POCZĄTKI
Angielski zespół powstały w 1969 w Aston (dzielnicy Birmingham). W jego skład weszli wokalista John Michael Osbourne (ur. 3 grudnia 1948), gitarzysta Frank Anthony Iommi (ur. 19 lutego 1948), basista Terrence Butler (ur. 17 lipca 1949) i perkusista William Ward (ur. 5 maja 1948). Dwóch braci Butlera poszło do wojska, a w ich regimencie służyło wielu chłopaków z Londynu, którzy używali słowa "geezer" (koleś). Kiedy przyjeżdżali oni do domu na przepustkę, ciągle się nim posługiwali, także w stosunku do Terrence`a, który ostatecznie przybrał tą ksywkę zamiast oryginalnego imienia. Z kolei młody Osbourne często czuł na sobie ciężką rękę ojca, który wierzył w dyscyplinę i jej fizyczne wymuszanie na własnych dzieciach. Również w szkole Osbourne`a prześladowali rówieśnicy, a zwłaszcza Iommi - twardy indywidualista o tężyźnie fizycznej idącej w parze z jego temperamentem. U tego pierwszego, mimo niechęci do szkoły (w której inni uczniowie nazywali go "Ozzy`m" lub "Oz-mózgiem"), zaczęły przejawiać się zdolności artystyczne. Nie znając się jeszcze bliżej, cała czwórka załapała bakcyla muzyki pop. Iommi robił postępy w niesamowitym tempie i wkrótce stał się pożądanym gitarzystą w wielu lokalnych amatorskich kapelach. Jego przyszłość stanęła jednak pod znakiem zapytania, kiedy podczas pracy przy prasie maszynowej jego ręka dostała się do środka maszyny. Wskutek tego wypadku Iommi stracił wówczas w prawej ręce środkowy palec (od pierwszego stawu w dół) oraz część palca serdecznego. W szpitalu udało się zatamować krwawienie i uratować paznokcie. Gitarzysta przez następne lata próbował przywrócić rękę do zdrowia, ale palce nigdy nie odzyskały dawnej sprawności i nie potrafiły odpowiednio dociskać progów. Zdecydował się więc uprościć swój sposób gry, będąc pod wpływem Django Reinhardta - cygańskiego jazzującego gitarzysty, zmarłego w 1953. Potrafił on zaprezentować zadziwiające solówki grając tylko dwoma placami, gdyż resztę stracił w pożarze. Po nieudanej próbie zmuszenia się do praworęczności, Tony wpadł na pomysł przyczepienia do palców klipsów mających za zadanie zlikwidować ból przy dociskaniu strun. Co bardziej istotne dla przyszłości muzyki, Iommi obniżył także strojenie swej gitary o pół tonu (ze standardowego E do e), co zmniejszyło napięcie strun. Akordy takie zyskały "ciemniejsze" brzmienie, które dziś można nazwać cięższym - mimo, że w 1965 nic to nie znaczyło.
Wkrótce Iommi poznał Warda i razem założyli grupę The Rest. Ozzy tymczasem śpiewał w kapeli Approach, która odbywała próby w podziemiach miejscowego kościoła. Jednak Osbourne szybko z tego zrezygnował i powiesił ogłoszenie na przeznaczonej dla muzyków tablicy w sklepie "Ringway Music Store". Wczesną wiosną ten anons ujrzał za gablotą Geezer Butler. Dwie dwójki (Iommi-Ward oraz Osbourne-Butler) wkrótce spotkały się razem i od samego początku pojawiły się tarcia między Ozzy`m i Tony`m. Mimo to, we wrześniu 1968 chłopaki założyli Earth, grający ciężkiego bluesa. Jednak już w grudniu, grupa przeżyła chwilowy zastój spowodowany odejściem Iommiego do Jethro Tull. W ciągu 5 tygodni należenia do tego zespołu, Tony wziął udział w nagraniu filmu The Rolling Stones "Rock`n`Roll Circus", a na planie zdjęciowym spotkał takie gwiazdy jak John Lennon, Keith Richards, Eric Clapton i Mitch Mitchell. Swoje ambicje pokładał jednak w Earth, do którego wrócił w styczniu 1969 z innym nastawieniem i przekonaniem grania muzyki cięższej. Po małym koncercie w Hamburgu, formacja wróciła na Wyspy Brytyjskie już pod zmienionym szyldem. Ogłoszono go we wtorek, 26 sierpnia 1969, podczas występu w "Banklands Youth Club" w Workington. Nazwę "Black Sabbath" zaczerpnięto z anglojęzycznego tytułu horroru z 1963, z Borisem Karloffem w roli głównej (oryginalny włoski tytuł brzmiał "Tre Volti Della Paura", reż. Mario Bava). Mimo, że ten gatunek filmowy nie był jeszcze zbyt popularny, wystarczyło, by w umysłach niektórych ludzi wzbudzić skojarzenia z satanizmem i innymi ponurymi rzeczami. Przywództwo w zespole nigdy nie stanowiło temat publicznej dyskusji, ale nie było nigdy wątpliwości, że Black Sabbath był zawsze zespołem Iommiego. To on właśnie mocno dopingował pozostałą trójkę, by skomponować materiał na debiutancki album. Muzyka miała się opierać głównie na jego riffach i liniach basowych Butlera, który ponadto wysunął się na czoło w kwestii pisania tekstów. Jedynym członkiem grupy, którego talent nie został sprawdzony był Ozzy. Mimo, że jego głos świetnie nadawał się do wczesnych piosenek, on sam nie był do końca pewien czy śpiewanie szło mu dobrze. Od samego początku był niesamowicie przewrażliwiony na swoim punkcie, a na scenie czuł wręcz trwogę w obecności małomównego posępnego Iommiego. Agent Jim Simpson szukał możliwości podpisania kontraktu z jakąś wytwórnią, ale przedtem musiał pertraktować z rodzinami chłopaków. Pod koniec 1969 Black Sabbath nagrali w Londynie sesje za 500 funtów, które miały stanowić podstawę debiutanckiego krążka.
Od lewej: Bill Ward, Geezer Butler, Ozzy Osbourne, Tony Iommi
BLACK SABBATH A HEAVY METAL
Heavy metal był efektem kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności, które stały się punktem zwrotnym w ewolucji muzyki. Po pierwsze: ówczesne Aston było jedyną dzielnicą Birmingham, która nie zaakceptowała ruchu hippisowskiego. Tamtejszą społeczność nie stać było na idealizm. Brak widoków na różową przyszłość powodował bunt, agresję, popadnięcie w alkohol i narkotyki. Ozzy obawiał się pracy w fabryce - w tym samym miejscu i bez grosza przy duszy mógł spędzić resztę swoich dni. Na szczęście cała czwórka posiadała silne charaktery - potrafili razem przeżyć sobotnią noc w robotniczym pubie, a także na ulicach przy których mieszkali. O powstaniu heavy metalu zadecydował także wspomniany wypadek Iommiego. Na kolejnych płytach bowiem Tony stroił swoją gitarę coraz niżej, aż na [3] osiągnął aż półtora tonu poniżej standardowego. Sztuczki Tony`ego dały początek gitarowej rewolucji, choć ortodoksyjne strojenie było już rozpowszechnione (choćby w folku). Warto pamiętać, iż niemały wpływ miały niedociągnięcia techniczne tamtych czasów, zwłaszcza w kwestii wzmacniaczy. Często zdarzało się, że zespołów nie było słychać ze sceny, a to znaczyło, że nieraz trzeba było grać głośniej w celu wydobycia ze swych instrumentów maksimum dźwięków. Trzeba było być "brudnym i brzydkim", by być zapamiętanym, zwłaszcza w Ameryce. Do tej pory jedynie Cream mieli kilka nowych pomysłów w kwestii bluesowego hard rocka i dopiero nadejście Led Zeppelin dało zupełnie nową jakość.
Oczywistym heavymetalowym elementem debiutu miały stać się okultystyczne, a nawet satanistyczne teksty utworów, które wyszły spod ręki Geezera i nadały twórczości Black Sabbath dreszczyku rodem z filmów grozy. Trzeba jednak podkreślić, iż formacja wzięła nazwę Black Sabbath, gdyż podobała się ona muzykom, a nie przez wzgląd na jakiekolwiek konotacje z czarną magią. Najbardziej wyraźny wpływ Iommi i spółka odcisnęli na doom metalu, w którym od lat 80-tych naśladowano powolne miażdżące riffy Tony`ego oraz przygnębiającą atmosferę utworów. Doom nigdy nie był i nie będzie wielce popularny, ale siła przebicia relatywnie małej liczby kapel jest imponująca. Najsłynniejszym był oczywiście szwedzki Candlemass, ale nie można zapomnieć o Pentagram, Saint Vitus, Witchfinder General i Pagan Altar. Wpływy Black Sabbath słyszalne były wyraźnie w grających od lat 90-tych brytyjskich Paradise Lost, Cathedral, My Dying Bride i wczesnej Anathemie. Choć wydaje się niezaprzeczalnym, że ta układanka wielu elementów stworzyła pierwszy zespół heavymetalowy, część krytyków sprzeciwiało się temu twierdzeniu wskazując na Judas Priest, którzy jednak swoją pierwszą - zresztą kiepską - płytę wydali dopiero w 1974. Od tego samego czasu ostrzej zaczęli grać również Scorpions. "Heavymetalowym" zespołem Sabbatów ochrzcił magazyn "Rolling Stone", choć oni sami uważali się za ekipę heavy-rockową. Warto więc pozostać przy bezpiecznym stwierdzeniu, że bez Black Sabbath heavy metal jakim go znamy mógłby nigdy nie powstać.
Tony Iommi
WEZWANIE NA SABAT
Cierpliwe czekanie opłaciło się i formacja podpisała kontrakt z nowo powstałą wytwórnią Vertigo, specjalizującą się w progresywnym rocku i dopiero co powstałej scenie heavy-rockowej. W USA debiutancki album wydać miał Warner Brothers. W styczniu 1970 firma Fontana wydała singiel Evil Woman / Wicked World. Muzycy weszli do studia nagrań, ustawili sprzęt i nagrali materiał niczym krążek na żywo. Tony zrobił jedynie kilka dogrywek i solówek, a grupa nie była obecna przy mixie. Nad wszystkim czuwał producent Roger Bain. Ta szybkość wynikała z koncertowego ogrania, a solidna praca z trasy nadała kompozycjom skrzydeł w sterylnych warunkach. Debiut ukazał się 13 lutego 1970 i dotarł do 8 miejsca na brytyjskiej liście przebojów oraz do 23 na amerykańskiej. Szefowie Vertigo zainwestowali sporo kasy w wygląd okładki, przedstawiającej niemal gotycki obraz kobiety stojącej w spowitej w brąz i szarość wiejskiej scenerii na tle młynu wodnego Mapledurham na Tamizie niedaleko Reading. Wewnątrz rozkładanej koperty widniał odwrócony krzyż, na którym pseudopoetycką prozą nakreślono ponurą wizję świata (ku wielkiemu rozgoryczeniu zespołu). Na początek uderzał kawałek Black Sabbath ze złowieszczym grzmotem wzmaganym przez odległe bicie dzwonu. Riff oparto na trytonie zwanym z łaciny "diabolus in musica" - niesławnym interwale wynoszącym pół oktawy, który w przeszłości wyprowadził średniowieczne władze kościelne z równowagi do tego stopnia, że używanie go zostało zakazane jako "stworzone przez Diabła". Samą kompozycję muzycy oparli na powtarzającym się potężnym riffie Iommiego, a Ozzy wystąpił w głównej roli wyjąc: "What is this, that stands before me?", by w końcu zwracać się o pomoc: "Oh no no please God help me!". The Wizard rozpoczynała harmonijka Ozzy`ego, a sam utwór był nieco lżejszy, zagrany bardziej w konwencji Hendrixa. Zwracało uwagę bębnienie Warda w funkowy sposób, pomimo stwierdzenia jego samego, że "potrafi tylko walić w gary". Behind The Wall Of Sleep po raz kolejny udowadniał, iż podstawą kawałka mógł być z powodzeniem sam riff. Przerwy w prostym chwytliwym motywie Iommiego wypełniał od czasu do czasu idealnie dopasowany motyw perkusyjny przywodzący na myśl wibracje Zachodniego Wybrzeża lat 60-tych. W połowie trzeciej minuty bębny cichły, aby oddać miejsce 40-sekundowej solówce Butlera, zagranej przy pomocy efektu wah-wah. Klasykiem stał się N.I.B. - "nib" oznaczał stalówkę wiecznego pióra i odnosił się do spiczastej bródki Billa Warda - by było intrygująco w tytule dostawiono kropki. Była to najlepiej uformowana kompozycja z debiutu, stanowiąca odejście od typowego zapożyczenia głównego riffu w stylu Cream do sekwencji akordów i szybkiej solówki. Przeróbka Crow Evil Woman sprawiała wrażenie, jakby nagrał ją zupełnie inny zespół i niezbyt pasowała do całości. Ten funkowy kawałek z "ciepłą" bluesową grą Iommiego, odbiegał od wypracowanego image i wykorzystywał efekt "tłumienia dźwięku". Całe szczęście dwa ostatnie numery zacierały to niekorzystne wrażenie - Sleeping Village stanowił powrót do sabbathowego brzmienia. Rozpoczynał się akustyczną gitarą i wokalem Ozzy`ego z dodanym doń pogłosem. Powolny riff przekształcał się w szybszą multiinstrumentalną sekcję, wśród której na czoło wybijał się bas Geezera. Warning był z kolei ponad 10-minutową przeróbką kawałka The Aynsley Dunbar Retaliation - kolejnej ponurej opowieści na temat przeznaczenia i zjawisk nadprzyrodzonych. Ten numer lepiej niż pozostałe ukazywał, że sercem Black Sabbath był Iommi, który na płycie przećwiczył różne style - począwszy od bluesowych inklinacji w stylu Petera Greena, poprzez zapoczątkowane w latach 70-tych szybsze "wymiatanie", po proste powtarzalne riffy grane na jednej strunie. Kompozycja kończyła się jego "pojedynkiem" na solówki z Geezerem. Na wydaniu amerykańskim zamiast Evil Woman umieszczono Wicked World (reedycja CD z 1996 zawierała oba numery). Kiedy Ozzy zaniósł płytę do domu, by puścić ją rodzicom, ojciec spytał go: "Jesteś pewien, że piliście tylko alkohol? To nie jest muzyka, tylko jakieś dziwactwo!". Nawet Geezer Butler wspominał sukces albumu z niejakim zdziwieniem: "Wchodziłem do studia, brzdąkałem na basie, a inni dołączali się do mnie i jammowaliśmy. Trwało to 2-3 godziny, a potem odsłuchiwaliśmy co z tego wyszło. Debiut nagraliśmy z marszu, to był jakby koncert, tyle że w studio, a producent powycinał pewne rzeczy". Jedno się młodym Anglikom udało - zaczęli grać jak nikt inni i nabrali cech rozpoznawalności.
Od lewej: Bill Ward, Ozzy Osbourne, Tony Iommi, Geezer Butler
WOJENNE ŚWINIE
Dziś jednym z najbardziej zdumiewających elementów historii Black Sabbath jest wzbudzające respekt tempo pracy w latach 1970-1971. W dodatku plany koncertowe na cały rok zostały poczynione już w styczniu, a kwartet występował teraz nie tylko na uniwersyteckich campusach, ale czasem gościł w wielkich salach, jak londyńskie "Marquee". Żywiołowo występowali głównie Ozzy i Geezer, natomiast Iommi zachowywał oszczędną sceniczną prezencję, z której później stał się znany. Latem Sabbath uczestniczyli w festiwalu w Lewes obok Ginger Baker`s Air Force, King Crimson, Savoy Brown i Deep Purple. To właśnie tam Ritchie Blackmore podpalił swój sprzęt po uprzednim oblaniu go benzyną do zapalniczek, co spotkało się z niezbyt przychylnym przyjęciem zarówno u organizatorów, jak i muzyków Yes, którzy musieli grać jako następni. Po koncertach w Holandii, Belgii i fenomenalnym koncercie na "Euro Pop A-Z Musik Festival" w Monachium okazało się, że trasa po USA została przełożona z powodów protestów na różnych uniwersytetach. Wolny czas muzycy zatem spędzili nagrywając drugi album w luksusowym Island Studios w dawnym kościele w Notting Hill. 29 sierpnia 1970 ukazał się przełomowy singiel Paranoid / Snowblind. Podobno Iommi napisał największy przebój Sabbathów podczas przerwy na lunch, kiedy wszyscy inni poszli coś zjeść. Bill Ward dodaje: "Po prostu grał sam siedząc w studio, po naszym powrocie podłączyliśmy się do niego nie zamieniając nawet słowa. Trwało to jakieś 30 minut i oto mieliśmy piosenkę w takiej formie, jak można usłyszeć na płycie". Singiel podbił wszystkie listy przebojów, osiągając na Wyspach 4 miejsce i pozostając na szczytach niemal 18 tygodni. Wieść o Black Sabbath roznosiła się szybko, a rozentuzjazmowane tłumy na ich koncertach gęstniały.
