Włoska grupa założona w 1994 w Massa w Toskanii. Lider zespołu Carlo Andrea Magnani pod pseudonimem Olaf Thörsen założył kapelę wzorując się na dokonaniach Yngwie Malmsteena i Helloween. Akcja tekstów jego autorstwa przenosiła słuchaczy do średniowiecznych miast włoskich, pełnych intryg, nienawiści i namiętności. Na debiucie muzycy zagrali bardzo przystępnie jak na metal progresywny, z uczuciem budując kilka planów jednocześnie (w tym klawiszowy) i snuli swoje łagodne przebojowe numery w radiowym stylu (Dreamland), pełne wzruszającej poetyki (Mortal Sin), przestrzeni (Piece Of Time), ale potrafiąc także rozegrać heroiczny powermetal w szybszych partiach (Midnight Resistance). Kompozycyjnie jeszcze nie wszystko ułożyło się idealnie i dosyć brutalne zwrotki w szybkim In The Shade niszczyły urzekający refren. Z kolei The Right Sign rozpoczynał się od zawstydzających partii klawiszowych w stylu disco polo. Spokojny wieloplanowy No Limits udowadniał jednak, że w lekkim progresywnym układzie aranżacyjnym zespół czuł się najlepiej, bazując na pasażach gitarowo-klawiszowych w równoległych planach (romantyczny Time Has Come). Wszystko było nierówne i momentami kruche jak porcelana, sporo ten krążek zawdzięczał młodemu Fabio Lione. Wokalista jednak nie pokładał wielkiej wiary w Labyrinth i odszedł wkrótce do Rhapsody, z którym zyskał międzynarodową sławę.
Wydany przez wytwórnię Metal Blade Records w czerwcu 1998 [2] stał się przepustką grupy do światowego metalu określanego jako progresywny w melodyjnej odmianie. Płyta utorowała drogę do sukcesu Vision Divine, Secret Sphere i całej późniejszej plejadzie włoskich ekip melodyjno-progresywnych. Z biegiem czasu jedna grupa fanów uznała album za nadzwyczaj wpływowy, dla innych na zawsze pozostał synonimem powermetalowej dyskoteki. Prawda jest taka, że krążek mocno się zestarzał praktycznie pod każdym względem w zderzeniu z tym co przyniosła włoska przyszłość w tym gatunku. Technika nagraniowa poszła po prostu do przodu, ale w 1998 podobne granie wywołało entuzjazm. Za mikrofonem stanął Roberto Tiranti, śpiewający tutaj miejscami znakomicie, ale nie tak dobrze jak w latach późniejszych. Tutaj warsztatowo był na początku swojej drogi, prezentując głos niezwykle klarowny i wysoki, idealnie pasujący do lekkiej konwencji podjętej przez zespół. Specyfiką albumu była jego zwartość - numery były zdecydowane w dwu-gitarowych atakach - dynamicznych, choć bez przesady i z klawiszami ustawionymi w planie dalszym. Na start Moonlight jawił się jako przykład idealnej, melodyjnej i dramatycznej kompozycji włoskiego stylu. Bezwzględnie znakomity kawałek z kapitalnym refrenem. Intrygująco wypadł mniej oczywisty New Horizons, w którym zadziwiała progresywna kultura instrumentalnego wykonania. Partie instrumentalne mogły budzić zachwyt, a nowy muzyk Andrea De Paoli wyznaczył swoją grą na lata miejsce klawiszy w muzyce Labyritnh, grając zdecydowanie inaczej niż wirtuozi tego instrumentu w innych grupach włoskich. Obaj gitarzyści opanowali technikę do perfekcji. Zespół czarował zmianami tempa, umiejętnościami technicznymi i doskonałą realizacją nagrań (Lady Lost In Time, Heaven Denied, Thunder), osiągając apogeum w przecudnej urody balladzie Falling Rain. Na [3] jako bonus zamieszczono przeróbkę Sanctuary Die For My Sins, rewelacyjny był również Save Me.
