Amerykańska grupa założona w 1975 w Nowym Jorku przez Reale i Bitelliego. Przez cały okres kariery borykała się z niechęcią wytwórni fonograficznych i brakiem większego zainteresowania ze strony prasy. Nagrany z greckim gitarzystą debiut przeszedł bez echa, ale [2] uważany jest do dziś za hard rockowy klasyk. Rok później Riot wystąpił na festiwalu w Donington. Niezwykłe były losy [3], gdyż Capitol początkowo nie chciał jej wydać, ale europejscy fani złożyli petycję do wytwórni, domagając się publikacji materiału. Capitol nie ugiął się pod presją i rozwiązał umowę, ale muzykom udało się podpisać kontrakt z firmą Electra i wydać krążek w lutym 1981. To niechciane dziecko Riot dostarczyło dawki bezkompromisowej muzyki leżącej gdzieś pomiędzy NWOBHM a hard rockiem. Mimo słyszalnych zapożyczeń, formacja powoli kształtowała swój styl, opierając go na grze Reale i specyficznie ucinającym głoski wokalu Speranzy. Kawałki sprawiały wrażenie idealnie wyważonych - nie było tu miejsca na długie galopady instrumentalne czy denerwujący niektórych patos. Numerom nadano syntetyczną gęstość, nie bazującą na nadmiernym hałasie i skupiającą się bardziej na strukturze niż melodii. Ta wystepowała w Swords And Tequila i przypominała dokonania Rainbow, ale aranżacyjnie najbliżej było utworowi do Wild Cat Tygers Of Pan Tang. Galopujący na złamanie karku i bazujący na jeszcze szybszej zagrywce Fire Down Under wzbogacono o doskonałą solówkę i wspaniałą współpracę obu gitar. Zmiana klimatu następowała w Feel The Same z tajemniczym motywem na początku, kojarzącym się z Saxon lub debiutem Def Leppard. Proste, ale i hipnotyzujące riffy stanowiły o sile Outlaw z pulsującymi zagrywkami Reale i świetnej melodii w refrenie nawiązującej do przebojów Thin Lizzy. Nad zagranym na podwójnej stopie Don`t Hold Back unosił się duch wczesnego Judas Priest, urzekał jakby wyjęty z ballad Rainbow delikatny wstęp Altar Of The King - ten numer przeradzał się w rozkołysany mocny rocker w średnim tempie (nieco pod UFO) i z wysokim śpiewem Speranzy. Riot podkręcali tempo w Run For Your Life - dynamicznym heavymetalowym hicie z kosmicznym riffem i prostą chwytliwą melodią. Zamykający płytę instrumentalny Flashbacks (z dogranymi głosami wokalisty i publiczności) został wymyślony jako otwieracz koncertów. Zaczynał się gitarowym popisem z częstym zastosowaniem tremolo, żeby potem stopniowo przyspieszać i w pewnym momencie się urwać. Ten przedziwny żart nie obniżał jednak oceny całości. Był to album kompletny, publiczność amerykańska nie była przygotowana na tak mocne granie. Brak wsparcia ze stony róznych wytwórni i managerwó powiązany z nikłymi perspektywami osiągnięcia sukcesu zaważył na decyzji Speranzy o odejściu. Wokalista opuścił szeregi formacji w środku trasy koncertowej z Rush. Riot nie miał szczęścia także w nadchodzących latach - na mocno niedocenianych [5] i [6] zaśpiewał Rhett Forrester. Były to krążki mocniejsze i bardziej dopracowane - ten pierwszy zawierał m.in. znakomity cover When I Was Young Erica Burdona.