18 września (dzień śmierci Jimi Hendrixa) na półki sklepowe trafił [2] - pierwotnie nazywać się miał War Pigs, lecz wytwórnia płytowa skojarzyła ten tytuł z wojną w Wietnamie. Okładka pozostała jednak bez zmian. Album był silniejszą i bardziej przekonującą produkcją niż debiut. Otwierający War Pigs skierowany był przeciwko liderom politycznym uważanym za wojennych podżegaczy. Brytyjczycy podzielali pogląd, że to właśnie amerykańska administracja była odpowiedzialna za to, co wydarzyło się podczas końcowych etapów wojny w Wietnamie. Kawałek stanowił esencję ciężkości i precyzji z riffem start-stop i wybrzmiewającym w tle uderzeniem w hi-hat, co dało początek nowej modzie tworzenia piosenek. Wokalnie Ozzy wzbijał się na szczyty możliwości, umiejętnie radząc sobie ze "wznoszącą się" melodią. Pod koniec frontman obiecywał politykom, że będą smażyć się w Piekle ("Begging mercy for their sins / Satan laughing spread his wings"). Koniec końców War Pigs należy odbierać jako hymn pokoju, mimo, że wieści straszny los swym "bohaterom". Prawdziwym klasykiem okazał się tytułowy Paranoid - 170 sekund energetycznego żywiołu dotyczącego socjopatii i zaburzeń psychicznych. Oparty na prostym riffie E/D z zakończeniem C/D/E, utwór z łatwością wpisał się w granicę między rockiem a nie istniejącym jeszcze metalem, za co należało dziękować Butlerowi, który dodał od siebie kilka melodyjnych wstawek. Po tym riffie wszechczasów niespodzianką okazywał się Planet Caravan - wielowarstwowa ballada atmosferą przywodząca na myśl gwiaździstą noc z subtelnymi dźwiękami fortepianu. Iommi zagrał tu jazzujące i podchodzące pod muzykę klasyczną solówki, utwór był dalekim echem niegdysiejszego bluesowego zacięcia. Jakiekolwiek wątpliwości, że Black Sabbath dali początek heavy metalowi, rozwiewał potężny Iron Man. Ponownie do historii heavy-rocka przeszedł niczym wykuty z kamienia riff Iommiego. Jeszcze cięższy był Electric Funeral z nałożonymi na siebie mrocznymi wokalami Ozzy`ego, a wszystko zmierzało do zmiany tempa w drugiej minucie w niemal funkowe staccato z jeszcze wyższym śpiewaniem. Później wszystko wracało do miażdżącego przetworzonego riffu. Ponad 7-minutowy Hand Of Doom pozwolił Black Sabbath na rozwinięcie ich możliwości. Zaczynał się mrocznym lakonicznym śpiewem Osbourne`a ("What you gonna do, time`s caught up with you"), po czym numer opierał się na skromnym solo basowym, by przejść w gwałtowny riff i zmienić tempo. Słabszy niż reszta Rat Salad to właściwie dłuższa perkusyjna solówka. Fairies Wear Boots powstał po tym, jak muzyków napadła na ulicy banda skinheadów, których zirytował widok długich włosów. Podczas tego napadu Iommi doznał kontuzji ramienia, a sam utwór miał wydźwięk zemsty. Był to skoczny kawałek ze wyraźnie bluesową zagrywką, która nie przeradzała się tym razem w nic ciężkiego.
Niespodziewanie [2] dotarł do 1 miejsca brytyjskiej listy przebojów i wykatapultował Black Sabbath do ekstraligi. Sukces był o tyle zaskakujący, że zaledwie 18 miesięcy wcześniej ten nienazwany do końca projekt muzyczny nie posiadał managera i nie miał cienia nadziei na wyjście poza granice knajpianego grania. Potężne wsparcie Warner Brothers pozwoliło także osiągnąć 12 miejsce w USA, co było godnym uwagi osiągnięciem ze względu na mniej postępową kulturę amerykańskiego przemysłu muzycznego tamtych lat. Album niósł ze sobą wrażenie spójności, którego zabrakło na debiucie. Chłopaki wreszcie znaleźli swoje brzmienie i zamierzali się go trzymać przez najbliższe lata.
Ozzy
SŁODKI LIŚĆ
Rok 1970 zakończono koncertami w Danii i Niemczech, po czym chłopaki przystąpili do nagrań, które znaleźć się miały na trzecim albumie. Geezer mówił: "Chcieliśmy nieco zmienić naszą muzykę, nie zamierzaliśmy wciąż grać tak samo. Tony zaczął grać na pianinie. Mieliśmy w planie poszerzyć nasze horyzonty i kupiliśmy nowe instrumenty". W międzyczasie Ozzy poślubił Thelmę Mayfair i został ojczymem jej syna Elliota. 30 stycznia 1971 Black Sabbath pojawili się na dwóch koncertach w Australii, a 3 lutego odwołano występ w Japonii, gdyż członkom grupy nie przyznano wiz przez wzgląd na ich dawne "wykroczenia" przeciwko prawu. Tak naprawdę musiało minąć niemal 11 lat, by formacja zawitała na Daleki Wschód. W połowie lutego wystartowało tournee po Ameryce Północnej, obejmujące 14 stanów USA i prowincji Kanady. 1 lipca ukazał się [3], robiący wówczas ogromne wrażenie. Czas do grania ciężkiego był idealny, ponieważ wszyscy mieli już dość country-folkowo-rockowej sceny, na którą zwłaszcza amerykańska publiczność zezwalała przez całe lata. Taktyka "riffu za riffem" kontrastowała ze szkołą Cream / Ten Years After z naprzemiennymi 10-minutowymi solówkami. Prosta estetyka Sabbathów sprawiła, że w ich muzyce nie było ani jednego niepotrzebnego dźwięku.
Krążek startował Sweet Leaf - fantastyczną odą do marihuany rozpoczynająca się od kaszlu Iommiego. Kolejny wykuty w granicie riff przeszedł do historii, a Ozzy śpiewał o ziele niemal jak o kochance ("You introduced me to my mind and left me wanting you and your kind, I love you, oh you know it"). After Forever został przez niektórych niesłusznie odebrany jako bluźnierstwo. Otóż członkowie władz kościelnych poczuli się urażeni przez sposób ujęcia tematu, w którym zawarto przestrogi człowieka rozmyślającego o śmierci. Mimo to kawałek wydawał się bronić chrześcijańskiego punktu widzenia ("Perhaps you`ll think before you say that God is dead and gone - open your eyes, just realize that he's the one"). Na tamten okres był to najbardziej zaawansowany utwór Sabbathów z "ciepłą" linią basu Butlera wzbijającą się ponad niemal pop-rockowe zagrywki Iommiego. 28-sekundowy instrumentalny Embryo brzmiał niczym średniowieczny kwartet na smyczki i róg, a po nim uderzał z pełną mocą wyśmienity Children Of The Grave, zwracający na siebie uwagę kapitalnym riffem będącym zapowiedzią szybko kostkowanych riffów, które miały pojawić się w wielu kompozycjach NWOBHM. Kawałek hołdował młodym aktywistom ("Revolution in their minds, the children start to march - against the world in which they have to live"). Wokale Osbourne`a z pewnością wskazywały na postęp z jego strony, a sama kompozycja przeradzała się w dźwięki rodem z horroru, kiedy Tony szarpał struny niemalże do rozstrojenia. Półtoraminutowy Orchid oparto na miniaturowej symfonii zagranej na gitarze akustycznej. Z kolei Lord Of This World był klasycznym sabbathowym numerem, kończącym się basową melodią, po czym Geezer pojawiał się znów w spokojnym intro do Solitude. Ozzy zawodził na tle odległego gitarowego echa, w głębi zaś niespodziewanie pojawiały się świdrujące dźwięki fletu. Delikatny klimat koncentrował się na porzuceniu i samotności. Potężny Into The Void stanowił ukoronowanie płyty, a w śpiewie słychać było przyjemny w odbiorze odcień złej woli ("Leave the Earth to Satan and his slaves, leave them to their future in the grave"). Wszystko kończyło się w iście apokaliptycznym stylu znanym już z War Pigs. W ciągu miesiąca [3] zyskał złoty status w USA, gdzie zespół wystąpił dwa razy jako support Led Zeppelin. Kwartet po trzech nokautujących uderzeniach usadowił się na tronie liderów rockowego świata po obu stronach Atlantyku. Bezlitosna ciemność i miażdżące riffy wyniosły ich ponad większość innych kapel, z którym grali. Największe sukcesy jednak miały wkrótce nadejść.
Po opowiedzeniu dowcipu? Od lewej: Bill Ward, Ozzy Osbourne, Geezer Butler, Tony Iommi
SABAT CZWARTY
1 września 1972 ukazał się [4], na którym zawarto niezbyt subtelne podziękowania zespołu dla (zażywanego hurtowo w studio nagraniowym) ulubionego środka odurzającego: "Chcieliśmy podziękować wspaniałej firmie Koka-Cola z Los Angeles". Ostry refleksyjny riff rozpoczynał ponad 8-minutowy Wheels Of Confusion, choć nie był tak niemiłosierny jak na trzech poprzednich albumach. Intrygowała głównie zmiana tempa w części środkowej. Ponuractwo i depresja czmyhnęły przepędzone przez wręcz optymistyczne zagrywki Iommiego, tutaj z podwójnymi partiami prowadzącymi. Ostatnie 3 minuty, na które złożył się pojedynek dwóch gitar na wzór Layli Erica Claptona określono jako "The Straightener". Następnie wchodził melodyjny Tomorrow`s Dream, unoszący się jakby na falach narkotykowych oparów. Zmiany stylistyczne w muzyce Sabbath słyszalne były najbardziej w Changes - balladzie na fortepian i sekcję smyczkową. Utwór udowadniał, że nawet czterech mrocznych facetów opierających swój image o okultyzm jest w stanie napisać ładną piosenkę przy użyciu słodkiej melodii. FX był zmarnowanymi przez słuchacza 103 sekundami - efektami powstałymi poprzez podpięcie pod sygnał gitary. Wedle Butlera, "kompozycja" ta powstała, kiedy Tony wszedł nago do studia i zaczął walić w struny krzyżem noszonym na szyi. Punktami kulminacyjnymi krążka były dwa następne kawałki. Supernaut to potężny proto-metalowy hymn oparty na harmonicznym riffie i potężnej perkusji Warda. Pewność wywołana kokainą prowadziła do zaśpiewanego z rozbrajającą beztroską Snowblind i kwestią sporną był odbiór tego numeru jako poważnego lub ironicznego. Optymistycznie brzmiący wstęp ("Feeling happy in my vein, icicles within my brain") przybierał mroczny nastrój w momencie upstrzenia stylu posępnymi arpeggiami, smyczkami i wielowarstwową solówką o miażdżącej sile. Na dość skomplikowanej strukturze oparto Cornucopia, z nakładającymi się na siebie warstwami sfuzzowanej gitary, niemal zagłuszającej rytm. Nad wszystkim jednak górował głos Osbourne`a, wyśpiewującego kolejne wersy z pozbawionym wysiłku rozmachem. Spektakularnym jak na Sabbath utworem instrumentalnym był Laguna Sunrise. Wielu fanom co prawda nie przypadł do gustu z powodu mdławej aranżacji smyczkowej, przesłodzonej gitary akustycznej Iommiego i pobłażliwej oprawy sprawiającej wrażenie niczym ze ścieżki dźwiękowej do filmu. Mimo wszystko jednak numer świetnie radził sobie w kontekście całej płyty, pojawiając się po trzech ciężkich kompozycjach. Krótki St.Vitus Dance ciekawił niemal folkowo-bluesowym "zaginaniem strun" w głównym riffie oraz urwanym zakończeniem. Stanowił udany wstęp do końcowego Under The Sun, rozpoczynającym się ciężkim i nisko strojonym intro - wówczas najcięższym motywem Black Sabbath. Późniejsze dwa przyspieszenia oraz zmiana tonacji nieco ożywiały ten numer, a wszystko kończyło outro z podtytułem Every Day Comes And Goes.
Później Iommi z rozbawieniem wspominał wysiłki, z jakimi zespół pracował w celu osiągnięcia pożądanego efektu brzmieniowego w danej piosence. Mówił: "Potrafiliśmy spędzić cały dzień opierdzielać się i nie wykombinować niczego użytecznego. Czasem jednak wpadaliśmy na różnego rodzaju pomysły, jak ustawianie mikrofonów w rozmaitych rozstawieniach wokół strun, aby słyszeć dziwne dźwięki. Bill wrzucał kowadło do beczki z wodą. Używaliśmy skrzypiec, wiolonczel i dud". Album zdezorientował wielu fanów - był wolniejszy i nie tak łatwy do zaszufladkowania, jednocześnie pod względem aranżacyjnym lepszy niż kiedykolwiek dotąd. A jednak utwory z tego albumu szybko stały się drugorzędnymi na koncertach, ustępując pola nieprzemijającym klasykom jak Black Sabbath czy Iron Man. Było to wielkie dzieło, choć nie tak porywające "na dzień dobry" jak to bywało w przeszłości, stawiające raczej na pociągnięcie konwencji heavy-rocka w kierunku psychodelicznym. Tutaj cały nurt zatoczył pętlę, wracając do punktu wyjścia, ale przybierając nowocześniejsze oblicze. Wytwórnia Vertigo zabroniła oryginalnego tytułu wydawnictwa Snowblind, w obawie przed zbyt oczywistym odniesieniem do narkotyków. Dzieło wspięło się na 8 miejsce w Wielkiej Brytanii, a w USA okryło się platyną w zaledwie 8 tygodni. Po australijsko-nowozelandzkiej trasie z Fairport Convection, kwartet wrócił w lutym i marcu 1973 do Europy.
Geezer Butler
APOGEUM
Sabbath rozpoczęli próby do nowej płyty w starym zamku Clearwell, dobrze utrzymanym dworku w lesie Dean w hrabstwie Gloucestershire. Muzycy czuli się stylistycznie otwarci, wytworzyła się wspaniała atmosfera podbudowywana kokainą pierwszej jakości. [5] ukazał się 8 grudnia 1973, osiągając 8 miejsce na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Tytułowy Sabbath Bloody Sabbath otwierał mocarny riff Iommiego, już na początku wskazujący na różnorodność nowego materiału. W pewnym momencie bowiem kawałek przechodził w łagodny czysty fragment z niespodziewanie czułym wokalem. A National Acrobat zbudowano na zagrywkach dwóch pojedynkujących się gitar oraz wokalu Ozzy`ego nagranego dwuścieżkowo. Intrygujące pomosty gitarowe raczej zwalniały tempo niż przyspieszały, a całość bywa niesłusznie pomijana w wielu muzycznych podsumowaniach. Zbyt łagodny instrumentalny Fluff nie posiadał uroku Laguna Sunrise, a Iommi zagrał tu na fortepianie i klawesynie. Stary sabbathowy ciężar powracał w Sabbra Cadabra z prostym tekstem nawiazującym do pornograficznej otoczki. Utwór stanowił powrót do melodyjnego bluesowego podejścia - po drugiej minucie zwalniał, zaskakując partią fortepianu i dźwiękami organów pod koniec. Killing Yourself To Live niektórzy niesłusznie uznali za plagiat All Right Now Free w warstwie riffowej. Numer był lśniącym diamentem krążka, a Ozzy snuł klasyczną już historie paranoi ("You think that I`m crazy and baby I know it`s true") na tle sprytnie zapętlonego riffu. Największą ciekawostką był jednak Who Are You?, w którym wykorzystano elektroniczny syntezatorowy puls autorstwa Ricka Wakemana (klawiszowca Yes). Poza hipnotycznym, niemal heroinowym klimatem, utwór cechowały także fachowo zaśpiewane wielowarstwowe wokale Osbourne`a. Ostateczny rezultat porażał całkowicie nową atmosferą, będąca szokiem dla zatwardziałych fanów formacji. Przebojowy Looking For Today nadawał się do radia z funkującym "opadającym" refrenem, a wszystko zamykała prawdziwa perła - pełen zadumy i majestatu Spiral Architect z akompaniamentem smyczkowym wykonanym przez grupę Phantom Fiddlers, dźwiękiem dud oraz odgłosami klaszczącej pod koniec widowni.