Na [4] formacja zdecydowanie obniżyła loty, w dużej mierze rezygnując z progres/power na rzecz melodyjnemu powermetalowi - romantycznemu, pompatycznemu i zdecydowanie emocjonalnemu w opcji heroic/flower/fantasy. Muzykom wydawało się, że posiadali pewną przewagę nad konkurencją, gdyż mieli wybitnych instrumentalistów, a Roberto Tiranti był do sentymentalnego śpiewania po prostu stworzony. Jednakże umieć grać na instrumentach a komponować dobre piosenki to dwie różne umiejętności. Muzyka Labyrinth straciła swoją magię, zabrakło zapamiętywalnych melodii. Kiedy album był gotowy, podobno muzycy niezadowoleni z końcowego efektu postanowili go nagrać jeszcze raz. To zmęczenie nowym materiałem wylewało się z niemal każdej nuty na tej płycie. Roberto Tiranti poprzednio był niemal dyrygentem labiryntowej orkiestry, tutaj jego śpiew brzmiał jak drugoplanowy dodatek. W zasadzie tylko Mat Stancioiu zagrał w pełni swoich możliwości. Także nawiązania stylistyczne do Queensryche i Moon Of Steel w tym przypadku nie zostały docenione. Zespół podszedł do tematu zbyt zachowawczo, jednocześnie zbyt ufając we własne możliwości. O ile większość grup włoskich tego nurtu jednak w jakimś stopniu korzystała z aranżacyjnych doświadczeń Rhapsody, to Labyrinth ubrał swoje miłosne historie w odzienie psuedo-progresywne, w ostateczności prezentując nieco mętne kompozycje nasycone gitarowymi meandrami, bez wyrazistego równoległego planu klawiszowego i słabo zaznaczonym prostym wątkiem epicko-heroicznym. Początek jednak był obiecujący - hermetyczny Chapter 1, gładki Kathryn i rozpędzony tytułowy Sons Of Thunder wciągały i jeszcze nie zwiastowały niepowodzenia. Problem zaczynał się od Elegy - sporo doskonałych pomysłów gmatwano w skomplikowanych pasażach gitarowo-klawiszowych. Były one w większości znakomite, ale nie do tych romantycznych numerów - w zamian te melodie należało wykorzystać szerzej, uwypuklić i powtarzać częściej. Blado to wyglądało w Behind The Mask i Rage Of The King, a pastelowy rock/metalowy po części Touch The Rainbow sprawiał wrażenie posklejanego z zupełnie nieprzystających do siebie pomysłów. Szczyty romantyzmu heroicznego następowały w nowej wersji Save Me - w stosunku do oryginału zrezygnowano z powermetalowego zęba, stawiając na progresywny klimat i niezbyt szybkie gitary. Nudny Love z pianinem i poetycką atmosferą był bladym cieniem w porównaniu do przepięknych numerów tego rodzaju z albumu poprzedniego. Płyty dopełniał bez sensu cover popowego włskiego zespołu Matia Bazar I Feel You. Brzmienie za to było wyborne w ramach gatunku i tu ekipa producencka z Achimem Kohlerem w roli specjalisty od masteringu spisała się bez zarzutu. Labyrinth postanowił zagrać dla mas, ale samemu pozostając na piedestale z białego marmuru w wieży z kości słoniowej. To nie mogło się udać.
Kiedy formacja nie zaznała popularności na polu bogato zaaranżowanego i inteligentnie wykonanego power/progresu, z zespołu odszedł zniechęcony Thörsen. Mieszane odczucia wzbudził [5], na którym dał się odczuć brak Olafa i jego melodyjnych zapędów. Z drugiej dziwiło znaczne zaostrzenie brzmienia, niemal na wzór Steel Prophet. Muzycy rozpaczliwie próbowali odnaleźć się w nowej sytuacji i tym albumem całkowicie utracili zaufanie starych fanów. Just Soldier (Stay Down) o mrocznym charakterze, przyjmował formę pełną pędu, ale jednocześnie pozbawioną muzycznej substancji. Zabrakło staranności i elegancji wykonania, choć zdecydowano się na nagranie kilku numerów w stylistyce łagodnie podanego prog-metalu (Livin` In A Maze, This World, Neverending Rest). Nawet Hand In Hand nie był w stanie oddać tego romantyzmu, z którego Labyrinth dotychczas był znany. Osamotniony Andrea Cantarelli nie był w stanie zapełnić luki po Thörsenie, wobec czego skrzydła rozwinął De Paoli i tych kalwiszy było tutaj po prostu za dużo. Roberto Tiranti w wysokich partiach wypadł poniżej oczekiwań, nie potrafił w pełni odnaleźć się w tych ponurych aranżacjach. Niewiele zmieniło dołączenie drugiego gitarzysty Piera Gonelli, gdyż na [6] grupa przedstawiła mętny koncept futurystyczno-filozoficzny poparty ciężkostrawną muzyką. Gitarom nadano ultra nowoczesne brzmienie, ale rozmyte niczym w nu metalu. Prostackie riffy inspirowały się modern metalem z niskiej półki, do tego dochodziły solówki zupełnie pozbawione inspiracji. De Paoili znowu cudował z syntezatorami, ale efektem była zbieranina marnych sampli, często nachalnie wysuwanych do przodu. Nowa płyta nie miała żadnego konkretnego klimatu, melodie były kiepską kopią pomysłów [5]. W tym jako taki ład próbował zachować Tiranti, śpiewając bardzo dobrze, ale jego głos kontrastował z ogólnym wrażeniem fiaska muzycznego eksperymentu. Nadmiernie dynamiczna sekcja rytmiczna pędziła gdzieś do przodu, przymuszając gitary do jakiegoś bardziej powermetalowego stylu. Efektem był ogólny bałagan i nuda do samego końca. [6] to zupełnie nieudany album, który mocno nadszarpnął zaufanie do tego wpływowego zespołu.