Kolejne miesiące oznaczało dla Riot niepewność i w końcu zawieszenie na początku 1985. Reale założył projekt Narita, do którego zrekrutował wokalista Steve`a Coopera, perkusistę Dave`a McClaina (obaj ex-SA Slayer) i basistę Dona Van Staverna. Kaseta "Demo" z 1985 zawierała trzy numery: The Feeling Is Gone, Liar oraz wczesną wersję Thundersteel. Mark uległ jednak namowom fanów, by zreaktywować Riot. W tym celu zabrał do Nowego Jorku Van Staverna i wskrzesił dawną grupę. Na wydanym 24 maja 1988 świetnym [7] muzycy zdecydowanie postawili na ostrzejsze US powermetalowe brzmienie, poparte drapieżnym głosem nowego śpiewaka Tony`ego Moore`a (właśc. Anthony Morabito, ur. 11 października 1958). Pięcioletni okres przerwy spowodował, że Riot ominął okres, kiedy największe triumfy święcił US Metal. Takie było bowiem nowe oblicze zespołu, choć w formie znacznie łagodniejszej, poniekąd wypełniając lukę w takim graniu w USA i wychodząc naprzeciw oczekiwaniom fanów, dla których takie granie było zbyt surowe i brutalne. W czasie trwania sesji nagraniowej perkusista Mark Edwards uległ groźnemu wypadkowi motocyklowemu spadając z klifu podczas wyścigu motocyklowego i skręcając kark (przez kilkanaście miesięcy lekarze ratowali go, ostatecznie z sukcesem, ale nigdy więcej nie zasiadł za perkusją). W ten sposób w połowie prac w studio do składu dołączył Bobby Jarzombek. Kompozycje starannie dobrano i poza Reale ogromny wkład w nie włożyli Moore i Van Stavern - Fight Or Fall tego drugiego było pierwszym numerem w historii formacji nie będącym przynajmniej po części autorstwa gitarzysty. Album był w jakimś stopniu powrotem do koncepcji z [3], ale w dynamiczniejszej formie. Niezwykle melodyjne granie w szybszych tempach o wyrazistych refrenach i z wybornymi solówkami stworzyły płytę klasyczną i jednocześnie niezwykłą. Kapitalnym otwarciem był speedmetalowy Thundersteel - pełen pędu, wysokich wokali Moore`a, obłąkańczych bębnów Jarzombka, a w dodatku na poziomie wykonania dla większości wóczas raczej niedostępnym. Wspomniany Fight Or Fall zahaczał o rycerski metal z riffami nawiązującymi do debiutu Heathen, zaś Sign Of The Crimson Storm orbitował wokół dumnego dystyngowanego judasowego metalu o przepięknym motywie głównym i wspaniałym rockowym feelingiem. Przydałby się jakiś mocniejszy refren, ale i tak ten numer robił kolosalne wrażenie dzięki ekstatycznym okrzykom wokalisty. We Flight Of The Warrior następowało zderzenie szybkich surowych riffów i łagodnej melodii. Zagrany z ogromną swobodą On Wings Of Eagles zdominowała niesamowita 70-sekundowa solówka Reale, który powoli krystalizował swój niezwykły styl. Specyficznym utworem był oparty na linii basu Van Staverna Johnny`s Back - najbardziej dopieszczona kompozycja na całej płycie i łącząca w refrenie powermetal z hard rockiem. Na płycie znalazł się też blisko 9-minutowy Buried Alive (Tell Tale Heart) zaczynający się od trzyminutowego spokojnego wstępu na gitarze bez przesteru robiącej podkład pod solówkę, później rozwijający się w udany kawałek w średnich tempach i z dziwną niepokojącą atmosferą. Kiepsko wypadł jedynie nadzwyczaj łagodny Bloodstreets, nieco smętny i wypełniony rockowymi pomysłami zrealizowanymi w lekkiej powermetalowej konwencji.
Szkoda, że ten sam skład nie popisał się na [8]. Zanikła gdzieś energia i magia poprzednika. W zamyśle płyta miała nieść pewne przesłanie społeczne, ale od strony muzycznej bez odpowiedniej iskry. Już w otwierającym On Your Knees witała słuchacza sekcja dęta soulowego zespołu Tower Of Power. Zwolenników takich kombinacji na tamte czasy nie było wiele. Trąbki pojawiały się dość często i w zamyśle miały stanowić o pewnej indywidualności - na dłużsżą metę jednakże irytowały. Pomimo tych udziwnień kwintesencją płyty pozostało klasyczne heavymetalowe granie jak w marszowym hymnie Metal Soldiers, rozpędzonym Dance Of Death czy galopującym Storming The Gates Of Hell. Album popsuły rockowe klimaty spod znaku Maryanne, Little Miss Death, nagrany z gościnnym udziałem Joe Lynn Turnera Killer oraz ballada Runaway. Na koniec dorzucono dziwaczny cover Ala Di Meoli Racing With The Devil. Płyta nie była dobra - tych chybionych kwestii było zbyt dużo, by dało się je zignorować (mówione przerywniki między utworami). Odświeżenie formuły nie udało się - całe szczęście był to jednorazowy eksperyment bez dalszych konsekwencji, choć Riot zamilkli na niemal cztery lata, stracili kontrakt płytowy, a koncertowy [9] ukazał się wyłącznie w Japonii (w 2000 Metal Blade wypuściło ogólnoświatową reedycję).
