Carbonera | |
| [3-4] | Fabio Lione | Luca Turilli | Alex Staropoli | Alessandro Lotta | Thunderforce | |
| [5] | Fabio Lione | Luca Turilli | Alex Staropoli | Sascha Paeth | Thunderforce | |
| [6-7] | Fabio Lione | Luca Turilli | Alex Staropoli | Patrice Guers | Alex Holzwarth | |
| [8-12] | Fabio Lione | Luca Turilli | Dominique Lerquin | Alex Staropoli | Patrice Guers | Alex Holzwarth |
| [13] | Fabio Lione | Roberto De Micheli | Tom Hess | Alex Staropoli | Oliver Holzwarth | Alex Holzwarth |
| [14] | Fabio Lione | Roberto De Micheli | Alex Staropoli | Oliver Holzwarth | Alex Holzwarth | |
| [15] | Fabio Lione | Roberto De Micheli | Alex Staropoli | Alessandro Sala | Alex Holzwarth | |
| [16-17] | Giacomo Voli | Roberto De Micheli | Alex Staropoli | Alessandro Sala | Manuel Lotter | |
| [18-20] | Giacomo Voli | Roberto De Micheli | Alex Staropoli | Alessandro Sala | Paolo Marchesich | |
Fabio Lione (ex-Labyrinth), Alex Holzwarth (ex-Sieges Even, ex-Paradox, ex-Avantasia),
Dominique Leurquin (ex-Dream Child, ex-Inner Visions), Patrice Guers (ex-Patrick Rondat, ex-Inner Visions), Tom Hess (ex-Hess, ex-HolyHell), Oliver Holzwarth (ex-Sieges Even, ex-Paradox),
Roberto De Micheli (ex-Sinestesia), Giacomo Voli (ex-Sour Whine, ex-Teodasia), Manuel Lotter (Farewell To Arms), Paolo Marchesich (ex-Sinestesia)
| Rok wydania | Tytuł | TOP |
| 1997 | [1] Legendary Tales | #22 |
| 1998 | [2] Symphony Of Enchanted Lands | #2 |
| 2000 | [3] Dawn Of Victory | #2 |
| 2001 | [4] Rain Of A Thousand Flames EP | |
| 2002 | [5] Power Of The Dragon Flame | #3 |
| 2004 | [6] The Dark Secret EP | |
| 2004 | [7] Symphony Of Enchanted Lands 2 - The Dark Secret | #2 |
| 2006 | [8] Live In Canada 2005 - The Dark Secret (live) |
RHAPSODY OF FIRE:
| Rok wydania | Tytuł | TOP |
| 2006 | [9] Triumph Or Agony | #2 |
| 2010 | [10] The Frozen Tears Of Angels | #17 |
| 2010 | [11] The Cold Embrace Of Fear EP | |
| 2011 | [12] From Chaos To Eternity | |
| 2013 | [13] Live - From Chaos To Eternity (live / 2 CD) | |
| 2013 | [14] Dark Wings Of Steel | |
| 2016 | [15] Into The Legend | |
| 2017 | [16] Legendary Years | |
| 2019 | [17] The Eighth Mountain | #5 |
| 2021 | [18] I`ll Be Your Hero EP | |
| 2021 | [19] Glory For Salvation | |
| 2024 | [20] Challenge The Wind |