Na szczęście [7] szedł inną drogą. Co ciekawe, wokalista Roberto Tiranti zagrał podczas nagrań również na basie, po tym jak z formcją pożegnał się Cristiano Bertocchi. Tym razem Labyrinth przedstawił krążek z melodyjnym nowoczesnym melodyjnym heavy i power metalem, radiowymi melodiami, pełnymi wdzięku refrenami i ograniczonym do minimum elementem progresywnym. Nawet nieźle się tego słuchało w bujających rockowo kompozycjach jak Crossroads, There Is A Way czy Coldness o słyszalnych cechach metalu gotyckiego w mainstreamowej odmianie. Bardzo delikatnie grupa grała w rockowym Mother Earth i tu wszystko spoczywało na wokalu niezawodnego Roberto, a reszty dopełniły romantyczne chórki i spokojna gitara pulsująca w tle. Czasem jakieś akcenty progresywne wybrzmiewały mocniej, jak w ciekawie skonstruowanym Lost z growlingiem Mata Stanciou, choć akurat ten numer o cechach modern metalowych był mało udany w naśladowaniu stylu szwedzkiego. Mocniej i niemal speedmetalowo w dynamicznym Just One Day, ale by zachować klimat całości refren znów był rockowy i ciepły. Włosi niepotrzebnie sięgali po wzorce alternatywne w Rusty Nail, podczas gdy gitary zbliżały siędo groove metalu. Dziwnie brzmiały chwyty typowe dla melodyjnego black czy extreme melodic metalu w Wolves`n`Lambs - tym bardziej, że całościowo to kolejna romantyczna i łagodna kompozycja w melodii głównej. Za chwilę melodyjny AOR w zadumanym Smoke And Dreams - utwór mógł mdlić, ale generalnie pasował jako podsumowanie tego albumu. Mastering powierzono mało znanemu Brytyjczykowi Seanowi Magee, który dopiero kilka lat później zasłynął dla niektórych kontrowersyjnymi remasterami płyt Rush. Tutaj stworzył stonowane i umiarkowanie nowoczesne brzmienie, takie bliskie rockowi powszechnie rozumianemu, Ogólnie zaskoczenie i w zasadzie rock/metal środka dla tych co lubili delikatne granie progresywne z melodią i spokojnym klimatem. Album ukazał się w lutym, a już we wrześniu tego samego 2007 roku Tiranti, Gonella, Cantarelli, De Paoli i Stanciou z różnych względów wydali płytę pod szyldem Amazing Maze.