Niebawem doszło do istotnej zmiany w składzie - mianowicie za mikrofonem stanął Mike DiMeo, dysponujący czystym i bardziej hard rockowym głosem. [10] stanowił powrót do maniery [7] - na pierwsze miejsce wysunęły się znów atrakcyjne melodie, poparte teraz niezłą produkcją. Obok dynamicznych kompozycji w postaci niemal epickiego Soldier, Nightbreaker, Destiny i Magic Maker pojawiły się również: kapitalna nowa wersja Outlaw oraz cover Burn Deep Purple. Miejscami było to jednak dzieło nierówne, osłabiały je zwłaszcza kawałki pochodzące z wcześniejszego okresu jak Black Mountain Woman. Dzięki nowemu drugiemu gitarzyście Mike`owi Flyntzowi brzmienie stało się mocniejsze i bardziej soczyste, a dodatkowo pojawiły się atrakcyjne dialogi obu gitarzystów prześcigających się w pomysłowych melodyjnych solach. W udanej balladzie In Your Eyes z pianinem w tle, DiMeo ujawniał talent do rockowego pełnego ciepła śpiewu. W wolniejszym Medicine Man nawiązano do Whitesnake - wokalnie DiMeo zbliżał się do bluesowo-soulowej maniery Davida Coverdale'a i nawet gitarzyści wrzucili solówki stylu duetu Moody-Marsden. Co ciekawe, na edycji japońskiej znajdowała się zagrana bez zarzutu przeróbka Procol Harum A Whiter Shade Of Pale.
W tym okresie na brak zapotrzebowania na tradycyjny heavy, zespół funkcjonował na granicy opłacalności. Przy małej ilości zaplanowanych koncertów, to właśnie dzięki popularności w Japonii utrzymywał się wtedy na powierzchni. Niebawem zespół opuścił Jarzombek, niezadowolony ze sposobu zarządzania i wyników finansowych grupy. Zastąpił go John Macaluso i nim nagrano [11], który w Japonii ukazał się pod koniec 1995, a w innych krajach w 1996. Tym razem zdecydowano się na koncept poświęcony amerykańskim Indianom, a album zawierał muzykę bardziej stonowaną, czasem nawet nastrojową, którą klamrą spinał znany temat z filmu "Ostatni Mohikanin". Krążek był w pewnym sensie kontynuacją drogi obranej na płycie poprzedniej, czego przykładem był Glory Calling (jako muzyczny odpowiednik Soldier) - szybki, a jednocześnie melodyjny i z wyeksponowaniem patosu, nieco w stylu Axela Rudi Pella. Klasyczny Riot prezentował się w dość przeciętnym jednak Rolling Thunder, udanie za to wypadła wspaniała ballada Rain - jedna z najbardziej przejmujących w repertuarze zespołu, gdzie talent wokalny DiMeo ujawniał się w pełnej krasie. Styl Marka Reale w wielu miejscach nawiązywał wprost do Ritchie Blackmore`a. To słychać było w pełnym epickiego żaru Blood Of The English, w którym solówka sprawiała wręcz wrażenie zagranej jakby przez samego Ritchiego. Świetnie prezentował się także Wounded Heart, w którym świetnie rozplanowano bębny - pełne gniewu, jak na bojową tematykę przystało. Macaluso prostym i szczerym graniem oddał to, co tu było najważniejsze w epickim znaczeniu płyty. Niezwykle technicznie grający Jarzombek zrobiłby to zapewne inaczej, ale nie powiedziane, że lepiej. Forma wokalna DiMeo dobra, ale nie najwyższa z możliwych, za to na basie wyczyniał cuda Pete Perez. Końcowa część płyty była niezwykle podniosła - Ghost Dance i Holy Land tworzyły niemal zwartą całość i tylko wrażenie całości psuł nieco miałki Shenandoah. Wszystko uzupełniły hymnowy przebój tytułowy The Brethren Of The Long House, ballada Santa Maria oraz cover Gary`ego Moore`a Out Of The Fields - jak zwykle w przypadku Riot zrobiony bardzo starannie i świetnie zaśpiewany przez DiMeo. Szkoda, że brzmienie krążka było podejrzane - nieco płaskie i matowe, zwłaszcza w sferze gitar. Album spinały odgłosy przyrody i dźwięki ze świata Indian. Powstała świetna płyta z muzyką nieco smutną, wzniosłą i o dużym ładunku emocji. Metalowa płyta o głębokim przekazie, gdzie problemy Indian pokazano inaczej niż w kolorowych westernach.
