Ronnie James Dio, "mały człowiek o wielkim głosie", był jednym z najlepszych wokalistów w historii hard`n`heavy. Jako Ronald James Padavona prawdopodobnie urodził się 10 lipca 1942 w amerykańskim Portsmouth (New Hampshire). Odkrywając powoli swoje możliwości wokalne, założył swój pierwszy zespół The Vegas Kings w 1957, zmieniając następnie nazwy kapeli na Ronnie & The Rumblers, Ronnie & The Red Caps i Ronnie Dio and The Prophets (ten ostatni przetrwał aż do 1967). Następnie śpiewał w The Electric Elves (1967-1969), The Elves (1969-1970) i Elf (1970-1975). Na jednym z występów wypatrzył go Ritchie Blackmore, który właśnie odszedł z Deep Purple i poszukiwał utalentowanego frontmana do swojego nowego zespołu. W ten sposób Ronnie trafił do Rainbow, z którym w latach 1975-1978 nagrał cztery wspaniałe albumy (trzy studyjne i jeden koncertowy), święcąc pierwsze światowe triumfy. Kiedy jednak Blackmore zdecydował, że przyszłe oblicze Rainbow będzie bardziej komercyjne, Dio skorzystał z kolejnej życiowej szansy i zastąpił za mikrofonem samego Ozzy`ego Osbourne`a w Black Sabbath pod koniec 1979. Wkrótce magię Heaven And Hell i Mob Rules poznał cały świat. Dio był na szczycie.
W 1982 jednak pojawiły się konflikty na linii Dio-Iommi i Ronnie postanowił wziąć los we własne ręce. Stworzył formację, którą nazwał swoim artystycznym pseudonimem. Można było pomysleć, że zaważył na tym fakt przewrotnego egocentryzmu niezwykle ambitnego wokalisty. Geneza tego wydarzenia była jednak zgoła inna. Jako 11-latek już uznał, że jego oryginalne nazwisko było zbyt długie, ponadto fascynowały go książki o mafii, zwłaszcza tej florydzkiej i jej przywódcy Johnny`m Dio. Powstał ostatecznie zespół, którego krążków można było lubić lub nie, ale niemożliwym było je ignorować czy przejść koło nich niewzruszenie. Do pierwszego składu zaprosił: przyjaciela z dawnych lat - Jimmy`ego Baina (ur. 19 grudnia 1947), znajomego z Black Sabbath - Vinny`ego Appice`a (ur. 13 września 1957) oraz mało znanego wówczas gitarzystę Viviana Campbella (ur. 25 sierpnia 1962), pochodzącego z Irlandii Północnej. Aby uzyskać ten etat Vivian nie bez kłopotów pokonał Johna Sykesa, ówczesnego muzyka Tygers Of Pan Tang. W sierpniu 1983 kwartet był gotowy aby wejść do studia nagraniowego, a managerem kapeli została Wendy Dio (żona Ronniego). Pierwszy koncert zagrano 23 lipca 1983 w kalifornijskim Antioch - nieoczekiwanie przyszło na niego blisko 5000 fanów. Dopiero wówczas wokalista uwierzył, że całe przedsięwzięcie wypali. Pierwsze wrażenia krytyków po ukazaniu się [1] były dość cierpkie. Zarzucali oni błędnie grupie zbytnie przywiązanie do rockowych stereotypów, zwłaszcza osiągnięć Deep Purple i Rainbow jak w utworze Invisible. Dio nie krył jednak, że czerpał z pomysłów, które przyniosły mu sławę w przeszłości. Dziś już wiadomo, że debiut Dio nie był żadną imitacją Black Sabbath, a sam krążek należy do najwybitniejszych wydawnictw w historii heavy metalu. Ekipa wypracowała własny styl, a utwór Holy Diver ostatecznie uznano za kanon. Płytę rozpoczynał szybki killer Stand Up And Shout z agresywnym śpiewem Ronniego. Instrumentaliści z powodzeniem dotrzymywali kroku charyzmatycznemu