Wielopłaszczyznowa płyta uważana jest do dziś za szczytowe osiągnięcie Black Sabbath z Ozzy`m w składzie. Zarzuty o pseudokomercyjne melodie i rozproszenie ciężaru granej muzyki, mijały się z prawdą. Oczywistym jest dzisiaj, że album ukazał się w krytycznej chwili, kiedy biznes i kreatywność ścierały się ze sobą z siłą płyt tektonicznych. W USA [5] wspiął się na miejsce 11. Warto wspomnieć jeszcze o szacie graficznej - okładka przedstawiała umierające bóstwo w towarzystwie aniołów i była odpowiednią metaforą dla zmagań jakie kwartet stoczył z Patrikiem Meehanem, zakończonych zerwaniem wzajemnych stosunków i przeciągającą się batalią sądową. Częściowo te niechlubne wydarzenia usunęła w cień gigantyczna trasa koncertowa, która przetoczyła się przez Szwecję, Danię, Holandię, Niemcy, Szwajcarię i Wielką Brytanię. W końcu zespół wystąpił 6 kwietnia 1974 na gigantycznym festiwalu "California Jam" w amerykańskim Ontario. Zapotrzebowanie na heavy-rock za Atlantykiem było tak wielkie, ż wielkie koncerty jak ten były ekonomicznie i organizacyjnie wykonalne. Obok Sabbathów jako headlinerzy wystąpili Deep Purple oraz Emerson, Lake & Palmer. W tym momencie w muzyce Black Sabbath nastąpił dla wielu niezrozumiały stylistyczny zwrot. Z tekstów zniknął Szatan - zresztą grupa zawsze przyznawała, że choć śpiewała o Panu Ciemności, to nigdy go nie wyznawała. Diabelskie tematy stanowiły jedynie metaforę, aby zaatakować w sposób zakamuflowany system, jakże łatwo akceptujący różnego rodzaju wojny. Geezer Butler: "Wszystkie teksty, które napisaliśmy z Ozzy`m były właściwie ostrzeżeniami przed satanizmem, mówiącymi ludziom, że jeśli mają zamiar się w tym babrać, muszą być bardzo ostrożni. W końcu odmówiliśmy zagrania w Stonehenge na imprezie "Noc Szatana", a wówczas zaniepokoił nas fakt, że ich czarownik Alec Sanders chciał obłożyć nas klątwą. Wtedy właśnie zacząłem nosić krzyż na szyi, w końcu pochodziłem z katolickiej rodziny".
Tytuł nowego albumu miał odzwierciedlać gniewną reakcję formacji na dotychczasowe sprawy managerskie. Na szczęście nowy opiekun Black Sabbath, Don Arden, trzymał wszystko żelazną ręką i zaczął wdrażać w swoje praktyki córkę Sharon. [6] rozpoczynał barwny Hole In The Sky, ze śpiewem Ozzy`ego w wysokich częstotliwościach i tekstem uderzającym w wojujących biznesmenów. W pewnym momencie kompozycja gwałtownie się urywała, przeistaczając się w spokojny akustyczny Don`t Start (Too Late). Niekwestionowanym klasykiem i jedynym utworem w starym ciężkim stylu był Symptom Of The Universe - ponad 6 minut dopracowanych riffów, wyćwiczonych zmian tempa i tonacji, stworzonych pod wokal w wysokich częstotliwościach. W pewnym momencie utwór przechodził w fotepianowo-akustyczne granie (niektórzy krytycy absurdalnie nazywali w recenzjach kawałek "progresywno-metalowym"). Prawie 10-minutowa Megalomania była maratonem podczas którego Sabbaci po raz pierwszy przetestowali w tak poważny sposób nabytą pewność kompozytorską. Wokale Ozzy`ego puszczono od tyłu, nagrano na wielu ścieżkach i "zatopiono" w pogłosach. Na tle wolnej dostojnej sekcji, Iommi wykonał jedną z lepszych solówek w karierze. Ostatnie 3 minuty stanowiło intrygujące stopniowanie napięcia aż do eksplozji orkiestry i krzyków. Thrill Of It All umykał uwadze jako funkowy numer z zagrywką staccato i środkową częścią opartą na syntezatorze. Instrumentalny Supertzar ponownie wykorzystywał chóry i smyczki - stał się intrem lecącym z taśmy, poprzedzającym wiele koncertów zespołu. Najbardziej komercyjnym utworem bezsprzecznie był Am I Going Insane (Radio), choć przydomek "radio" pochodził od "radio-rental (wypożyczalni sprzętu radiowego), który w brytyjskim slangu oznaczał "mental" (szalony). Numer sprawiał średnie wrażenie, także na skutek użycia szalonego śmiechu i przerażającego wycia. Końcowy The Writ to mściwe plucie jadem w stronę bezimiennych prześladowców, którzy przysyłali do studia nagraniowego róznego rodzaju pozwy sądowe. Sama kompozycja nie była najwyższych lotów - przynajmniej do 5 minuty, kiedy to pojawiała się słodka gitara akustyczna i sekcja perkusyjna. Osbourne śpiewał wokalem pełnym gniewu, a jego głos załamywał się chwilami pod wpływem emocji. Niektóre wersje albumu kończyły się 23-sekundowym żartem muzycznym Blow On A Jug - wygłupem Ozzy`ego i Billa stworzonym na podstawie numeru contry-folkowej kapeli Nitty Gritty Dirt Band.
Pomimo bogactwa instrumentarium, Iommi uznał, że album raczej umocnił pozycję Black Sabbath, niż posunął twórczość grupy do przodu. Było to raczej dokonanie rockowe, skupiające się mocniej na warstwie produkcyjnej niż aranżacyjnej. Mogło zachwycać mozaiką środków, czasem wręcz schizofreniczną, ale nie miało nawet ułamka mocy któregoś z poprzedników. Spadek mocy twórczej był słyszalny, ale jeszcze nie negatywnie zniewalający. Kwartet ruszył ponownie na podbój Wysp Brytyjskich i USA. We wrześniu 1975 chłopaki założyli własną firmę wydawniczą i zaczęli planować przejęcie sterów w sferze finansowej swojej kariery. W grudniu 1975 ukazała się składanka We Sold Our Soul For Rock`n`Roll, zawierająca aż 73 minuty największych przebojów.
Geezer Butler, Tony Iommi, Bill Ward i Ozzy Osbourne w 1975.
OSTATNIE LATA Z OZZY`M
1 października 1976 wydano [7] z okładką przedstawiającą dwa roboty mijające się na ruchomych schodach i oddające się czynności wyglądającej jak wymiana płynów ustrojowych. Tył koperty ukazywał to samo miejsce opustoszałe po przesunięciu się schodów, zaś wkładka przedstawiała montaż rysunków technicznych. W sumie dość daleka droga od samotnej wiedźmy na łące rodem z gotyckiego horroru. Płytę zaczynał Back Street Kids - typowo sabbathowe granie, choć z lekka rozmytym ciężarem i irytującym fragmentem z unisono gitary. Gwałtowne zakończenie i przyziemna struktura umniejszały potencjał numeru w porównaniu z wcześniejszymi hitami. W szaty majestatycznego hymnu próbował wbić się You Won`t Change Me, z brzmiącymi niczym kościelne organy syntezatorowymi pasażami. Powstała jednak tylko mroczna piosenka z monotonnym śpiewem Ozzy`ego. Największą porażką był jednak mdły It`s Alright - popowa pioseneczka zaśpiewana przez Billa Warda, z melodią przewodnią snutą na fortepianie. Kawałek był tak wielką skazą na nazwie Black Sabbath, że nawet Ozzy (zwolennik zmiękczania brzmienia) odmówił udziału w tym przedsięwzięciu. Gypsy nagrano w zalewie skomplikowanych partii perkusyjnych, aby "przywrócić wiarygodność Billa jako metalowca", choć główną inspiracją wydawała się raczej twórczość Queen. Dobrze zharmonizowane wokale niemal kopiowały dokonania duetu Mercury-May, choć solówka to już cały Tony Iommi. Na nieco denerwujących rytmach oparto All Moving Parts (Stand Still) i niemal bezsensownie skomplikowanych gitarowych łamańcach. Nawet zręczne frazy basowe Geezera wydawały się zbyt złożone dla tej kompozycji. Równie blado wypadł Rock`n`Roll Doctor z honky-tonkowym pianinem, krowimi dzwonkami i wesołym funkowym riffem. Całości dopełniał idiotyczny tekst o lekarzu przepisującym lek na wesołość. Kolejnym zerwaniem z tradycją Black Sabbath był She`s Gone - cięższa wersja piosenki miłosnej, napakowana smyczkami, akustycznymi arpeggiami i niedorzecznie ckliwym tekstem. Płyta osiągała dno wraz z Dirty Women, w którym przez 7 bolesnych minut Ozzy piał ku chwale prostytutek, które "nie patyczkowały się" i "nakręcały go" - wszystko wykonano wrzaskiem budowlańca w średniej tonacji. Choć krążek osiągnął 13 miejsce na Wyspach, pozostał na liście jedynie 6 tygodni. Fani ciężkiego grania nie potrzebowali tak nudnego materiału, który okazał się niczym innym jak rozczarowującym smęceniem, mimo że media próbowały chwalić ten krążek.
Od października 1976 począwszy Black Sabbath spędzili nieprzerwanie 6 miesięcy na trasie po Ameryce. W styczniu 1977 doszło podczas londyńskiego koncertu do incydentu - za kulisami pijany Geezer groził nożem młodemu gitarzyście rytmicznemu AC/DC Malcolmowi Youngowi. Pozornie najcichszy członek grupy, od czasu do czasu miał swój spory udział w robieniu dziwnych rzeczy pod wpływem gorzały. Ale ten problem był najmniejszym zmartwieniem Sabbathów - jesienią 1977 poważnie zachorował Jack, ojciec Ozzy`ego. Wiadomość tak wstrząsnęła wokalistą, że odszedł z zespołu, by być z rodziną. Pozostała trójka oniemiała z szoku. W czasie, gdy Ozzy zmierzał na lot do Birmingham, Iommi, Butler i Ward zebrali się na pilne posiedzenie. Gitarzysta zaproponował werbunek Dave`a Walkera, którego znał z występów w Savoy Brown. Basista i perkusista, ciąglę odrętwiali z przejęcia, przystali. Walker przyleciał do Londynu na próby, po czym cała formacja wraz z klawiszowcem Donem Airey`em, przystąpiła do prób nad potencjalnym albumem. Nowy skład pojawił się w programie telewizyjnym BBC Midlands "Look Hear" wykonując kawałek Junior`s Eyes. 20 stycznia 1978 zmarł ojciec Ozzy`ego, a tydzień wokalista później wrócił w szeregi Sabbathów. Ozzy w tym okresie nie był szczególnie podatny na jakiekolwiek wpływy i z miejsca odmówił zaśpiewania piosenek, które powstały podczas jego absencji. [8] zmontowano więc na nowo w Toronto i wydano 1 października 1978. Tytułowy Never Say Die od pierwszych akordów brzmiał niczym połączenie punku i odrzutów z szalejącego wtedy ruchu glamrockowego. Oparty na zadziwiająco słabym brzmieniu gitary, kawałek uzupełniły niepotrzebne wstawki rodem z boogie, a wszystko kończyła barytonowa mało śmieszna wstawka. Kłębiąca się chmura syntezatorowych dźwięków zapowiadała Johnny Blade z naiwnym tekstem - zmyśloną historię młodego bandziora, który sam stawał się ofiarą, opowiedziano na tle nudnej i zwyczajnej piosenki rockowej, którą próbowały ożywić solówki klawiszowe Airey`a. Nagrany ponownie Junior`s Eyes zawierał sporą dozę patosu. Iommi kładł tutaj warstwy efektu wah-wah na partie gitar co mogło przez ponad sześć minut nadwyrężyć cierpliwość słuchacza. Oryginalna wersja z wokalem Walkera dostępna jest na bootlegu Archangel Rides Again. Z kolei A Hard Road brzmiał jak spotkanie T.Rex i Fleetwood Mac, którzy razem napisali skoczną piosenkę pop. Wokal Ozzy`ego nagrano kilkaścieżkowo na modłę zaśpiewu stadionowego, a Iommi i Butler stworzyli chórek. Komercyjne podejście w stylu swing kontynuował Shock Wave, mogący się z powodzeniem znaleźć na płycie jakiegokolwiek zespołu rockowego w tamtym okresie. O dziwo, w tej tandecie ekipa spróbowała odtworzyć wyświechtaną tematykę horroru z pierwszych płyt. Jedyną rzeczą interesującą był wirtuozerski popis Tony`ego, nafaszerowany najnowocześniejszymi efektami. Air Dance zaczynał się harmonijną gitarą nagraną dwuścieżkowo i fortepianowym groove na wzór atmosfery eksluzywnych klubów. Na tle saksofonu Ozzy śpiewał pean ku czci anonimowej kobiety, której należało za wszelką cenę unikać. Jeszcze więcej niepotrzebnego plumkania na pianinie psuło Over To You - mozolną opowieść o postaci prowadzącej nędzne życie. Ani zmiany tempa ani tonacji nie sprawiały pozytywnego wrażenia. Instrumentalny Breakout szczycił się odrobiną dawnej wściekłości w skocznym riffie, ale natychmiast ją tracił dzięki niepotrzebnemu saksofonowi i szybko przechodził w Swinging The Chain - dziwny pół-rockowy numer z pomieszanym rytmem i harmonijką ustną. Współautorem kawałka był Bill Ward, jeszcze raz udowadniający swoje fascynacje bluesem i jazzem, w dodatku tutaj śpiewający. Album był ostatnim wymęczonym tchnieniem zespołu w składzie z Ozzy`m. Trudno było nawet na siłę szukać jakichkolwiek dobrych stron tego wydawnictwa.