Po powrocie Bobby`ego Jarzombka nagrano [12], bazujący na mitach celtyckich i folklorze irlandzkim. Zawierał kwintesencję stylu zespołu - porywające melodie zaprezentowane z niezwykłą elegancją i ładunkiem emocjonalnym. DiMeo śpiewał bezbłędnie swoim kryształowym głosem, niesamowite popisy dał również gitarowy duet Reale-Flyntz. Czołowymi kawałkami wydawnictwa były Angel Eyes, Gypsy i Kings Are Falling - ten ostatni ze wspaniałym refrenem, w którym DiMeo wspomógł chórek na poziomie wykonania o jakim większość zespołów może tylko pomarzyć. Średnio wypadły jedynie Watching The Signs i Turning The Hands Of Time, ale wynikało to z z potęgi pozostałych kompozycji. W podobnym stylu utrzymano Turning The Hands Of Time, jednak z powodu mniej chwytliwej melodii lekko odstawał. Nowsze rozwiązania pojawiały się przede wszystkim w kapitalnym The Man - numerze odegranym z polotem i na luzie. Styl następnego krążka zapowiadały Cry For The Dying oraz Should I Run - proste melodie wzbogacono cięższymi akcentami oraz bardziej złożonym wokalem. Za znakomitymi partiami bębnów w tyle nie pozostawał Perez, szarzując agresywnym i wysuniętym basem. Krążek Reale praktycznie przygotował sam, a Flyntz raczej mu się podporządkował i grał drugie skrzypce, czego wcześniej nie było. Wielokrotnie obaj grali unisono, ale Mike`owi przypadła w udziale tylko jedna solówka (Gypsy). DiMeo śpiewał nieco mocniej niż poprzednio. Po nagraniu krążka Riot udał sie na długie tournee po świecie. Nadzwyczaj entuzjastycznie przywitano ich w Japonii, co udokumentował udany koncertowy [13].
Poprzedni krążek studyjny był dokonaniem niemal doskonałym i rzesze fanów Riot oczekiwały na jego następcę - przy czym mało kto wierzył, że artystyczny sukces [12] uda się powtórzyć. Wydany nakładem Metal Blade [14] po raz kolejny zadziwił maestrią instrumentalną oraz wokalnymi możliwościami Mike`a DiMeo. Istotą albumu było łączenie powermetalu z melodyjnym heavy. Po intro atakował pompatyczny On The Wings Of Life z kapitalnymi pojedynkami na linii Reale-Flyntz. Ciarki przechodziły przy chłodnym tytułowym Sons Of Society oraz pełnym żaru Twist Of Fate z rockowymi przejściami gitarowymi. Surowszy klasyczny Bad Machine poprzedzał piękną pieśń Cover Me z ponadczasowymi nawiązaniami do rocka lat 70-tych. Najszybszy powermetalowy Dragonfire był najszybszy na tej płycie, opierał się na zwartym ataku dwóch gitar i wyższych wokalach DiMeo (wsparł go Tony Harnell z TNT). Po nieco słabszym rock/metalowym The Law wkraczały trzy ostatnie numery, absolutnie dewastujące. Zagrywki w dynamicznym rock/metalowym killerze Time To Bleed zdumiewały, Somewhere witał finezyjnym wstępem perkusyjnym Jarzombka, a na koniec przepiękny rock/metalowy Promises z wdzięcznym nośnym refrenem. Zadbano o pełne mocy i rockowego ciepła brzmienie, nie zapominając o tym, że to melodyjny power i heavy metal.