Od lewej: Andrea Cantarelli, Nicola Mazzucconi, Oleg Smirnoff, Roberto Tiranti, Olaf Thörsen, Mattia Peruzzi
Kiedy w 2009 Thörsen powrócił w szeregi grupy, postanowiono nawiązać do chwalebnych czasów i nagrać kontynuację [2], z niemal identyczną okładką. Fani zacierali ręce z podniecenia, gdyż Labyrinth był dla włoskiego progresywnego melodyjnego powermetalu był niemal tym samym, czym Rhapsody dla jego symfoniczno-rycerskiej odmiany. Podjęcie heroicznego wyzwania na [8] rozpoczynało się od The Shooting Star - zawarto tu wszystko czym formacja czarowała w latach swej świetności, czyli eleganckie galopady, liryczny lekki śpiew, umiejętność swobodnego łączenia trudnych motywów melodycznych oraz znakomite gitarowo-klawiszowe solówki. Szkoda tylko, że im dalej tym gorzej - pozorne ciepło i techniczne opanowanie biło jednak wystudiowanym chłodem. Przede wszystkim zabrakło melodyjnej magii, jaka cechowała część pierwszą - tam muzyka Labyrinth posiadała ogromny ładunek zniewalających refrenów. W zamian za to Włosi zaproponowali układne wysmakowane granie, gdzie utwór przelatywał za utworem, a poza momentami i strzępami niezwykłego artyzmu nic w pamięci na dłużej nie zostawało. Świetny początek w The Morning Call nagle zmieniał swoje oblicze na rutyniarstwo mistrzów, którym zabrakło pomysłu na utrzymanie uwagi słuchacza. Jakieś przebłyski geniuszu występowały w A Midnight Autumn`s Dream i Like Shadows In The Dark, ale to było za mało by chociaż próbować mierzyć się z pierwowzorem. Kiełkującą chwytliwość In This Void zatopiono wstawioną bez powodu galopadą, a fatalna końcówka w postaci niby-przebojowego A Painting On The Wall raziła wepchniętym na siłę elementem progresywnym. Na pewno nie można było narzekać na wysoki poziom wykonania, deklasujący konkurencję pod względem wycyzelowania szczegółów, wymodelowania wokalu i jego umiejscowienia czy też tworzenia wyśmienitego eleganckiego drugiego planu. Dopracowane i wysmakowane pozbawione jednak było duszy. Kolejne numery były gładkie, wymuskane, ale przy tym niemal nijakie i niekiedy na siłę przedłużane - przeciągane w graniu finezyjnym, ale pozbawionym treści.
Przez lata zespół nagrywał różne płyty - mniej lub bardziej progresywne, mniej lub bardzie udane, mniej lub bardziej wirtuozerskie, ale takiej jak [9] jeszcze nie nagrał. Ekipa starych wyjadaczy, wzmocniona mistzem perkusji Johnem Macaluso, zagrała z niezwykłym polotem i zaangażowaniem. Gitarzyści zrobili fenomenalną robotę, serwując na przemian riffy potężne pełne łagodnej finezji. Macaluso nie oszczędzał się i był ultrakreatywny, a Oleg Smirnoff stworzył genialne drugie plany klawiszowe w postaci przecudownej urody melodyjnych pasaży i eleganckich wtrętów. Roberto Tiranti każdej kompozycji nadawał swoistą barwę, każdą traktując niezwykle indywidualnie. Melodyjny wspólczesny powermetal Labyritnh był pełen romantyzmu, ciepła, przebojowości i nieoczekiwanych rozwiązań. Tym razem nie było to granie dla progresywno-metalowych elit, to był metal dla wszystkich - nawet ten w nieco bardziej progresywnie rozbudowanym Architecture Of A God (był to progresywność zrozumiała, wbudowana w melodię i w klimat). Krążek stanowił kopalnia przebojów w szlachetnym stylu - dewastujący energią melodyjnego power Bullets, romantyczny We Belong to Yesterday, magiczne zakończenie Diamond. Producent Simone Mularoni wydobył to co w dobrym włoskim power było zawsze najbardziej frapujące w ramach brzmienia - dopieścił małe arcydzieło o idealnych proporcjach i balansie, a zarazem niezwykłej głębi i wieloplanowości. Mniej lub bardziej świadomie zespół zajął miejsce Secret Sphere w obszarze pełnego elegancji melodyjnego powermetalu o progresywnych korzeniach. [10] rejestrował występ na "Frontiers Rock Festival" z 30 października 2016 (w tym odegrany cały [2]).