Fatalny wybór supportu na koncerty w postaci Van Halen pokazał Black Sabbath miejsce w szeregu. Ekipa Davida Lee Rotha dosłownie miażdżyła witalnością na scenie dawnych weteranów. Nawet perkusista Alex Van Halen, grając na czterech bębnach basowych, wydawał się być o lata świetlne przed Wardem. Na tym etapie kariery Sabbaci byli w mocnym dołku. Ozzy i Ward przeginali z kokainą i alkoholem. Po dwóch fatalnie słabych albumach i radykalnej zmianie stylu, cykl płyta-trasa-płyta po dekadzie grania zaczął wydawać się mało zadowalający. Osbourne miał tego serdecznie dość i był zniesmaczony ostatnimi produkcjami. Jego uczestnictwo na próbach stało się sporadyczne. Wiosną 1979 po raz drugi odszedł z grupy, choć właściwie został po prostu wylany. Podobno umyślnie spowodował zwolnienie za sprawą swojego prawnika, gdyż w takim przypadku mógł powalczyć jeszcze o trochę kasy. W tym celu każdego dnia upijał się i ćpał na potęgę. Wydawało się, iż bogactwo o status jaki osiągnął stawało się dla niego zbyt dużym ciężarem. Nie chciał się przyznawać do [8], na którego realizację wydano pół miliona dolarów. Wylany i załamany leżał w pokoju hotelowym, kiedy odwiedziła go Sharon Arden. Zasugerowała mu stanięcie na nogi, przejęcie jego interesów i założenie własnej kapeli. W międzyczasie odszedł na moment Butler, który musiał się uporac z rozwodem pierwszego małżeństwa i na kilka miesięcy zastąpił go Craig Gruber (ex-Rainbow). Kiedy Geezer wrócił po kilku miesiącach, Iommi wziął sprawy w swoje ręce i zrekrutował nowego wokalistę - Amerykanina włoskiego pochodzenia Ronalda Padavonę, którego świat znał jako Ronniego Jamesa Dio. Ten niski facet zdobył doświadczenie w Elf i Rainbow. Wystąpiły jednak obawy czy nowy nabytek - dysponujący doskonale wykształconym głosem - będzie pasować do surowej nieskomplikowanej muzyki Black Sabbath, zwłaszcza z czterech pierwszych krążków. W dodatku jego teksty dotyczyły zwykle zamków i smoków, co stało w jawnej sprzeczności do mrocznego okultyzmu Sabbathów. Czas jednak pokazał, że Dio wniósł do grupy uzdrowienie. Zresztą z punktu widzenia fanów, ówczesny Black Sabbath tak rozcieńczył swoje brzmienie, że gorzej chyba być nie mogło.
Geezer Butler, Ronnie James Dio i Tony Iommi podczas koncertu w 1980
RONNIE JAMES DIO
Początkowo tego optymizmu co do uzdrowicielskiego wpływu Dio na zespół nie podzielał Geezer Butler. Na producenta nowego albumu wybrano Martina Bircha, który znał się na heavy-rocku jak mało kto - wyprodukował w końcu pięć albumów Deep Purple. Jeszcze nikt nie wiedział, że największy sukces Martin miał jeszcze przed sobą - okazała się nim współpraca z Iron Maiden. [9] ukazał się w kwietniu 1980 nakładem wytwórni Warner. Proste i jednoakordowe riffowanie rozpoczynało energetyczny Neon Knights, co świadczyło o powrocie do wysokiej formy Iommiego. Kiedy Dio zaczynał śpiewać pierwsze wersy, słuchacza otaczała aura przebywania podróży przez fantastyczne krainy ("Circles and rings, dragons and kings, weaving a charm and a spell"). Wspaniałym epickim hymnem był Children Of The Sea, którego początek był mniej lub bardziej zamierzonym nawiązaniem do twórczości Led Zeppelin i Rainbow. W połowie kompozycji zastosowano harmonię gitary zatopioną w głosach męskich i żeńskich chórów. Zupełnie inne wrażenie robił młodzieńczo brzmiący Lady Evil, nie dostarczający wyrafinowanych wrażeń, ale za to mógący porywać spontanicznym refrenem i występującym w solówce Tony`ego elementem wah-wah. Prawdziwą perłą był blisko 7-minutowy tytułowy Heaven And Hell, rozpoczynający się granym unisono riffem nasuwającym odległe skojarzenia z Iron Man. Zwrotki ograniczyły się do gry sekcji rytmicznej, zostawiając ogromne pole do popisu dla śpiewu Dio, snującego opowieść o Niebie i Piekle. Iommi wprowadził tutaj nowe efekty ze specjalnie stworzonym przez Bircha pogłosem, czyniącym brzmienie bardziej współczesnym. W pewnym momencie utwór urywał się przy akompaniamencie niemal średniowiecznej gitary. Na tym tle tandetnie wypadł Wishing Well, kojarzący się bardziej z radiowym graniem w konwencji Journey i Boston. Znakomity Die Young ociekał gęstymi dźwiękami syntezatorów Geoffa Nichollsa, a Dio wykrzykiwał tytułowe słowa niczym modlitwę na tle zmieniających się gitarowych popisów. I album ten byłby prawdziwą biblią heavy rocka, gdyby nie dwa kiepskie utwory końcowe. W banalnym Walk Away Ronnie ostrzegał przed kobietą oferująca miłość jako "sposób na posiadanie dziecka". Sabbaci zagrali numer gładko i lekko, bez błyskotliwej formy. Nudny Lonely Is The World był ciągnącą się na koniec przestrogą przed samotnością podróznika. Nieprzekonująco wrzucono tutaj długie instrumentalne partie Iommiego i Nichollsa, wzbogacone o smyczki i solówki z dodanym pogłosem. Płyta przyczyniła się do odzyskania przez Black Sabbath utraconej reputacji oraz zapewniła fanów, że w muzykach dalej płonął ogień. Pomimo, iż ogólna struktura całości była raczej wygładzona niż agresywna, to udało się jej wpasować w nowe czasy. Sam rok 1980 to w końcu początek nowej muzycznej ery, nie tylko w historii heavy metalu, ale także realizacji (technologia hi-fi). Wszystko sprawiło, że [9] wspiął się na 9 pozycję listy przebojów i pozostał tam przez następne 22 tygodnie.
Kwartet ruszył na trasę o imponującym zasięgu, obejmującą Niemcy, Austrię i w końcu Wielką Brytanię, gdzie rolę supportu stanowiły młode gwiazdy NWOBHM - Angel Witch i Girlschool. Następnie rozpoczęło się tournee po USA, gdzie przyjęto Dio dość ciepło, biorąc jego osobę za zastrzyk świeżej krwi z obozu Deep Purple. Tymczasem ciężkie chwile przechodził Bill Ward, który w ciągu kilku miesięcy stracił oboje rodziców, a alkohol stał się dla niego więcej niz odskocznią od codzienności. W lipcu 1980 perkusista miał już dość - wyczerpany podróżami i popadnięciem w nałóg, zagrał tylko na 7 amerykańskich koncertach. Ward oznajmił pozostałym chęć odejścia przy okazji koncertu w Wichita (Kansas) 4 sierpnia 1980, lecz przekonano go, by został jeszcze parę tygodni. W końcu kiedy Bill pojechał na Hawaje 21 sierpnia i odwołano przez to występ w Denver, klamka zapadła. Po latach Ward mówił: "To wszystko prawda. W dodatku czułem żal po odejściu Ozzy`ego, chociaż wtedy nie uświadamiałem sobie, jak bardzo za nim tęsknię. On był moim najlepszym przyjacielem". Miejsce za bębnami zajął Vinny Appice (ur. 13 września 1957), któremu niezwykłe umiejętności techniczne miały przynieść w przyszłości sporą sławę i pieniądze. Facet stanął na wysokości zadania przez 4 ostatnie miesiące trasy. Ciekawostkę stanowił fakt, że Vinny jakiś czas wcześniej otrzymał propozycję dołączenia do grupy Osbourne`a. Na całe szczęście ten fakt nie wpłynął na wzajemnie interakcje i nawet zamknięty w sobie Iommi szybko zgrał się z nowym perkusistą. W listopadzie Sabbaci wyruszyli na 4 koncerty do Japonii, a następnie do Australii. Występ w Sydney wart był uwagi na sceniczne zachowanie Dio, który w pewnym momencie poprosił publiczność, aby wszyscy wskazali na znajdujący się na scenie krzyż w celu uczczenia wielebnego Freda Nile`a (lidera ruchu religijnego Festival Of Light), który później został politykiem i wszczął kampanię przeciwko heavy metalowi, mającym wedle niego "propagować złe wartości". Tak naprawdę tylko napędził sprzedaż płyt muzyki ostrzejszej.
Zmieniały się czasy - pod koniec 1980 fani brytyjscy mieli się zwrócić w kierunku nowego brzmienia, które stworzyło zagrożenie uczynienia Black Sabbath kapelą przestarzałą. W lipcu wydano na osłodę starym fanom koncertówkę z Ozzy`m Live At Last, ale większość czekała na nowy krążek. Ostatecznie [10] ukazał się 1 października 1981 i choć nie przełamał wielu barier, wykonano kawał porządnej roboty. Nieco kontrowersji wzbudziła okładka przedstawiająca grupę humanoidalnych zakapturzonych istot bez twarzy uzbrojonych w bicze i dźwigających wielki splamiony krwią zwój pergaminu. Po bezkrytycznym przyjrzeniu się, plamy na podłodze na pierwszym planie wydawały się formować napis "Ozzy". Nigdy tego oficjalnie nie potwierdzono, ale też nie zaprzeczono. Sabbaci uderzali wpierw szybkim Turn Up The Night, w sferze szybkości i konkretności przypominającym nieco Neon Knights. Ciężar utworowi nadała przede wszystkim potężna perkusja Vinny`ego, a Iommi ponownie użył efektu wah-wah. Tajemnicze teksty z [9] pasowały do tamtego albumu, ale już częstochowskie rymy w Voodoo w stylu "You were a fool, but that`s cool" zaczęły niektórych irytować. Był to standardowy hard rockowy kawałek i spokojnie można było przejść nad nim do porządku dziennego, by uraczyć uszy wspaniałym blisko 8-minutowym The Sign Of The Southern Cross - powolnym epickim hymnem, przywodzącym na myśl najlepsze czasy zespołu. Po akustycznym intro, kompozycja przeradzała sie w opartego na wolnych riffach molocha, w której Dio prezentował się ze świetnej strony, ale oszałamiał przede wszystkim Iommi, grając tu melodyjnie i oszałamiająco szybko jak na siebie. E5150 był niepotrzebnym 3-minutowym interludium powstałym przy mixerskim pulpicie, choć niektórzy błędnie przypisywali to efektom użytym przez Geezera. Tytułowy The Mob Rules był szybki i ciężki, ze zwrotkami i solówkami doskonale wydawałoby się już zgranego kwartetu. Kawałek trafił na ścieżkę dźwiękową animowanego kanadyjskiego filmu "Heavy Metal", z wieloma krwawymi i rozbieranymi scenami, które krytycy filmowi ocenili jako popłuczyny dla nastolatków. Mniej efektowne były dwa mało porywające Country Girl oraz Slipping Away, choć temu pierwszemu nie sposób było odmówić uroku opowiadanej historii o demonicznej kobiecie. Na szczęście Falling Off The Edge Of The World odwracał tą konwencję - rozpoczynało go intro grane na skrzypcach i gitarze, co pasowało do delikatnego tenoru Ronniego. Wkrótce wstęp ustępował miejsca efektownie zawiłym riffom dodającym ciężkości wokalowi Dio. Album kończył dość nijaki Over And Over, ale całość jawiłą sięjako bardzo dobra. Formacja wyraźnie odmłodniała, głównie dzięki ciężko pracującemu w studio Appice`owi, który niejako pociągnął innych za sobą. Pomimo, że krążek nie był tak spektakularny jak Diary Of A Madman Ozzy`ego z tego samego roku, dotarł do 12 miejsca brytyjskiej listy przebojów.
Koncert zagrany 31 grudnia 1981 w londyńskim "Hammersmith Odeon" był triumfalnym wkroczeniem w nowy rok i przyszłość kwartetu rysowała się w co najmniej jasnych barwach. Ale już w kwietniu pojawiła się w pewnych kręgach plotka, że poproszono Davida Coverdale`a, aby dołączył do Sabbath. On sam jednak nie brał tego pod uwagę, gdyż nie wyobrażał siebie śpiewającego utwory Ozzy`ego - tak naprawdę jednak chyba przeczuwał nadchodzący dużymi krokami międzynarodowy sukces komercyjny Whitesnake. Tymczasem podczas trasy nagrywano materiał przeznaczony na koncertówkę, a kwartet zajął się selekcją i gromadzeniem taśm. Związek między parami Dio-Appice i Iommi-Butler uległ jednak nagłemu ochłodzeniu, gdyż wokalista dążył do uzyskania większej kontroli nad zespołem, niż chciała ta dwójka. Wszystko zaczęło przypominać typowe relacje między Amerykanami a Brytyjczykami. Napięcie stopniowo przeradzało się w konflikt werbalny i zdarzyło się kilka nieprzyjemnych sytuacji za kulisami, kiedy Ronnie i Tommy wrzeszczeli na siebie jak opętani. Po występach Dio wsiadał do jednego auta, a Iommi i Butler do drugiego. Co gorsza, Dio wyrobił sobie nawyk wchodzenia do studio nagrań, aby dokonywać dodatkowych remixów bez wiedzy pozostałych. Appice mówił po latach: "Tony i Geezer się nie komunikują jak normalni ludzie. Kiedy pojawia się problem, nie ma konfrontacji. Tony próbuje załatwiać sprawy przez pośredników. W końcu przestaje się do ciebie odzywać". Ostatecznie Ronnie i Vinny zostali oskarżeni o pracę w studio za plecami gitarzysty i basisty. Doprowadziło to do odejścia tych pierwszych w październiku 1982 - założyli oni grupę Dio. Ten okres zakończyło wydanie w grudniu świetnej koncertówki [11].
Tony Iommi podczas koncertu w Filadelfii w 1981
IAN GILLAN
Traf chciał, że Iommi i Butler w styczniu 1983 poszli do pubu spotkać się z przyjacielem z dawnych czasów. Okazało się, że cała trójka miała podobne poczucie humoru i poglądy. Kiedy Geezer spadł pod stół, Tony zaproponował kumplowi śpiewanie do Black Sabbath - był nim nie kto inny jak Ian Gillan. Fani byli wielce zaintrygowani - to było jakby Mick Jagger dołączył do The Beatles. Należało jednak pamiętać, że Gillanowi zaproponowano współpracę, a nie dołączenie do Sabbath - różnica subtelna, ale w tym przypadku bardzo istotna. Niemniej jednak Ian był do tego stopnia identyfikowany z Deep Purple, że niemożliwym wydawałoby się cofnięcie z elokwentnego stylu grania Purpurowych do heavymetalowego trzęsawiska odziedziczonego przez ekipę Iommiego. Wokalista miał własny styl pisania tekstów i nie miał zamiaru pisać o smokach czy zamglonych wieżach. Wolał skupić się na obserwacjach rzeczywistości codziennej i poważnej tematyce. Do grupy wrócił niespodziewanie także Bill Ward, któremu coraz częściej udawało się zachować okresy trzeźwości. To był dobry omen - przecież perkusista nieomal nie pamiętał nic z nagrywania [9]. [12] ukazał się 7 sierpnia 1983, docierając do czwartego miejsca brytyjskiej listy przebojów, co było osiągnięciem imponującym, które można było przypisać obecności Gillana będącego w owym czasie u szczytu popularności. Pierwotnie miano nadać krążkowi inne logo, ale ostatecznie wydrukowano jako Black Sabbath. Płyta ucierpiała w wyniku dziwnie jednostronnego mixu, który jakby odzierał kompozycje z przyjemnego smaku. Gitara nie była wystarczająco ciężka, przegłośniono bas, nie najlepiej prezentowały się też ścieżki wokalne. Gillan nagrał je szybko, po czym wyjechał na kilkumiesięczne wakacje. Poza złą produkcją, fanom nie spodobała się też okładka, na której noworodka wyposażono w kły, rogi i pazury. Gillanowi nigdy ona nie podeszła - jego zdaniem była to tania imitacja kreowania niepotrzebnego mroku. Krążek rozpoczynał swawolny Trashed, podobny pod względem tempa i tekstu do Speed King Deep Purple. Była towybuchowa opowieśc o alkoholu i dziwnych tłustych plamach. Po nim następował niespełna dwuminutowy Stonehenge zagrany na klawiszach przez Geoffa Nichollsa, dający efekt podobny do ścieżki dźwiękowej z horroru. Disturbing The Priest prezentował Gillana w doskonałej formie wokalnej, łącznie z deklamacjami mającymi kontrastować z dużą ilością wrzasków. 45-sekundowy The Dark był zupełnie zbyteczny przed opus magnum płyty Zero The Hero, pełnym godności wielowarstwowym maratonem riffów. Ten zagrany w średnim tempie utwór wzbogaciły rozsądnie dobrane partie klawiszowe, za to wokal zbytnio wyeksponowano kosztem gitary. Groźnych dla życia komputerów i zarabiających na tym ludzi dotyczył Digital Bitch. Wydawało się, że Iommi zastosował tutaj riffy zbyt tendencyjne i piskliwy refren, a jednak wszystko świetnie zgrało się ze sobą. Uwagę zwracał ponad 6-minutowy Born Again z intrygującymi efektami dodanych do gitary i basu. Nieoczekiwanie Gillan zahaczył w tekście o smoki i mutanty, idealnie pasujące do epickiego wolnego kawałka. W wieńczącym nagranie długim zakończeniu Iommi wspinał się na wyżyny swych umiejętności, grając imponujące dźwięki, wręcz spowite mgłą. Hot Line stanowił piosenkę o przyzwoitej rockowej formie i mięsistych zagrywkach oraz nieco nachalnych efektach klawiszowych. Przypadkowe zdawałoby się okrzyki Gillana mogły dziwić, ale z pewnością wypadłyby lepiej przy lepszej produkcji. Album zamykał Keep It Warm - opowieść o mężczyźnie rozdartym przez uczucie do kobiety. Bill Ward starał się z rozmachem zmieniać tu tempo, podczas gdy całość zmierzała konsekwentnie ku końcowi. Pomimo wad natury produkcyjnej [12] zyskał sporą popularność, choć wielu fanów miało odczucie, że Gillan był kimś obcym w Black Sabbath. Sam wokalista podkreślał po latach, że płyta powstała spontanicznie i od razu było wiadomo, że to projekt krótkoterminowy - a jednak Ian nigdy nie śpiewał tak głośno i wrzaskliwie w całej swojej karierze jak tutaj.