Zespół rozbudził nadzieje na ciąg dalszy, który przez następne trzy lata nie następował. Odszedł z zespołu Jarzombek, a o nowych kompozycjach było bardzo cicho. Kiedy w końcu [15] się pojawił szumu nie było i dobrze, bo tym razem sztorm przygnał album grubo poniżej poziomu oczekiwań. Wszystko zaczynał wymarzony na początek Turn The Tables i tak grał Riot na swych najlepszych albumach, na czele z dopracowanymi solówkami obu gitarzystów i niezwykłą pewnością siebie. Nastepujący po nim Lost Inside This World z "ładnymi" chórkami jeszcze nie wzbudzał podejrzeń. Już jednak Chains (Revolving) to tylko dobry rockowy utwór, z refrenem zupełnie nie przystającym do stylu zespołu. Tytułowy Through The Storm po odgłosach burzy i surowym rozpoczęciu rozpływał się w gładkim refrenie - nie było to złe, ale na pewno nie brzmiało jak Riot. Grupa dawno nie przedstawiła tak stonowanego numeru jak Let It Show i ta delikatność zatracała w zbędnym wzmocnieniu i w efekcie powstał typowy amerykański hard rockowy kawałek. Znakomity Burn The Sun z niszczącym basem w tle paradoksalnie podkreślał przeciętność kawałków poprzednich. Rozczarowały zaledwie poprawny heavymetalowy To My Head z zadęciem na pewną romantyczność oraz Essential Enemies z próbami nowoczesnego podania tematu i zupełnie nietrafionymi eksperymentami ze zniekształcaniem wokalu. Przeróbka UFO Only You Can Rock Me wypadł słabo, instrumentalny Isle Of Shadows jawił się jak parodia celtyckich nagrań Gary`ego Moore`a, zaś kończący wszystko cover The Beatles Here Comes The Sun nigdy nie powinien być nagrany przez zespół metalowy. Paradoksalnie tej słabej płycie nadano wyborne brzmienie. Bobby Rondinelli bębnił na bardzo solidnym poziomie, a DiMeo świetnie zaśpiewał. Zabrało po prostu dostatecznej liczby porywających kompozycji, zabrakło samego Riot. Wypadek przy pracy - słychać było jednakże wypalenie, zabrakło świeżości i polotu.
Z wydaniem [16] wiązał się ciekawy fakt - album nagrano w 2003, ale na rynku ukazał się dopiero trzy lata później. Przyczyną takiego stanu rzeczy były tarcia wewnątrz grupy oraz problemy z wytwórnią. DiMeo faktycznie już od 2003 już nie pojawiał się na próbach i koncertach. W ten sposób formacja trwała w zawieszeniu, a sam wokalista do końca nie wypowiadał się co do swoich zamiarów. Płyta zawierała więcej tradycyjnego metalowego grania, choć większość kawałków przelatywała beznamiętnie pomimo starań naznaczenia ich pewnego rodzaju stanowczością. Zdumiewało jak korzystając z wpływów późnego Rainbow, muzycy potrafili rozmiękczać nastrój. Kilka numerów solidnie poprowadzono, z naprawdę ostrymi riffami i soczystą sekcją. Kiedy w 2007 DiMeo odszedł do Masterplan, Riot zawiesił działalność na kilka lat.
Zespół do tej pory doświadczył wzlotów i upadków, ale jego znaczenia dla światowej sceny metalowej trudno przecenić. Hard rock, heavy i power metal - w każdym z tych stylów Riot wielokrotnie grali wspaniale, a co najważniejsze we własnym rozpoznawalnym stylu. Dlatego fanów ucieszyła wieść, że formacja odrodziła się w składzie z legendarnego [7], z Tony`m Moore`m jako wokalistą. Tym samym rozbudzono nadzieje na kolejny triumfalny powrót. Kiedy jednak [17] znalazł się na rynku, okazało się, że Reale cofnął się stylistycznie w czasie jeszcze dalej niż Thundersteel, prezentując granie pośrednie pomiędzy melodyjnym heavy a hard rockiem, po części o cechach stadionowego grania. Fani stylu z czasów DiMeo nie znaleźli tu niczego dla siebie. Pomimo łatwości odbioru nowe kawałki nie posiadały odpowiedniej przebojowości ani nawet maestrii wykonania, do jakiej muzycy przyzwyczaili swoich słuchaczy. Tak naprawdę album wypełniło 12 nijakich utworów bez pomysłu - sprawiających wrażenie powstałych w pośpiechu, ze źle dobranymi refrenami i błyskawicznie ulatujących z pamięci. Czasem gdzieś przemykały echa zmarnowanego pomysłu na hit, ale trzeba było sporo uwagi, aby je wyłowić (Wings Are for Angels, Whiskey Man, Echoes). Rozczarowywała praca duetu Reale-Flynt, zwłaszcza w aspekcie marnych solówek oraz rezygnacji z inspiracji innymi gatunkami muzycznymi. Bobby Jarzombek zagrał jak zwykle fantastycznie, ale sam nie był w stanie wykrzesać niczego więcej z prościutkich riffów. Nieźle wypadł z pewnością Tony Moore, który mimo upływu lat posiadał nadal młodzieńczy głos o szerokiej skali, potrafiący zarówno zaśpiewać wysoko, jak i delikatnie. Miejscami jego krzyk jednak nie pasował do tych ugładzonych i radiowych wręcz numerów. Brzmieniowo płyta wystylizowano na wczesne lata aktywności Riot, choć przy wykorzystaniu najnowocześniejszych technik nagraniowych. Dotychczas na każdej płycie Riot było zawsze "coś" co przykuwało uwagę chociaż po części, coś co wyróżniało ten zespół spośród setek innych amerykańskich kapel grających tradycyjną metalowa muzykę. Na tej płycie nie było w zasadzie nic poza znanymi nazwiskami muzyków.