Na [11] Labyrinth utrzymał kierunek obrany na [9] - kierunek słuszny i zaaprobowany przez fanów, których dzięki przystępności tej muzyki przybyło na całym świecie. Co więcej, udało się stworzyć album równie ekscytujący jak tamten, wypełniony wspaniałymi melodiami i wysmakowanymi aranżacjami. Roberto Tiranti udowadniał po raz kolejny swoją klasę, a instrumentaliści stworzyli dla niego muzyczny fundament, momentami zadziwiający i pełen maestrii. Utwory zostały przemyślane w najdrobniejszych szczegółach, z ogromną dbałością o szczegóły i muzyczne detale. W kapitalnym otwieraczu The Absurd Circus umiejętnie połączone dynamiczne partie z łagodnymi rock-metalowymi pasażami i elementami progresywnymi. Speedmetalowe natarcia gitar i sekcji rytmicznej wsparte klawiszami drugiego planu fenomenalnie wypadły w The Unexpected i Live Today. Bardziej nastrojowy One Last More Chance odegrano spokojnie i elegancko, dorzucając nostalgiczny klimat. Zaraz zespół serwował zagrany z niespotykaną swobodą powermetalowy Den Of Snakes, w którym działo się znacznie więcej niż można było oczekiwać na początku. World`s Minefield niby w głównej melodii niezbyt oryginalny, ale przecież zniewalający w pełnym lekkości refrenie. Sleepwalker wciągał bez reszty, pojawiał się również zgrabny cover Ultravox Dancing With Tears In My Eyes. Jedynie sama końcówka płyty była minimalnie słabsza. A Reason To Survive to niezła ballada, jednak grupa w swojej historii miała już bardziej poruszające. Natomiast Finally Free był mocny w gitarach, zdecydowanie powermetalowy, ale zabrakło rozpoznawalności Labyrinth jako takiego - tak mogłoby zagrać wiele ekip z Italii. Za produkcję odpowiadał Simone Mularoni i wydobył doskonałe zróżnicowanie planów, wielopłaszczyznowość oraz ultraklarowne brzmienie poszczególnych instrumentów.
Dyskografię uzupełnia nagranie Future World na tribute dla Helloween Keepers Of Jericho, a także składanka As Time Goes By z 2011 (m.in. cover Malmsteena You Don`t Remember, I`ll Never Forget oraz akustyczna wersja A Midnight Autumn`s Dream.
Byli i obecni członkowie zespołu występowali też w innych grupach:
ALBUM | ŚPIEW | GITARA | GITARA | KLAWISZE | BAS | PERKUSJA |
[1] | Fabio `Joe Terry` Lione | Carlo Andrea `Olaf Thörsen` Magnani | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Luca `Ken Taylor` Contini | Cristiano `Chris Breeze` Bertocchi | Franco `Frank Andiver` Rubulotta |
[2-4] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Carlo Andrea `Olaf Thörsen` Magnani | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Andrea De Paoli | Cristiano `Chris Breeze` Bertocchi | Mattia `Mat` Stanciou |
[5] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Andrea De Paoli | Cristiano `Chris Breeze` Bertocchi | Mattia `Mat` Stanciou | |
[6] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Pier Gonella | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Andrea De Paoli | Cristiano `Chris Breeze` Bertocchi | Mattia `Mat` Stanciou |
[7] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Pier Gonella | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Andrea De Paoli | Roberto `Tyrant` Tiranti | Mattia `Mat` Stanciou |
[8] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Carlo Andrea `Olaf Thörsen` Magnani | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Andrea De Paoli | Roberto `Tyrant` Tiranti | Alessandro Bissa |
[9-10] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Carlo Andrea `Olaf Thörsen` Magnani | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Giacomo `Oleg Smirnoff` Biagini | Nicola Mazzucconi | John Macaluso |
[11-12] | Roberto `Tyrant` Tiranti | Carlo Andrea `Olaf Thörsen` Magnani | Andrea `Anders Rain` Cantarelli | Giacomo `Oleg Smirnoff` Biagini | Nicola Mazzucconi | Mattia Peruzzi |
Roberto Tiranti (ex-Vanexa), Pier Gonella (ex-Athlantis), Nicola Mazzucconi (ex-Moonstone Project, Edge Of Forever, Sunstorm),
Oleg Smirnoff (ex-Eldritch, ex-Death SS, ex-Shining Fury, ex-Vision Divine, ex-L'Impero Delle Ombre),
John Macaluso (ex-Powermad, ex-TNT, ex-Riot, ex-Ark, ex-Yngwie Malmsteen, ex-MCM, ex-Ramos/Hugo, ex-Starbreaker, ex-Witalij Kuprij, ex-Chris Caffery, ex-Fool`s Game, Mistheria, Mastercastle, Artlantica)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1996 | [1] No Limits | |
1998 | [2] Return To Heaven Denied | |
1999 | [3] Timeless Crime EP | |
2001 | [4] Sons Of Thunder | |
2003 | [5] Labyrinth | |
2005 | [6] Freeman | |
2007 | [7] 6 Days To Nowhere | |
2010 | [8] Return To Heaven Denied 2 - A Midnight Autumn`s Dream | |
2017 | [9] Architecture Of A God | |
2018 | [10] Return To Live (live) | |
2021 | [11] Welcome To The Absurd Circus | #30 |
2025 | [12] In The Vanishing Echoes Of Goodbye |