Tuż po nagraniu płyty za perkusją zasiadł Bev Bevan, a Ward ponownie udał się na odwyk. Nadchodząca trasa koncertowa miała olśnić publiczność dzięki ekstrawaganckim dekoracjom scenicznym Dona Ardena. Zostały one ośmieszone w rok później w filmie Spinal Tap, sami muzycy również nie byli zbyt z nich zadowoleni. Okazało się, że produkt finalny miał 45 metrów wysokości i nie zmieściłby na żadnej istniejącej scenie, więc zostawiono go w magazynie. Zaakceptowano jedynie trzy monolity i dwie części krzyża wysokie na ponad dziewięć metrów. Całe to szaleństwo posunięto znacznie dalej - zaplanowano bowiem, że na początku każdego koncertu na szczycie sztucznego Stonehenge usiadłby karzeł w przebraniu demonicznego niemowlęcia i poruszając ustami, naśladowałby przeraźliwy płacz dziecka. Następnie miał on spadać z dekoracji wprost na ułożony u swych stóp materac, a obok niego miałaby spacerować grupa technicznych w habitach, udających mnichów opętanych przez demony. Cała ta teatralna głupota udała się tylko raz. W dodatku na występie w Toronto Gillan nie znał jeszcze wszystkich tekstów starych utworów, więc przykleił je do podłogi scenicznej taśmą klejącą. Tuż przed pierwszym kawałkiem, wpuszczono nagle ogromną chmurę dymu, która przesłoniła mu pole widzenia. W pewnym momencie Ian po omacku rozpoczął poszukiwanie swych tekstów. Zanurkował w chmurze i wówczas włączono reflektory, co jeszcze bardziej utrudniło mu sprawę. Na sygnał wystawił jedynie głowę z oparów i zaśpiewał kilka linijek totalnych bzdur. Kiedy dym przerzedził się, fani ujrzeli Gillana na kolanach, a wtedy frontman wybuchnął histerycznym śmiechem. Trasa wiodła m.in. przez festiwal w Reading, Kanadę i USA. Przed ostatnim występem Gillan (dołączył do zreformowanych Purpurowych) i Bevan dali pozostałym do zrozumienia, że ich obecność w zespole dobiegnie końca wraz z końcem tournee.
Rok 1983: Bev Bevan, Ian Gillan, Tony Iommi, Geezer Butler
GLENN HUGHES
W marcu 1984 poproszono ponownie Billa Warda do dołączenia do Sabbath. Był fizycznie słaby, ale wolny od narkotyków i alkoholu. W międzyczasie Iommi i Butler przekopywali się przez setki taśm przysłanych przez wokalistów, którzy mieli nadzieję zastąpić Gillana. Były nieliczne głosy liczące na powrót Ozzy`ego, ale on w tamtym czasie święcił światowe triumfy - mimo, że wydany w 1983 Bark At The Moon był artystycznym potknięciem. W końcu wybrano Amerykanina Davida Donato, śpiewającego wcześniej w glam-rockowym White Tiger. Iommi, Butler i Ward byli na tyle pewni nowego rekruta, iż udzielili razem z nim kilku wywiadów prasowych. Choć dorobek tego składu nie przekroczył kilku kawałków w wersjach demo, ekipa z Donato znalazła się nawet w "Kerrang!". W przeciągu trzech tygodni Donato wyleciał z Black Sabbath, co specjalnie nikogo nie zdziwiło. Iommi oskarżył wytwórnię Warner, że stało się tak, gdyż faceci za biurkami chcieli, by zespół ciągnął dalej za wszelką cenę. Kiedy przez ekipę przewinął się kolejny śpiewak Ron Keel, znów dał o sobie znać alkoholizm Warda, który odszedł latem 1984. Kiedy Iommi rozważał co dalej, doznał kolejnego szoku na wieść, że z Black Sabbath odchodzi także Geezer, zdegustowany ostatnią trasą i poniżającym werbunkiem nowych członków. Tak oto Tony Iommi został ostatnim muzykiem ze starego składu, a na tamten czas grupa przestała istnieć.
Gitarzysta przez cały rok 1985 u boku miał tylko narzeczoną Litę Ford i managera Dona Ardena. 13 lipca o 10 rano, 20 000 miłośników muzyki zdziwiło się jednoczesnym pojawieniem się na scenie Osbourne`a, Iommiego, Butlera i Warda, którzy zagrali Iron Man i Paranoid podczas festiwalu "Live Aid". Fani od razu zaczęli dociekać czy reunion wchodziłby w grę, mimo niedorzecznego wyglądu Ozzy`ego (przybrał na wadze, wybielił włosy i nabrał wampirycznej bladości). Na drodze ponownego zejścia się muzyków stanęły tarcia miedzy Ardenem, a jego córką Sharon. Ozzy został przez swojego teścia "obdarowany" pozwem sądowym. Znużony Iommi powrócił do do tworzenia nowego składu Sabbath. W tym momencie pojawił się nieoczekiwanie Glenn Hughes, wykwalifikowany basista i wokalista, znany dotychczas m.in. z Trapeze i Deep Purple. Gitarzysta postanowił zrealizować album solowy z Hughesem na wokalu, który był jego przyjacielem z dawnych lat. Składu dopełnili Geoff Nicholls, perkusista Eric Singer oraz basista Dave Spitz (brat Dana z Anthrax). Pod koniec 1985 wydawało się, że Iommi znalazł wreszcie skład, który mógłby przetrwać nieco dłuzej niż 2 tygodnie. On i Hughes byli weteranami, zaś pozostali byli młodzi, ambitni i posiadali energię, którą gotowi byli się podzielić.
27 stycznia 1986 ukazał się [13] opatrzony dwuznaczny logiem "Black Sabbath featuring Tony Iommi". I tak był to efekt kompromisu, gdyż szefowie Warner zamierzali ze względów komercyjnych w ogóle wydać krążek wyłącznie jako Black Sabbath. Ze względu na nazwę wykonawcy, wokół albumu narosło wiele nieporozumień i dyskusji sprowadzających się do porównań z czasami z Osbourne`m i Dio. Była to jednak tak naprawdę pierwsza solowa płyta gitarzysty i właśnie pod takim kątem należało ją oceniać. Na okładce Iommi jawił się nie tylko jako osoba smutna, zadumana i trochę zapomniana w dobie eksplozji thrash metalu, ale przede wszystkim - samotna. Była to jednak samotność poniekąd z wyboru od czasu, kiedy muzyk podjął decyzję o odejściu od szablonu Black Sabbath. Nie wszystkie muzyczne pomysły i fascynacje mogły znaleźć ujście w muzyce tego wielkiego zespołu i Tony postanowił je utrwalić na własnej płycie autorskiej. Fakt powierzenia śpiewu Hugheesowi mógł początkowo dziwić, jeśli się pamiętało jego dość nieudolne wokale z Deep Purple, tak kontrastujące z manierą Davida Coverdale`a. Jednak od tamtego czasu wiele się zmieniło - sam Hughes dużo pracował nad sobą przez te lata, doskonaląc techniki wokalne. Na tym krążku może nie powalał, ale idealnie wpasował się w całość. Wokalista liczył, że tą płytą uda mu się naprawić niszczoną przez rozmaite używki i skandale karierę. Śpiewał zatem z niesamowitym zaangażowaniem, dodając do utworów swój specyficzny bluesowo-soulowy styl. Tak naprawdę tego materiału nie można oceniać przez pryzmat porównań, gdyż było to dzieło nowe i samoistne, gdzie heavy metal opierał się o bluesrockowe korzenie, choć w wokalu Hughesa nie słychać tego wprost. Klimat zbudowano tu innymi środkami wyrazu niż wcześniej, ale nadal nad wszystkim unosił sie duch gitarowego stylu Iommiego i klasyki brytyjskiego heavy-rocka. Najwięcej zakamuflowanego bluesa było w monumentalnym Heart Like A Wheel (w zamierzeniu pokaz umiejętności technicznych lidera) i łagodnym singlowym No Stranger To Love (popartym videoklipem). Iommi nie zrezygnował jednak z wysokiej klasy dynamicznego heavy szkoły angielskiej w In For The Kill i Danger Zone, opartym na riffie złożonym z dwóch ścieżek gitarowych. Co ciekawe również w tej konwencji Hughes spisał się znakomicie i lepiej niż na płycie Gary`ego Moore`a Run For Cover z 1985 (gdzie zaśpiewał w 4 utworach). Iommi zagrał gitarowo oszczędnie, dużo miejsca oddając Spitzowi, który był tu godnym partnerem dla jego poczynań. Eric Singer w interesujący sposób grał do tych przeważnie prostych i czytelnych riffów. Iommi zaproponował również znakomite melodie, o specyficznej atmosferą szarości i pewnej bezsilności w próbach ciągłej walki. Tytułowy transowy Seventh Star posiadał niemal mistyczny charakter, prawdopodobnie wyrażający ówczesny stan duszy Iommiego w tamtym okresie. Numer dotyczył przepowiedni Nostradamusa mówiącej o ponownych narodzinach, kiedy siedem planet ułoży się na niebie w odpowiednim układzie. Turn To Stone próbował wejśc na tereny motocyklowego rocka z całkiem niezłym skutkiem i nawet 70-sekundowy Sphinx (The Guardian) stanowił stosunkowo udany ambientowo-syntezatorowy kawałek instrumentalny. Zakończenie w postaci gniewnego i rdzennie rockowego Angry Heart, a zwłaszcza poruszającego smutnego In Memory (poświęconego pamięci zmarłego ojca Tony`ego) tylko podkreślało moc przekazu tej płyty. Sama muzyka jednocześnie była i nie była ciężka - z pewnością lekko rozmyta, przymglona i pogrążona w półcieniu. W brzmieniu nawiązywała do lat 70-tych i przy dobrym wsłuchaniu łatwo było wychwycić pewne analogie do wczesnego Black Sabbath. Ten skromny album nie przyniósł Iommiemu wielkiego sukcesu i został doceniony dopiero po latach, gdy Sabbath odżyli w nowych składach i wróciło zainteresowanie muzyką mistrzów. Iommi po prostu skomponował i zagrał to co mu się podobało, nie patrząc się na dokonania swojego macierzystego zespołu. Płyta dotarła do 27 miejsca brytyjskiej listy przebojów i spadła z niej już po 5 tygodniach.
Glenn Hughes nie był zadowolony z faktu, kiedy okazało się, że solowy projekt Iommiego przybierze nazwę Black Sabbath. W wywiadzie przyznał, że "Hughes w Black Sabbath to jak James Brown w Metallice. To nie mogło działać." Jeszcze ostrzej krążek potraktował Ozzy: "Teraz to już jakiś cholerny żart. To w niczym nie przypomina Black Sabbath." Problemy pojawiły się natychmiast po rozpoczęciu trasy. Po czwartym koncercie na miejsce pobytu zespołu przyleciała matka ówczesnej dziewczyny Hughesa. Wedle muzyka, okazała się prawdziwym diabłem - od razu się pokłócili przy świadkach. Podczas późniejszej popijawy do tej sceny przyczepił się kierownik trasy John Downey. Po słownym sprowokowaniu przez Hughesa, Downey uderzył wokalistę tak mocno, że pękła mu dolna część oczodołu. Krew spowodowała skrzep w krtani Hughesa, odcinający prawidłowy dopływ powietrza do płuc i Glenn mógł wydać z siebie wyłącznie "śmieszny piszczący dźwięk". Podczas piątego koncertu w Worcester (Massachusetts) Hughes nie był już w stanie śpiewać. Reakcja Iommiego była błyskawiczna i wokalista został usunięty w sposób bezkonfliktowy. Tony był tak jednocześnie rozwścieczony i zawiedziony, że wsunął bilet lotniczy pod drzwiami do pokoju Glenna. Po latach Iommi mówił: "Hughes był wtedy w wielkim dołku, nadużywał narkotyków i alkoholu, ciągle otaczały go jakieś ciemne typy. Nawet wynająłem potajemnie ochroniarza, który miał nad nim czuwać."
Niedoceniany skład (od lewej): Glenn Hughes, Eric Singer, Tony Iommi, Dave Spitz, Geoff Nicholls
RAY GILLEN i NADEJŚCIE TONY`EGO MARTINA
Iommi szybko znalazł zastępcę Hughesa w osobie 25-letniego chłopaka z New Jersey, Ray`a Gillena, którego największym sukcesem do tej pory było przewinięcie się przez skład Rondinelli. Dano mu dwa dni na nauczenie się wszystkich tekstów i wyznaczono zadanie dokończenia trasy koncertowej. 29 marca 1986 nowy wokalista zadebiutował przed publicznością w New Haven. Trochę zaskoczeni zmianą składu fani zdawali się akceptować nowy nabytek. Gillen przyjął jedyną postawę, dzięki której mógł przetrwać: jakby był całe życie częścią zespołu. Tournee przebiegło do końca bez udziwnień, choć odwołano kilka występów w USA przez wzgląd na słabą sprzedaż biletów. Pozytywnie Gillena przyjęły również Wyspy Brytyjskie w maju i czerwcu. Po wszystkim nowe wcielenie Black Sabbath zameldowało się w studio nagraniowym w Montserrat. Na producenta nowej płyty wyznaczono Jeffa Glixmana, a Spitza nieoczekiwanie zastąpił Bob Daisley (Spitz widniał jako basista we wkładce, co było kłamstwem). Zapytany o metody pracy Iommiego Gillen rzekł: "Każe człowiekowi ciężko pracować, ale pozwala na robienie wszystkiego we własnym tempie. Nie mówi mi jak mam śpiewać, daje tylko znak czy robię to dobrze czy nie. Sprawia wrażenie dominującego i potrafi ci posłać takie spojrzenie, które od razu sprowadza cię do parteru. Ja nauczyłem się żywić tą energią i czerpię ją właśnie od Tony`ego". Nagrywanie ścieżek na nowy krążek zakończono we wrześniu 1986, a teksty i solówki dodano w kolejnym miesiącu. Gillen był zachwycony świeżymi kompozycjami, doceniał zwłaszcza powrót Iommiego do cięższych brzmień. Ten optymizm był godny podziwu, biorąc pod uwagę fakt, że już w marcu 1987 śpiewak zrezygnował z Black Sabbath na rzecz Badlands (grupy Jake`a E. Lee, grał tam także Eric Singer), później występował w Phenomena i Sun Red Sun (bębnił tam również Bobby Rondinelli). 1 grudnia 1993 zmarł na AIDS w nowojorskim szpitalu w wieku 34 lat. Odeszli także Daisley i Singer. Iommi i Nicholls znowu znaleźli się na lodzie, ale nie na długo. Za mikrofonem stanął Tony Martin (ur. 19 kwietnia 1957, właśc. Anthony Philip Harford)), który na starcie nie dostał wielkiego pola do popisu, bowiem linie wokalne ułożone już były pod Gillena. Na ich opanowanie otrzymał zaledwie 8 dni. Wrócili ponadto Spitz i Bevan.