Mark Reale zmarł 25 stycznia 2012, a głównym powodem śmierci były powikłania powstałe w wyniku przewlekłej choroby Leśniowskiego-Crohna. Lekarze na próżno walczyli o życie artysty przebywającego w szpitalu w stanie śpiączki od 11 stycznia. Był to ogromny cios tak dla zespołu i dla dla całego muzycznego świata. Ekipa postanowiła jednak działać dalej i po ustaleniach z Tony`m Reale (ojcem Marka) ustalono, że od tej pory grupa będzie nosić nazwę Riot V. W 2013 odszedł Tony Moore, a w 2014 Bobby Jarzombek. Przed Flynzem i Van Stavernem stanęło zadanie odbudowy zespołu w nowym kształcie i z tego zadania wywiązali się znakomicie. Wpiew dołączył wokalista Todd Michael Hall, a następnie powrócił po siedmiu latach Frank Gilchriest. Składu dopełnił Nick Lee z prog-metalowego Moon Tooth. [18] pod względem muzycznym stanowił kompromis pomiędzy starym stylem zespołu, a pewnymi nowymi trendami związanymi z pójściem w kierunku tradycyjnego amerykańskiego heavy o rycerskim charakterze. Główny ciężar pisania utworów spoczął na Van Stavernie i nowy krążek z jednej strony trafiał w główny nurt zainteresowania słuchacza amerykańskiego, a z drugiej podtrzymywał popularność zespołu w Japonii i Europie. Kiedy kwintet wchodził w true metal brzmiał jak lżejsza wersjach takich grup jak Burning Starr i Reverence (Ride Hard Live Free, Fall From The Sky, Bring The Hammer Down)> W tych kompozycjach zabrakło niestety realnej epickości i porywających refrenów. Z tych lepszych, choć także dalekich od ideału były Metal Warrior i Fight Fight Fight. Z bardziej typowego dla Riot grania melodyjnego wysublimowanego heavy nagrano sztampowy Land Of The Rising Sun, emanujący melodyjną łagodnością. Return Of The Outlaw to oczywiście nostalgiczne nawiązanie do słynnego Outlaw, ale ten numer przypominał tylko blady heavy z [17]. W eleganckim nostalgicznym i wolno zagranym Immortal zabrakło nieporównywalnej z niczym iskry Riot. Ona jaśniała w fenomenalnym refrenie Take Me Back ze wspaniałym śpiewem Halla. Utkany z akustycznych gitar i mocniejszych akcentów na dłuższych wybrzmiewaniach Until We Meet Again spełniała oczekiwania połowicznie na rock/metalowy song, bo wokal Halla emanował rockowym artyzmem. Solówka urzekała, lecz sama melodia wypadła zdecydowanie poniżej oczekiwań, choć mogła ująć romantyzmem. Hall i Gilchriest to najjaśniejsze postacie tego albumu, gdyż Flyntz bez Reale grał ostrożnie i tych niesamowitych pojedynków z przeszłości po prostu nie było. Nick Lee to dobry gitarzysta, ale nie był w stanie zastąpić Marka Reale. Od gwiazdorskiego zestawu można by oczekiwać więcej, ale trudno się grało jak Riot bez mistrza ceremonii. Rozczarowyał styl kompozycji i trochę gitarowa robota.