Ostatecznie [14] ukazał się 8 grudnia 1987 - okładkę i tytuł inspirowane były rzeźbą Auguste`a Rodina. Płyta zaczynała się od niezłego The Shining, subtelnego kawałka z epickimi podtekstami. Wokal Martina był czysty i melodyjny, słabo za to wypadły wcześniej nagrane werble Singera. Mniej imponujący Ancient Warrior bazował na nachalnym nieprzyjemnym pasażu klawiszy. Harmoniom wokalnym i solówkom nie można jednak było odmówić monumentalizmu. Swego rodzaju powrotem do formy był Hard Life To Love z chwytliwym i nieco funkowym riffem głównym. Falsetowe zwrotki i refren stanowiły o sile Glory Ride, wzbogaconym o strojenia akustyczne i ciekawe tym razem klawiszowe tło. Born To Lose był esencją tego co stanowiło problem tego albumu - skręcenie w stronę klimatów pop-rockowych. Akurat ten kawałek udowadniał najdobitniej, że to Black Sabbath tak właśnie nigdy nie powinni grać. Nowy kierunek nie rekompensował zmian, w dodatku często reprezentował to, co drażniło w heavy metalu tamtych czasów. Niektórzy nawet oskarżali zespół o granie do bólu komercyjnego glam metalu. Nightmare rozpoczynało klawiszowe intro, a zamykał demoniczny śmiech - jedyny wkład Ray`a Gillena w finalny rezultat płyty. Numer ożywiała doskonała solówka Iommiego i zmiany tempa. Instrumentalny Scarlet Pimpernel nie przyprawiał o mdłości tylko dlatego, że trwał nieco ponad dwie minuty. Posępny hymn Lost Forever był szybkim kawałkiem hard rockowym, ale sprawiał wrażenie spłodzonego na kolanie, mimo zróżnicowanego popisu Iommiego i efektownego riffu przewodniego. Wszystko kończyła prawdziwa perła - ponad 6-minutowy Eternal Idol, ukłon w stronę mrocznego i dusznego ciężkiego klimatu. Odkupienie przychodziło za późno, ale stanowiło iskierkę nadziei na przyszłość, że Iommi nadal posiadał talent do stworzenia utworu o poważnej głębi i oczekiwanej mocy. Tony Martin jeszcze nie do końca wyczuł ducha zespołu, ale kłamstwem byłoby stwierdzenie, że jego występ na płycie był nieudany. Dopiero na kolejnych wydawnictwach udowodnił, że miał swój styl i większe możliwości, niż zaprezentowane tutaj. Geoff Nicholls także robił co mógł, aby wprowadzić choć trochę mrocznego nastroju do tych ugładzonych kompozycji. Brzmieniowo powielono błędy innych producentów lat 80-tych, stawiając na perkusję z przesadnym pogłosem, nieco spłaszczone gitary i mało wyeksponowany bas. Bevan w sumie grał jedynie na Scarlet Pimpernel i Eternal Idol, a grupa nagrała jeszcze dwa numery; Some Kind Of Woman oraz Black Moon. Oba trafiły na stronę B singla The Shining. [14] okazał się klapą komercyjną i niepowodzeniem artystycznym, nie do końca słusznie. Największą jego wadą było to, że wydano go pod szyldem Black Sabbath - od takiej nazwy zawsze wymagano o wiele więcej, niż skomercjalizowanego grania od którego momentami wiało nudą. W październiku 2010 ukazała się podwójna zremasterowana wersja deluxe, a na drugim CD zamieszczono sesję nagraniową z Ray`em Gillenem. Płyta dotarła zaledwie do 66 miejsca i utrzymała się tam zaledwie tydzień. Pojawiły się nadzieje, że trasa koncertowa pomoże ograniczyć straty dokonane przez zbiorową apatię ze strony wciąż malejącej liczby fanów. Sam Iommi pozostał niewzruszony, także Tony Martin patrzył z nadzieją w przyszłość. Krótka przebieżka przez Niemcy, Włochy i Holandię odbyła się w listopadzie i grudniu 1987 w składzie Martin-Iommi-Nicholls-Jo Burt-Terry Chimes. 28 grudnia Sabbaci zmuszeni byli odwołać jedyny brytyjski występ w londyńskim "Hammersmith Odeon" z powodu singapurskiej grypy, która dopadła Iommiego. Do tego doszedł niedowład ręki gitarzysty. To nie był łatwy rok.
Tony Martin
TONY MARTIN ROZWIJA SKRZYDŁA
Na dobrą sprawę grupa była nieaktywna do sierpnia 1988. W tym czasie Tony Martin odrzucił ofertę złożoną mu przez Johna Sykesa dołączenia do Blue Murder. Wokalista napisał z Sykesem jedynie piosenkę Valley Of The Kings, za to ściągnął do Black Sabbath Cozy`ego Powella (właśc. Colin Flooks, ur. 29 grudnia 1947). Ten 41-letni angielski perkusista zyskał sporą reputację dzięki niezwykłej biegłości w grze na swoim instrumencie. Na przełomie lat współpracował m.in. z Rainbow, Whitesnake czy Michaelem Schenkerem. Udało mu się nawet trafić do "Księgi Rekordów Guinessa" za prędkość walenia w bębny podczas transmitowanej w telewizji próby w latach 80-tych. Po dokoptowaniu basisty Laurence`a Cottle`a (m.in. Eric Clapton i Brian Eno), ekipa przystąpiła do nagrywania [15]. Wydano go 17 kwietnia 1989 - tytuł nawiązywał do Headless Cross niedaleko Redditch (Worcestershire, na południe od Birmingham), w którym wszystkie przykościelne krzyże uległy zniszczeniu w czasie plagi, która opanowała miasteczko kilka stuleci wcześniej. Album zaskakiwał ciężkością gitar, choć nałożono znowu znienawidzony eliminator szumów na raczej spokojne bębny Powella. Już w tytułowym Headless Cross fani usłyszeli znajomą tematykę, kiedy Martin śpiewał: "There`s been no escape from the power of Satan". Ten wolny utwór posiadał dobrą melodię, udaną solówkę, a przede wszystkim marszowo-epicki klimat. Zwracałą uwagę świetna linia wokalna Martina, śpiewającego już z odpowiednią mocą, wyczuciem i charakterem. Bardziej ugładzonym kawałkiem okultystycznym był Devil & Daughter, który bronił się jako mainstreamowy numer rockowy. Blisko 7-minutowy When Death Calls osadzono w stylistyce Black Sabbath z czasów Dio i ta kompozycja czarowała dramatycznym refrenem, niepokojącą atmosferą i dynamiczną częścią, w której brawurową solówkę zagrał Brian May z Queen. Klawisze Nichollsa raczej tutaj uzupełniały niż wypełniały tło, a śpiew pchał całość w stronę stosownie pompatycznego zakończenia. Słabo zaprezentował się za to Kill In The Spirit World o zbytnim charakterze komercyjnym. Piosenka oscylowała między niemal popowymi zwrotkami a prog-rockowym riffowaniem i zastosowaniem niemal efektu ciszy w środku kawałka. Call Of The Wild był mocno wtłoczony w stylistykę lat 80-tych i cechowała go mała inwazyjność, trudno natomiast było oderwać się od Black Moon z kapitalnym refrenem, który rozwijał się w pełni dopiero pod koniec utworu. Teatralna maniera Martina stawiała go zaraz po Dio jako najlepszego wokalistę w historii Black Sabbath. Szkoda, że agresję tego numeru stłumiła ugrzeczniona produkcja. Album kończyła urocza ballada Nightwing z akustycznym wstępem i udziwnionymi tekstami Martina. Nagrano także bonus w postaci Cloak And Dagger. Na tej płycie cieszyło w zasadzie wszystko - dobra praca gitary, ciekawe riffy, pełna inwencji perkusja oraz doskonały wokal frontmana. Do dziś istnieje grupa fanów, zdaniem której nigdy przedtem ani nigdy potem duet Iommi-Martin nie stworzył rzeczy lepszej i ponadczasowej. Bez względu na opinie, [15] z powodzeniem połączył atrakcyjne melodie z ciężarem i mrokiem oczekiwanym od Sabbath. Efekt był naprawdę niesamowity i poniekąd to wydawnictwo było traktowane przez zagorzałych fanów Ozzy`ego jako zło konieczne. Trudno sobie bowiem było wyobrazić Osbourne`a śpiewającego ten materiał. Nie można zapomnieć o dużym wkładzie Geoffa Nichollsa, który swymi klawiszami wyczarował specyficzny klimat o nieco gotyckim mroczniejszym odcieniu. W tekstach dominowała "ciemna strona życia", często pojawiały się Szatan, Diabeł, śmierć i Anioły Piekieł - te wątki umiejętnie wpasowano w ogólną atmosferę. Ostatecznie album nie był prostą kontynuacją tego co nagrano z Ozzy`m czy Dio, ale jednak nie dało się zaprzeczyć, że było to dzieło Black Sabbath, dzisiaj niesłusznie zapomniane.
Płyta poprawiła nieco zszarganą reputację zespołu i dotarła do miejsca 32 brytyjskiej listy przebojów. W samym RFN album rozszedł się w ilości 100 000 egzemplarzy. Pełni entuzjazmu muzycy ruszyli w trasę, a każdy koncert otwierało intro "Ave Satani" autorstwa Jerry`ego Goldsmitha z filmu "Omen", przechodzące w The Gates Of Hell. Majowe i czerwcowe koncerty w USA były prologiem do jesiennych występów w Wielkiej Brytanii i reszcie Europy. Wszystko zakończono wpierw w Japonii, a następnie na wypełnionych po brzegi stadionach w Moskwie i Leningradzie. Relacje między Martinem i Iommim rozkwitały, a reszta muzyków była zwartą i dobrze współpracujaca maszyną. Po dojściu basisty Neila Murray`a, zespół wszedł do studia nagraniowego. Takie były początki [16], wydanego ostatecznie 20 sierpnia 1990. Album nazwą nawiązywał do jednego z bogów nordyckich - Tyr trzymał pieczę na wojną, walką, honorem, i sprawiedliwością. Zwano go Jednorękim, gdyż stracił dłoń podczas próby poskromienia wilka Fenrira. Zapakowane w inspirowaną mitologią kopertę i przyozdobione runicznym liternictwem wydawnictwo wyglądało co najmniej intrygująco. I takim też się okazało pod względem muzycznym. Zaczynało się czystym gitarowym arpeggio i łacińskim chórem, a Anno Mundi przechodziło w ciężki pochód nawarstwiających się gitar i klawiszy. Nad wszystkim górował niesamowity śpiew Tony`ego Martina. W czwartej minucie utwór uspokojał się do eterycznych dźwięków znanych z początku, aby ponownie wystartować do epickiego heavy/powerowego zakończenia. Tak zaczynał się album tyleż genialny, co kontrowersyjny - podzielił on mocno entuzjastów ery z Martinem. Oponenci mieli za złe, że Tony powędrował wokalnie zbytnio w obszary dotąd niespotykane w twórczości Sabbathów. Podniosły klimat panujący na tym krążku nie pasował raczej do mrocznych inklinacji z [15], ale jednocześnie ten zabieg wywindował twórczość grupy to niespotykanych dotąd i później granic. Sterylny klimat jaki okrył aurą tajemniczości ten krążek spowodował, że obrósł on wśród fanów nabożnym kultem. Każdy muzyk wniósł się na wyżyny swoich możliwości. Martin nigdy przedtem ani potem nie śpiewał z taką pasją i zaangażowaniem, a wachlarz riffów Iommiego nijak miał się do toporności, jaką mu do tamtej pory zarzucano. Bardziej konwencjonalny galopujący The Law Maker zaczynał się od nawałnicy bębnów Powella i przechodził w pełną zacietrzewienia kompozycję, która jednak bledła przy kolejnej. Mowa o Jerusalem z wyśmienitymi harmoniami wokalnymi i rozciągniętej solówce, ukazującej Iommiego niczym sztukmistrza sypiącego asami z rękawa. Użyto tutaj mistrzowskiej palety muzycznych barw, co w przypadku Black Sabbath było absolutną nowością. Jerusalem został nagrany ponownie przez Martina na jego solowej płycie Back Where I Belong w 1992 - na tej wersji ciemność z poprzedniej płyty nieco rozgoniono, dodając w zamian melancholię i patos. Bardziej typową sabbathową kompozycją był rwany The Sabbath Stones, którego stonowana część ustępowała szybszej końcówce. Odnoszący się do konceptu 10 przykazań numer prezentował prawdziwe dostojeństwo i pozwalał Martinowi na zademonstrowanie w pełni swych możliwości. Po ulotnym 68-sekundowym klawiszowym The Battle Of Tyr, eksplorowano nadal nordycki patent w Odin`s Court - imponującej balladzie akustycznej oraz Valhalla - hard rockowym kanonie, w którym Martin zawodził o mglistych horyzontach, drakkarach i innych fantastycznych zjawiskach pasujących do tryptyku. Na tym tle prozaicznie wypadł Feels Good To Me, brzmiący jak kuzyn No Stranger To Love z [13]. Z tym biadoleniem o miłości utwór aspirował bardziej do utapirowanego zespołu glam rockowego. Ten niesmak pryskał przy kończącym całość Heaven In Black z wyśmienitą grą Powella, który mocno zdominował ten album. Kompozycję cechowała wspaniała atmosfera i ściana ciężkich riffów, pozwalająca formacji zejść ze sceny niemal w ogniu fajerwerków. Zróżnicowany materiał, wszystkie chórki i wokalne aranżacje, czynił z tego dzieła prawdziwą perełkę w dyskografii Sabbath. Może jedynie przesadnie wygładzono brzmienie, niemniej produkcja była odpowiednio selektywna.
Trwające aż do listopada koncerty w Europie okazały się sukcesem i Black Sabbath wrócili na piedestał. Główne atrakcje tournee oparto na gościnnych wystepach (podczas kilku koncertów) takich osobistości jak Brian May, Ian Gillan czy Geezer Butler - obecność tego ostatniego napędzała plotki o powrocie klasycznego składu. Basista ostatecznie wrócił do Sabbath, a Neil Murray podjął się na nowo ulubionej funkcji muzyka do wynajęcia. Kiedy kwintet rozpatrywał kolejny ruch, w styczniu 1991 gruchnęła wieść o powrocie Ronniego Jamesa Dio. Tony Martin był zaskoczony tym posunięciem - w końcu to on wyprowadził zespół z otchłani rozpaczy. Nie załamał się jednak i przystąpił do nagrywania krążka solowego, na który zaprosił łącznie 32 gości. Po oświadczeniu o powrocie Dio jednak niewiele się działo i uwaga fanów zwróciła się w stronę Ozzy`ego, który szykował nowy album. We wrześniu 1991 Cozy Powell uczestniczył w nieszczęśliwym wydarzeniu - koń na których jechał dostał zawału serca i przy upadku złamał jeźdźcowi miednicę. Ten incydent nasunął Geezerowi Butlerowi pomysł na zjednoczenie z czasów [10], czego zwolennikiem był też sam Dio. Powrót Vinnie Appice`a zasmucił Powella, który musiał poddać się półrocznej kuracji. Stwierdził, że rozczarował się na przyjaźni z Iommim i sam miał sobie za złe, że powinien lepiej orientować się w okrutnym świecie biznesu.
Sabbaci w 1990 (od lewej): Tony Iommi, Cozy Powell, Tony Martin, Neil Murray
POWRÓT DIO
Dio, Iommi, Butler i Appice pracowali pełną parą i oczekiwany na całym świecie [17] ukazał się 30 czerwca 1992. Teksty były tym razem odstępstwem od fantasy w starym stylu i trzymały się popularnych trendów realistycznych. Dio i Butler doszli do wniosku, że należało odpocząć od lochów, smoków i tęcz. Kwartet jammował po 8 godzin każdego dnia. Chociaż Tony i Geezer - razem lub osobno - napomykali o powrocie do klasycznego brzmienia już od paru albumów, tym razem podobieństwu w sposobie pisania utworów nie dało się zaprzeczyć. Na okładce widniał ponury wizerunek zrobotyzowanej śmierci "dehumanizującej" bezbronnego długowłosego rockera strzelając mu piorunami w klatkę piersiową. W tamtych czasach wiele zespołów podejmowało temat potencjalnych niebezpieczeństw czających się w postępie technologii komputerowych. Wszystko rozpoczynał Computer God z zadziwiająco niskim śpiewem Dio, a kilka zmian tempa nadawało wagi mistrzowskim zagrywkom Iommiego. Tak duszno i gęsto ta ekipa nie grała jeszcze nigdy. Było to radykalnie zerwanie z tym, co ukazywało się pod szyldem Black Sabbath przez ostatnie lata. To surowsze i potężniejsze brzmienie przywodziło na myśl [3], oczywiście w sposób odpowiednio unowocześniony i skrojony na współczesną miarę. Nasycony schizoidalnym klimatem był również świetny After All (The Dead), a główny temat oparto celowo na strukturach stylistycznych sprzed dwóch dekad (fragment tego utworu miał oryginalnie stanowić główny motyw muzyczny gry komputerowej "Doom", ostatecznie pomysł zarzucono). W tej uparcie powtarzającej się hipnotycznej konwencji melodia stanowiła jedynie tło, tracąc znaczenie wobec wszechogarniającego klimatu niepokoju. Jak za dawnych czasów, kompozycje napędzały niesamowicie ciężkie riffy i wyrazista sekcja rytmiczna, a klawisze - tak uwypuklone na poprzedniku - tutaj były w zasadzie nieobecne. Singlowy i poparty videoklipem TV Crimes znacznie przyspieszał, przypominając rozpędzoną stutonową ciężarówkę z miażdżącym refrenem. Powrotem do niemal doomowych brzmień był Letters From Earth, opowieść o alienacji zbudowana ze zgrabnego połączenia zawodzeń i jęków gitary podpiętej pod różne efekty. Niemal 6-minutowy Master Of Insanity zaczynał się skomplikowanym riffem basowym, a pozostali lawirowali wśród gitarowej burzy nagranej na kilku ścieżkach. Dynamiczniejszy Time Machine miał w zasadzie do zaoferowania jedynie potężne brzmienie - kawałek pojawił się potem w filmie "Świat Wayne`a". Sins Of The Father brzmiał jak powrót do wczesnych lat 70-tych, a mimo prostoty riffu, Iommi prezentował się w szczytowej formie. Ponury epicki Too Late nie wywierał aż tak dużego wrażenia - poza kapitalnym wokalem Dio. Nieco eksperymentatorski charakter posiadał I, ze zmiennymi nastrojami gitary akustycznej i elektrycznej. Natomiast Buried Alive był dosć przeciętnym zakończeniem, z główną zagrywką inspirowaną ówczesną sceną metalową, głównie Panterą z okresu Cowboys From Hell. Album trudno było oceniać w kategoriach lepszy/gorszy, gdyż był monolitem owianym oparami ówczesnych lęków i fobii. Nigdy wcześniej Dio nie śpiewał tak ponuro, zagrywki Tony`ego nasuwały na myśl wielka chmurę toksycznego smogu unoszącego się nad miastami. Ta muzyka "odsiewała niewiernych", mogła zmęczyć nieprzygotowanego słuchacza i odrzucić pewnego rodzaju minimalizmem. A jednak krążek był niesłychanie spójny i konsekwentny, a zespół osadził go w pierwotnej, najbardziej charakterystycznej formie. Toporna płyta i ciężka niczym walec, ale jak na spotkanie po latach, dała nadzwyczaj udany rezultat.
Metalowa publiczność była na tyle zaintrygowana kupnem longplay`a, że wylądował on na 28 miejscu, co w dobie Nirvany i muzyki dla mniej wymagającej młodzieży było całkiem niezłym osiągnięciem. Kwartet był zadowolony z finalnego efektu i trasa promocyjna nabrała rozmachu, kiedy zaczęto zbierać laury w USA. W trakcie europejskiego tournee Black Sabbath wystąpili na włoskim festiwalu "Festa Nazionale Dell Unita" obok Pantery i Megadeth. Kolejna odnoga trasy amerykańskiej miała mieć swój punkt kulminacyjny podczas koncertu Ozzy`ego Osbourne`a w Kalifornii. Pomysłem wokalisty i jego żony Sharon było, by Ozzy zakończył swoją karierę sceniczną jako członek Sabbath. On, Iommi, Butler i sprowadzony specjalnie Bill Ward mieli zagrać po zakończeniu setu w składzie z Dio. Zważywszy na okoliczności oferta była hojna, ale wymagała ogromnych nakładów finansowych. Wydawało się jednak, że Dio nie był przekonany do tego pomysłu, wietrząc jakiś zakamuflowany podstęp. Na jego kontaktach z Iommim pojawiły się pierwsze rysy i Ronnie odmówił wzięcia udziału w przedsięwzięciu. Mimo wszystko Tony i Geezer spróbowali frontmana znaleźć gdzie indziej - Tony Martin nie mógł zdobyć wizy w tak szybkim czasie, ale nieoczekiwanie zgodził się Rob Halford, także pochodzący z Birmingham. 15 listopada 1992 zestaw standardów został wykonany w składzie z Halfordem i na koniec Ozzy dołączył do kapeli na 4 kawałki przy nawałnicy oklasków. Kiedy koncert się skończył i zapaliły się światła, ludzie pod sceną wierzyli, że skończyła się pewna era. Dio odszedł po raz drugi, a Osbourne "zakończył" karierę.
Sesja fotograficzna z Dehumanizer: Vinnie Appice, Geezer Butler, Ronnie James Dio i Tony Iommi
POWRÓT MARTINA
Pojawiły się pierwsze plany dalszego działania. Iommi był zwolennikiem kontynuowania współpracy z Halfordem. Dio prawidłowo jednak przewidział wypadki i ostatecznie nie wyszedł na naiwnego głupca. Okazało się bowiem, że wszystkie zabiegi sprzed koncertu w Costa Mesa miały prowadzić do zejścia się oryginalnego składu. Chodziło wyłącznie o tournee, gdyż wytwórnie płytowe nie wyraziłyby na to zgody, a lekarze błędnie zdiagnozowali u Ozzy`ego stwardnienie rozsiane. W tej sytuacji wokalista na drugi dzień przesłał zespołowi fax, że wycofuje się z planowanej współpracy. Iommi zadzwonił zatem do Tony`ego Martina, który pracował nad swoim solowym projektem. Przystał jednak na ofertę i ponownie stanął za mikrofonem w Black Sabbath. W lutym 1993 zatrudniono również nowego perkusistę - został nim Bobby Rondinelli. Geezer wpadł na pomysł nazwy [18] - "cross purposes" był aluzją do krzyża znajdującego się w logo zespołu. Album ostatecznie ukazał się 1 stycznia 1994, a na jego okładkę trafił stojący w półmroku anioł z płonącymi skrzydłami (co ciekawe niemal identyczny widniał na singlu Scorpions Send Me An Angel z 1991). Ta wyrafinowana oferta graficzna mocna symbolizowała z zawartością muzyczną - otwierający I Witness był powolnym numerem, znacznie lżejszym od walców z [17], za to bogatszy dźwiękowo. Utwór zapoczątkował temat religijny, przewijający się przez cały krążek (ten dotyczył głównie Amiszów i Świadków Jehowy). Cross Of Thorns pełen był chóralnych partii klawiszowych i potężnych bębnów Rondinelliego. Orbitował subtelnie wokół konfliktów religijnych w Irlandii Północnej, łączących się z gniewem i frustracją. Podobno jeden z tamtejszych mieszkańców powiedział kiedyś Martinowi: "Religia tutaj to jak noszenie korony cierniowej". Nieporozumieniem była Psychophobia, jako małostrawne połączenie ciężkiego bluesa z rockiem i śpiewem a la Steven Tyler z Aerosmith. Utwór opisywał zdarzenia z kwietnia 1993 z Waco w Texasie. Tamtejszy przywódca sekty Dawidowych Adwentystów Dnia Siódmego, David Koresh, zareagował na przyjazd agentów FBI zabarykadowaniem się ze swoimi współwyznawcami na farmie i rozpoczął tragiczną w skutkach strzelaninę. Świetnym powrotem do stylu z czasów świetności Sabbath był Virtual Death. Rozpoczynał go lodowaty riff basowy Geezera, który musiał w tym miejscu użyć kostki w celu uzyskania jak największej precyzji, porzucając swój charakterystyczny znak firmowy, jakim było granie samymi palcami. Całość oparto na doomowym kleistym riffie, a wielowarstwowe melodyjne wokale Martina robiły ogromne wrażenie. Fascynował także Immaculate Deception, w którym ciężkim zagrywkom Iommiego towarzyszyły słodkie motywy klawiszowe i wiele zmian tempa. Na tym tle bardziej konwencjonalnie zabrzmiał Dying For Love, oparty na czystym kostkowaniu gitary z dodatkiem pretensjonalizmu syntezatorów. Wzywający dziwaczne "gwiezdne demony", numer posiadał ciężki riff o posmaku funkowym, a nieco dziwna partia sekcji rytmicznej dawała pole do kapitalnego popisu Iommiemu. Przygnębiający The Hand That Rocks The Cradle dotyczył angielskiej pielęgniarki Beverley Allitt, która w 1991 zamordowała za pomocą chlorku potasu i insuliny czworo dzieci, w dodatku krzywdząc dziewięcioro innych. Sam kawałek posiadał sporo spokojnych momentów, ale nie wyróżniał się niczym specjalnym. Cardinal Sin początkowo wydawał się demoniczną opowieścią, lecz także oparto go na autentycznych wydarzeniach. Numer dotyczył jednego z katolickich biskupów Irlandii, który spłodził dziecko i ukrywał ten fakt przez 21 lat. Tajemnica wyszła na jaw, kiedy syn dorósł i zgłosił się do mediów, w rezultacie czego kapłan został ekskomunikowany. Na niektórych twarzach słuchaczy z pewnością niektóre momenty mogły wywołać uśmiech zdziwienia pod względem podobieństw do Kashmir Led Zeppelin. Wszystko zamykał Evil Eye - nawiązanie do starych czasów. Ta kompozycja dotyczyła paranoi i tytułowego złego oka śledzącego głównego bohatera. Całość nie była tak surowa i ciężka jak [17], ale z pewnością była najostrzejszym dokonaniem Black Sabbath z Tony`m Martinem. Album znacząco wygładziły klawisze i sam głos wokalisty, a jednak nie odarto go ze złożoności. Na podkreślenie zasługiwała znakomita praca sekcji rytmicznej, z potężnym basem Butlera i odpowiednio dopasowanymi do połamanych momentami riffów i nieoczekiwanych zmian tempa partiami Rondinelliego. Martin śpiewał mniej epicko niż w przeszłości, ale bardziej elastycznie. Sam Tony grał skryty skromnie w lekkim półcieniu - gitarzysta zrezygnował z dusznego mroku i niepokoju, serwując tradycyjne granie, ale uwzględniający nowe trendy w muzyce metalowej. Pewne rozchwianie stylistyczne w obrębie utworów mogło sprawić wrażenie lekkiego bałaganu, zabrakło także zdecydowanych killerów. Album przyjęto jednak ciepło, choć niewielu pewnie rozpamiętywało go podczas bezsennych nocy. Dał jednak nadzieję na pewne odrodzenie się Sabbathów na wysokim poziomie.
Wydawnictwo dotarło jedynie do 41 miejsca na brytyjskiej liście przebojów, ale sukces obroniono dzięki ogromnemu wysiłkowi koncertowemu. Supportami na trasie Sabbathów były Motörhead i Morbid Angel. W tym zakresie managerowie grupy wykazali się nie lada przezornością, bowiem zabrali na tournee dwie ekipy, których popularność w tamtym czasie przerastała ekipę z Birmingham. W Sao Paulo za perkusją na trzy koncerty zasiadł Bill Ward, który sam o to poprosił. Mimo wieku dał z siebie wszystko po 13 latach przerwy. Wydawało się, że Tony Martin zaakceptował do końca rolę, jaką przyszło mu spełniać w historii Black Sabbath. W 1994 wytwórnia Sony wydała w październiku składankę Nativity In Black, na której tacy wykonawcy jak Sepultura, White Zombie czy Biohazard wykonywali przeróbki Iommiego i spółki. Pod nazwą Bullring Brummies wykonującego Wizard ukryli się tak naprawdę Iommi, Butler, Ward i Rob Halford. Cały optymizm jednak ulotnił się, kiedy wkrótce basista opuścił zespół po raz kolejny i to w momencie, kiedy odzyskiwano utraconą pozycję. Powodem było małe zadrażenienie, do jakiego doszło między Iommim, a żoną Geezera - Glorią. Do Sabbathów wrócili za to Neil Murray i Cozy Powell. W marcu 1995 ukazał się zestaw CD/VHS Cross Purposes Live, który zarejestrowano podczas grudniowego koncertu w "Hammersmith". O tym tytule było głośno ponownie w 2003, kiedy to nie związana z grupą firma wydała DVD z tego występu.
[19] ukazał się 20 czerwca 1995 - jawił się jako rezultat obserwacji rozwoju metalowej sceny, pragnący zaskarbić sobie zaufanie młodszej publiczności. W efekcie formacja sięgnęła po inspiracje nie pochodzące z tradycyjnego źródła. Fatalny wpływ sceny nu-metalowej odwrócił uwagę od szlachetnej strony muzyki ostrzejszej. W dodatku płytę nagrano szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, przez co całość brzmiała nadzwyczaj surowo i charakteryzowała się niewyszukaną produkcją. Dodatkowe ostrzegawcze światełko pojawiało się po rzucie oka na okładkę, która ozdobiła ilustracja Ponurego Rozpruwacza na cmentarzu w towarzystwie muzyków i innych postaci wyjeżdżających z grobowców na motorowerach. Klęski nie zwiastował otwierający Illusions Of Power - ciężki niczym walec, z odpowiednią złowieszczą partią wokalną i gościnnym występem Ice-T, który wykonywał coś w rodzaju na wpół śpiewanej i na wpół recytowanej tyrady. Wszystko zanikało powoli w powodzi demonicznych śmiechów i gitarowego podkładu. Mniejsze wrażenie robił singlowy Get A Grip z riffem występującym na wszystkich płytach Sabbath począwszy od lat 70-tych. Shaking Off The Chains ucierpiał z powodu wokali unisono i nie posiadających niemal żadnego znaczenia gitarowych harmonii. Wyczekiwana przez niektórych ballada I Won`t Cry For You rozpoczynała się sztampowo gitarą akustyczną oraz sentymentalną klawiszową wstawką. Guilty As Hell oraz Sick And Tired nie były warte większej uwagi, a ten drugi numer był obrzydliwie słodką balladą z nazbyt intensywną perkusją Powella. Tytułowy Forbidden mało umiejętnie szukał odpowiedzi na pytanie: czy jest możliwe usatysfakcjonowanie każdego? Rzut na taśmę w postaci Kiss Of Death okazał się tylko połowicznie udany - epickie naładowanie riffów jakby na siłę miało udowodnić, jak wielkim wirtuozem był Iommi. Płyta okazała się bladą kalką nagrań z poprzedniej płyty. Nudnawy heavy metal, w dużej mierze pozbawiony cech swoistych z dowolnego okresu, odegrano sprawnie, ale bez polotu. Krążek sprawiał wrażenie wymęczonego i niedopracowanego, brzmienie (nad którym czuwał Ernie C. z BodyCount) też nie należało do najlepszych. Materiał męczył, nużył, a nawet denerwował. Reakcje krytyków i fanów były w zdecydowanej większości nieprzychylne. Był to bezsprzecznie ostateczny cios dla wrażliwego charakteru Iommiego. Gitarzysta jeszcze dał radę zagrać podczas tournee - wpierw w Danii, Szwecji, USA i Kanadzie, a potem w Niemczech, Polsce, na Węgrzech, we Włoszech, w Szwajcarii i na Dalekim Wschodzie. Cozy Powell zaczął otwarcie wyrażać nieprzychylne opinie o ostatnim albumie, w rezultacie czego musiał ostatecznie opuścić szeregi Sabbath. Jego artystyczne plany przerwała tragiczna śmierć w wypadku samochodowym na drodze krajowej M4 niedaleko Bristolu 5 kwietnia 1998. Geezer Butler powołał do życia G/Z/R.