Po czterech lat muzycy zmienili optykę spojrzenia na heavy metal co zademonstrowali na wydany przez Nuclear Blast [19] Tym raze nie było żadnych wątpliwości, że słuchacz miał do czynienia z wyśmienitym power/speedowym epicko-rycerskim Riot. Todd Michael Hall był w życiowej formie już w morderczym Messiah - ta petarda rozwiewała wszelkie wątpliwości. Lee odważniej wchodził w gitarowy dialog z Flyntzem. Kiedy grali wolniej to prezentowali kapitalne nośne epickie refreny, jak w Angel`s Thunder, Devil`s Reign czy Heart Of A Lion. Znów Frank Gilchriest dał popis za perkusją, a Van Stavern szalał na basie jak za czasów [7]. Niezwykle udany był także Burn The Daylight, zagrany z bardziej heavymetalowym zacięciem, ale i powerową energią. Trochę nietypowe rozpoczęcie Ready To Shine mogło wywołać lekki niepokój, ale w rozwinięciu kawałek okazał się odpowiednio rycerski. Tradycyjny rock/metalowy Set The World Alight, odnoszący się do ponurego grania z [15]. Rewelacyjnie jawiły się powermetalowe torpedy: Victory, End Of The World i Raining Fire - wszystkie wypełnione ładunkiem rycerskiego majestatu. Niezwykły patos emanował z Caught In The Witches Eye i szkoda, że refren nie unosił wystarczająco ku niebu. Przeszkadzał w zasadzie tylko jeden element: brak prawdziwie ciężkiego brzmienia i odrobiny nowoczesnej głębi.
Pierwsza część [26] niestety rozczarowywała. Hail To The Warriors to taki niby-bojowy heavy/speed z nieudaną melodią i ten brak pomysłów na start był aż nadto słyszalny. Identyczny problem dotyczył Feel The Fire, który raczej nadawałby się na płytę kanadyjskiego Thor, gdyż raził prymitywizmem. Przy Love Beyond The Grave nie bardzo było wiadomo czy to miał być heroiczny heavy metal, czy jakiś bardziej zaangażowany hard rock. Już przy tych trzech kompozycjach Riot V niczym specjalnie nie wyróżniał. Przed wszystkim zabrakło pasji, zarówno w wokalnych interpretacjach Halla, jak i w sterylnych solówkach Flyntza. Te złe wrażenia nieco rozpraszał heavy/speedowy High Noon z udanymi natarciami w zwrotkach, ale Hall zbyt uparcie trzymał się nieustannie wysokich rejestrów. To był zły omen, że taki zasadniczo co najwyżej dobry kawałek zwracał tu na siebie uwagę. Poza głównym gitarowym ozdobnikiem niczym się nie wyróżniał się pozujący na romantyczny heavy metal Before This Time. Ten stylistyczny rozstrzał się pogłębiał w miarę pojawiania się kolejnych kompozycji, Higher to jakieś nieudane reminiscencje jeszcze z czasów [7] i ten udawany entuzjazm wcale tu słuchacza nie zarażał. Mean Streets to taki stadionowy rock/metal bez historii, Open Road zupełnie niewyraźny w ugrzecznionym ułożeniu radiowego melodyjnego metalu i wrażenie nadciągającej ogólnej porażki tego wszystkiego stawało się nieuniknione. Pozostało ratowanie honoru w ostatniej części płyty, ale to takie udawanie samego Riot z dawnych czasów na nad wyraz przeciętnym poziomie. W Mortal Eyes pojawiał się w końcu bardzo dobry refren, ale już część instrumentalna okazywała się fatalna w pierwszej fazie. To jednak i tak głębokie zaplecze, jeśli uznać ten utwór jako wyrażenie ducha szybko grającego Riot z dawnych czasów. Nowocześniej wybrzmiał Lean Into It jako przeznaczony bardziej dla młodzieżowych list przebojów. Nic nie wynikało z łagodniejszego w melodii No More, ale taka poetyckość z nutą heroizmu w refrenie jakoś niespecjalnie zabrzmiała szczerze. Płyta została po prostu odegrana i odśpiewana przez doświadczony zespół, a sam materiał zdradzał głęboki kryzys twórczy całej formacji. Płyta całkowicie pozbawiona jakiejś myśli przewodniej - coś ze speed/rocka, coś z klasycznego heavy, ale w sumie nic. Samo brzmienie nieprzyjemne i sterylne, głos Halla świdrował i męczył na wysuniętym planie pierwszym, perkusja sucha i tylko bas Van Staverna brzmiał jak zawsze metalicznie głęboko. Mastering wykonał Bart Gabriel i kompletnie zawalił sprawę, dopełniając rozczarowującego obrazu całości.
Seria składanek Archives stanowiła istny skarbiec dla maniaków zespołu. Na pierwszą część trafiły nagrania ze Speranzą, także te zrealizowane przed debiutanckim albumem, wczesne wersje numerów z [2], a także nieznana dotychczas kompozycja Back On The Non-Stop. Druga część archiwaliów to czasy Rhetta Forrestera, m.in. rzadki kawałek Hot Life oraz 8-minutowa wersja Loved By You. Tony Moore był gwiazdą trzeciej części - na ten CD trafiły m.in. wersje demo kawałków z [7] i [8].

Byli i obecni członkowie zespołu stali się szanowanymi członkami metalowej społeczności i udzielali się później w rozmaitych grupach:

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA
[1] Guy Speranza Mark Reale Louie Kouvaris Jimmy Iommi Peter Bitelli
[2] Guy Speranza Mark Reale Rick Ventura Jimmy Iommi Peter Bitelli
[3] Guy Speranza Mark Reale Rick Ventura Clifford `Kip` Leming Sandy Slavin
[4-6] Rhett Forrester Mark Reale Rick Ventura Clifford `Kip` Leming Sandy Slavin
[7] Anthony `Tony Moore` Morabito Mark Reale Don Van Stavern Bobby Jarzombek / Mark Edwards
[8] Anthony `Tony Moore` Morabito Mark Reale Don Van Stavern Bobby Jarzombek
[9] Anthony `Tony Moore` Morabito Mark Reale Mike Flyntz Pete Perez Bobby Jarzombek
[10] Mike DiMeo Mark Reale Mike Flyntz Pete Perez Bobby Jarzombek
[11] Mike DiMeo Mark Reale Mike Flyntz Pete Perez John Macaluso
[12-14] Mike DiMeo Mark Reale Mike Flyntz Pete Perez Bobby Jarzombek
[15] Mike DiMeo Mark Reale Mike Flyntz Pete Perez Bobby Rondinelli
[16] Mike DiMeo Mark Reale Mike Flyntz Pete Perez Frank Gilchriest
[17] Anthony `Tony Moore` Morabito Mark Reale Mike Flyntz Don Van Stavern Bobby Jarzombek
[18-19,26] Todd Michael Hall Nick Lee Mike Flyntz Don Van Stavern Frank Gilchriest

Don Van Stavern (ex-S.A. Slayer), Bobby Jarzombek (ex-Happy Kitties, ex-Juggernaut), Mark Edwards (ex-Steeler, ex-3rd Stage Alert, ex-Lion),
John Macaluso (ex-Powermad, ex-Alex Masi, ex-TNT), Frank Gilchriest (Virgin Steele, ex-Holy Mother, ex-Gothic Knights, ex-Architects Of Agony),
Pete Perez (ex-Karion), Bobby Rondinelli (ex-Rainbow, ex-Doro / Warlock, ex-Black Sabbath, ex-Sun Red Sun, ex-Blue Öyster Cult),
Todd Michael Hall (ex-Harlet, Burning Starr, Reverence)


Rok wydania Tytuł TOP
1977 [1] Rock City #11
1979 [2] Narita #6
1981 [3] Fire Down Under #5
1982 [4] Riot Live EP (live)
1982 [5] Restless Breed #25
1983 [6] Born In America
1988 [7] Thundersteel #7
1990 [8] The Privilege Of Power
1992 [9] Riot Live In Japan (live)
1993 [10] Nightbreaker
1995 [11] The Brethren Of The Long House #20
1997 [12] Inishmore #8
1998 [13] Shine On (live)
1999 [14] Sons Of Society #30
2002 [15] Through The Storm
2006 [16] Army Of One
2011 [17] Immortal Soul
2014 [18] Unleash The Fire [jako Riot V]
2018 [19] Armor Of Light [jako Riot V] #19
2018 [20] Archives Volume 1: 1976-1981
2018 [21] Archives Volume 2: 1982-1983
2019 [22] Archives Volume 3: 1987-1988
2019 [23] Live In Japan 2018 (live / 2 CD) [jako Riot V]
2019 [24] Archives Volume 4: 1988-1989
2019 [25] Archives Volume 5: 1992-2005
2024 [26] Mean Streets [jako Riot V]

          

          

          

          

  

Powrót do spisu treści