Od lewej: Tony Martin, Tony Iommi, Bobby Rondinelli, Geezer Butler
REUNION I CZASY PÓŹNIEJSZE
W kwietniu 1996 ukazała się kompilacja Sabbath Stones, dobrze podsumowująca cały okres działalności zespołu od czasu odejścia Ozzy`ego. Tony Iommi spędził większą część roku pracując nad materiałem solowym. Wiosną 1996 wytwórnia Castle Communications wydała zremasterowane wersje dawnych płyt. Pomimo niechęci względem niepotrzebnego wykorzystania dawnych utworów, Iommi doskonale wiedział co robi, idąc na taką ugodę. Pod koniec lat 90-tych bowiem duża część dochodów koncernów pochodziła z wydawania remasterów i DVD. Oprócz dbania o kasę zespołu, gitarzysta zainwestował pieniądze w agencję rozprowadzającą bilety na koncerty. Na początku 2007 Sharon Osbourne zadzwoniła do Iommiego z pytaniem, czy nie byłby zainteresowany ponownym spotkaniem oryginalnego składu. Jaka była jego odpowiedź, łatwo się domyśleć. Tony Martin wyleciał z grupy, jej szeregi musiał też opuścić Neil Murray. Basista dołączył do ekipy bluesowego weterana Petera Greena. W końcu uzgodniono, że Black Sabbath zagrają jako ostatni na festiwalu "Ozzfest" (po grupie Ozzy`ego). Atmosferę niemal zepsuł jeden szczegół: nikt nie zaprosił Billa Warda, którego miejsce zajął Mike Bordin, niegdyś pałker Faith No More, w tamtym czasie współpracujący z Ozzy`m. Dla starego wygi była to gorzka pigułka. Czuł się nie tylko zignorowany, ale i zdradzony. Jego zdaniem, to Sharon uznała go za "zagrożenie" dla comebacku Sabbath, powątpiewała w jego formę i umiejętności w podeszłym wieku. Jednocześnie przyznawał, że po tylu problemach z używkami, ciężko go było uznać za osobę godną zaufania. "Ozzfest" ruszył ostatecznie 24 maja 1997, a pierwszy występ odbył się w amerykańskim Bristow (Wirginia). Black Sabbath supportowały m.in. Machine Head, Fear Factory, Type O Negative oraz Pantera. Typowy set zawierał: War Pigs, Into The Void, Sweet Leaf, Iron Man, Children Of The Grave, Black Sabbath, Fairies Wear Boots oraz Paranoid, co trwało około godziny. Ozzy przechodził samego siebie biegając po scenie i wylewając całe wiadra wody na publiczność. W końcu ktoś wymyślił super-nawadniacze, strzelające wodą daleko w stronę tłumu. Tournee przetoczyło się niemal przez całe USA i w końcu zrobiono sobie przerwę po koncercie w San Bernardino w Kalifornii 29 czerwca. Jesienią 1997 członkowie zespołu skupili się na solowych projektach. Iommi wrócił do nagrywania sesji solowych, a Geezer promował Black Science G/Z/R. Na grudzień zaplanowano nagranie albumu koncertowego i tym razem zaproszono Warda. Wcześniej fani dostali niemal białej gorączki na wieść, że podczas letniej trasy znowu miał bębnić Bordin. [20] ostatecznie ukazał się 20 października 1998 i rejestrował występ Sabbath z 5 grudnia 1997 w centrum "N.E.C." w Birmingham. Na krążek złożyły się oczywiste standardy wzbogacone o rzadziej grane numery w stylu Electric Funeral, Behind The Wall Of Sleep czy Spiral Architect. Muzycy zakazali "upiększania" materiału w studio i celowo nie usunęli pewnych wpadek. Wszystko urozmaiciły dwa nagrania premierowe: znakomity Psycho Man i nieco mniej interesujący Selling My Soul.
3 czerwca 1998 Bill Ward doznał ataku serca i musiał przejść angioplastykę (zabieg przezskórny polegający na poszerzeniu naczyń krwionośnych), po którym lekarze orzekli, że ma szanse wrócić do zdrowia przy zachowaniu zdrowego trybu życia. Musiał dodatkowo przez 6 tygodni unikać podróżowania samolotami. Na tą wieść Iommi zadzwonił do Vinnie Appice`a i poprosił go o zastępstwo na ten czas. Ten się zgodził, choć Ronnie James Dio nie był zbyt zadowolony z tego, że w połowie trasy zabrano mu bębniarza. 20 czerwca 1998 Ozzy i Black Sabbath znów pojawili się na trasie, tym razem europejskiej. 29 października grupa zagrała Paranoid w popularnym show Davida Lettermana. 21 i 22 grudnia 1998 w Birmingham zorganizowano dwa koncerty po nazwa "Last Supper", mającymi być ostatnimi występami w historii Black Sabbath. Były to wzruszające wieczory, w pewnym stopniu także związane z milenijną gorączką ogarniającą powoli cały świat. Koncerty wydawały się naprawdę apokaliptyczne, kiedy Ozzy, Tony, Geezer i Bill przerobili na scenie wszystkie swoje największe przeboje. Kiedy Ozzy wyznał zgromadzonym, że ich kocha, zgasły wszystkie światła. Tak właśnie miał wyglądać koniec, a jednak - jak to bywało wcześniej - okazało się, iż formacja ma zwyczaj przekładać zakończenie kariery w nieskończoność.
W maju 2001 Sharon ogłosiła, że Sabbath ponownie włączą się w skład "Ozzfestu". Tylko nieliczni byli zaskoczeni tym posunięciem, także zapowiedzią przygotowywanej od lat nowej studyjnej płyty. Od słabego [19] minęło 6 lat, ale solowy krążek Iommiego i nie spadająca popularność Ozzy`ego udowadniały, że wokół formacji wciąż krążyły talent autorski i wsparcie biznesu. 22 maja kwartet zamykał wieczór pełen emocji po secie składającym się głównie z nowofalowych nu-metalowych gniotów (Slipknot, Papa Roach, Disturbed, Mudvayne, Soulfly). Black Sabbath, Ozzy i festiwal stali się częścią trójgłowego przemysłu, generującego setki milionów dolarów przy każdym ruchu. Podczas trasy promocyjnej własnego krążka Down To Earth, Ozzy doznał złamania nogi wychodząc spod prysznica przed koncertem w Tuscon w Arizonie. 15 stycznia 2002 muzycy zostali pozytywnie zaskoczeni, kiedy drugi raz w ciągu dwóch lat zostali nominowani do nagrody Grammy (tym razem za The Wizard). Po tym wydarzeniu ktoś wpadł na pomysł, by umieścić biednego zmarnowanego Ozzy`ego w telewizyjnym show. Tak powstał program "The Osbournes", który pod kątem komercyjnym okazał się mistrzowskim posunięciem. 12 kamer od listopada 2001 rejestrowało dzień z życia popapranej rodzinki. Dla starych fanów jednak było to poniżające, kiedy oglądali guru swej młodości błąkającego się bez celu po ogromnej posiadłości, wymieniającego zwykły worek na śmieci przez trzy minuty i nie mającego żadnej władzy nad rozpieszczonymi dzieciakami. W przeciągu miesiąca show przyciągnął przed telewizory 6 milionów Amerykanów, stając się najchętniej oglądanym programem MTV wszechczasów. Nową zdobytą popularność wokalista wykorzystał do przekucia w nowe dolary. Poproszono go nawet o zaśpiewanie dla żołnierzy amerykańskich stacjonujących w Japonii i Korei Południowej. 6 maja Ozzy i Sharon zostali zaproszeni na 88 Doroczne Spotkanie Stowarzyszenia Korespondentów Białęgo Domu w Waszyngtonie, na którym spotkali się z prezydentem George`m W. Bushem. O samych Sabbathach znowu było głośno pod koniec roku, kiedy wydano imponujący dwupłytowy zestaw filmowy The Black Sabbath Story Volumes 1 & 2, ukazującym etapy 1970-1978 oraz epokę po Ozzy`m do 1992. Bezcenny komentarz do tych materiałów dostarczyli Iommi i Butler. W 2003 jednak Sabbath był pod całkowitą kontrolą Ozzy`ego i Sharon, chociaż Tony dalej miał jakiś wpływ na podejmowanie decyzji. Jego protesty nie miały znaczenia, kiedy Ozzy wraz ze swoją mało utalentowaną córką Kelly nagrał przeróbkę starego szlagiera Changes. Wielu danwych fanów poczytało to sobie za profanację i ostatecznie postawiło krzyżyk na sprzedajnym artyście. 8 grudnia 2003 Ozzy uległ poważnemu wypadkowi na quadzie, co zaowocowało ośmioma złamanymi żebrami, przebitym płucem, zmiażdżonym obojczykiem i silnym wstrząsem mózgu. Osoburne był nieprzytomny 8 dni, ale niespodziewanie jego sterane życiem i używkami ciało dało radę również tym razem. Arcyważny dzień miał miejsce 13 marca 2006 w hotelu "Astoria" w Nowym Jorku. Zespół dostąpił bowiem wówczas zaszczytu dołączenia do Rock And Roll Hall Of Fame. Gwiazdami witającymi Ozzy`ego, Tony`ego, Geezera i Billa byli muzycy Metalliki, najlepiej sprzedającego się metalowego zespołu wszechczasów, który wiele zawdzięczał spuściźnie formacji z Birmingham.
W 2006 Geezer i Tony zadzwonili do Ronniego Jamesa Dio, namawiając go kolejny raz do współpracy. Zasileni zawsze chętnym Vinnie Appice`m utworzyli Heaven & Hell. 3 kwietnia 2007 ukazała się składanka The Dio Years, z pozoru zwyczajna kompilacja z czasów, gdy rolę wokalisty pełnił Ronnie. Aby jednak uatrakcyjnić to wydawnictwo, wytwórnia Warner Bros zwróciła się do Iommiego z pytaniem, czy nie posiada jakichś niewykorzystanych piosenek z tamtego okresu. Gitarzysta nie odnalazł żadnego takiego nagrania, postanowił jednak napisać 3 nowe numery. Świeżym numerom najbliżej było do materiału z [17]. The Devil Cried utrzymano w średnim tempie, nieco na wzór pamiętnego The Sign Of The Southern Cross, z dwiema solówkami gitarowymi. Typowym sabbathowym walcem był Shadow Of The Wind, w którym zagrywki Iommiego powoli kroczyły wraz z miarowymi uderzeniami perkusji, zaś Dio śpiewał z dużą dozą dramatyzmu. W końcu Ear In The Wall jawił się jako spadkobierca szybszych kawałków w rodzaju TV Crimes. Resztę oczywiście zremasterowano. Ta kompilacja utwierdziła muzyków w przekonaniu, że warto na poważnie zająć się Heaven & Hell. Wydawało się, że współczesną historię Black Sabbath kończyła śmierć Ronniego Jamesa Dio. Artysta zmarł 16 maja 2010 o 7.45 rano na raka żołądka.
Black Sabbath sześciokrotnie występował w Polsce. Pierwszy koncert w historii odbył się 15 maja 1994 w hali "Makoszowy" w Zabrzu. Następne cztery zagrano pod rząd w 1995 - 7 września w "Hali Wisły" w Krakowie, 9 września w poznańskiej "Arenie", 10 września w warszawskim "Colosseum" i w końcu 12 września na stadionie Ślęzy we Wrocławiu. Na wszystkich pięciu zaśpiewał Tony Martin. Ostatni, a zarazem jedyny koncert z Ozzy`m w składzie, zagrano 10 czerwca 1998 w katowickim Spodku, a jako support wystąpił niemiecki Helloween.
Byli i obecni członkowie zespołu występowali też w innych grupach:
ALBUM | ŚPIEW | GITARA | BAS | PERKUSJA | KLAWISZE |
[1-8] | Ozzy Osbourne | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Bill Ward | - |
[9] | Ronnie James Dio | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Bill Ward | - |
[10-11] | Ronnie James Dio | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Vinny Appice | - |
[12] | Ian Gillan | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Bill Ward | - |
[13] | Glenn Hughes | Tony Iommi | Dave Spitz | Eric Singer | Geoff Nicholls |
[14] | Tony Martin | Tony Iommi | Bob Daisley | Eric Singer | Geoff Nicholls |
[15] | Tony Martin | Tony Iommi | Laurence Cottle | Cozy Powell | Geoff Nicholls |
[16] | Tony Martin | Tony Iommi | Neil Murray | Cozy Powell | Geoff Nicholls |
[17] | Ronnie James Dio | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Vinny Appice | - |
[18] | Tony Martin | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Bobby Rondinelli | Geoff Nicholls |
[19] | Tony Martin | Tony Iommi | Neil Murray | Cozy Powell | Geoff Nicholls |
[20] | Ozzy Osbourne | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Bill Ward | - |
[21] | Ozzy Osbourne | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Brad Wilk | - |
[22] | Ozzy Osbourne | Tony Iommi | Terrence `Geezer` Butler | Brad Wilk / Tommy Clufetos | - |
Ronnie James Dio (ex-Elf, ex-Rainbow), Vinny Appice (ex-Derringer, ex-Axis), Ian Gillan (ex-Deep Purple),
Glenn Hughes (ex-Trapeze, ex-Deep Purple, ex-Hughes/Thrall, Phenomena, ex-Gary Moore),
Ray Gillen (ex-Rondinelli), Bob Daisley (ex-Kahvas Jute, ex-Chicken Shack, ex-Widowmaker, ex-Rainbow, ex-Ozzy Osbourne, ex-Uriah Heep, ex-Gary Moore),
Dave Spitz (ex-Americade), Geoff Nicholls (ex-Quartz), Neil Murray (ex-Whitesnake, ex-Gary Moore, ex-Gogmagog, ex-Forcefield, ex-Vow Wow),
Bobby Rondinelli (ex-Rainbow, ex-Rondinelli, ex-Doro / Warlock),
Cozy Powell (ex-The Jeff Beck Group, ex-Bedlam, ex-Rainbow, ex-MSG, ex-Whitesnake, ex-Emerson, Lake & Powell, ex-Forcefield),
Brad Wilk (ex-Rage Against The Machine, ex-Audioslave)
Rok wydania | Tytuł | TOP |
1970 | [1] Black Sabbath | #3 |
1970 | [2] Paranoid | #1 |
1971 | [3] Master Of Reality | #3 |
1972 | [4] Vol.4 | #1 |
1973 | [5] Sabbath Bloody Sabbath | #1 |
1975 | [6] Sabotage | #4 |
1976 | [7] Technical Ecstasy | |
1978 | [8] Never Say Die! | |
1980 | [9] Heaven And Hell | #1 |
1981 | [10] Mob Rules | #1 |
1982 | [11] Live Evil (live / 2 CD) | |
1983 | [12] Born Again | #22 |
1986 | [13] Seventh Star | |
1987 | [14] The Eternal Idol | |
1989 | [15] Headless Cross | #9 |
1990 | [16] Tyr | #11 |
1992 | [17] Dehumanizer | #5 |
1994 | [18] Cross Purposes | #25 |
1995 | [19] Forbidden | |
1998 | [20] Reunion (live / 2 CD) | |
2013 | [21] 13 | #10 |
2016 | [22] The End EP |