wokaliście, błyszczały zwłaszcza doskonałe zagrywki Campbella. Utwór tytułowy został niemal symbolem, z którym Dio jest do dziś kojarzony. Spokojnego kroczącego tempa i wiodącego mocnego wojowniczego riffu można było słuchać w nieskończoność. Gypsy był nieco słabszy, choć na wyrost byłoby nazwanie go wypełniaczem. Po nim następowały pod rząd trzy znakomite utwory: Caught In The Middle, Don`t Talk to Strangers oraz Straight Through The Heart ze wspaniałą pracą gitary, solówkami i niesamowitym głosem lidera. Po dość nijakim Invisible, Dio zdobył się na żart w postaci Rainbow In The Dark. Dowcip dotyczył oczywiście jego przeszłości muzycznej zawartej w tytule, a sam kawałek był kapitalny z klawiszowym motywem przewodnim. Całość kończył sycący Shame On The Night. Część lżejszych kawałków była autorstwa Campbella - miały się one pierwotnie znaleźć na nie wydanym albumie Sweet Savage. Energetyczne kompozycje oparto na prostych, ale jednoczesnie genialnych riffach - zdominowały one płytę i jednocześnie wyznaczyły kierunek, w którym Dio podążał przez kilka najbliższych lat. Na okładce rogaty demon o imieniu Murray złowrogo wymachiwał łańcuchem nad topiącym się w morskich głębinach klechą. Podbudowany półmilionową sprzedażą [1] zespół ruszył na tournee, podczas którego fani mogli podziwiać swoich ulubieńców wśród baśniowo-średniowiecznej scenerii.
[2] niewiele ustępował debiutowi - zaczynał się od szybkiego We Rock i takiego rozpoczęcia Ronniemu mógł pozazdrościć niejeden zespół. Była to muzyka wykonana na najwyższym poziomie, okraszona doskonałym wokalem oraz cudownymi popisami Campbella. Kawałek tytułowy otwierał spokojny śpiew Dio, nucącego na tle gitary akustycznej: "Jesteśmy statkiem bez sztormu, chłodem bez ciepła, światłem niezbędnym w ciemności". Po chwili wszystko milkło i na słuchacza spadała utrzymana w wolnym tempie potężna kompozycja z pauzowaną grą na gitarze podczas zwrotek. Podobał się One Night In The City z wejściem Appice`a na werblu, pulsującym basem i kroczącym riffem. Rytmika klawiszy w Mystery w pewien sposób kojarzyła się z Rainbow In The Dark, choć wrażenie utworu psuł nieco infantylny festiwalowy refren. Najbardziej hard rockowy z całego materiału był Eat Your Heart Out, w którym Dio śpiewał z wielkim przejęciem na tle galopującej sekcji rytmicznej. Wisienkę na torcie stanowił kończący całość monumentalny i prowadzony w wolnym leniwym tempieEgypt (The Chains Are On, dotyczący morderczej pracy niewolników w starożytnym Egipcie. Krążek na całe szczęście nie zawierał żadnych eksperymentów i był logiczną stylistyczną kontynuacją poprzednika. Różnicę stanowiły jedynie uwypuklone partie klawiszowe Claude`a Schnella - nowego członka zespołu. Także dość nijaki Breathless mógłby być zastąpiony lepszym kawałkiem. Te dwa albumy utwierdziły w przekonaniu, że Dio nie musiał mieć przy boku takich osobistości jak Blackmore czy Iommi, by tworzyć płyty, które przechodziły do historii muzyki rozrywkowej. Kwintet ugruntował sukces występując jako jedna z głównych gwiazd na festiwalu "Monsters Of Rock" w 1984. Na trasie scenę ozdobiły egipskie elementy dekoracyjne.
Wyznacznikiem pewnej ery był [3], niemal równie znakomity jak dzieła poprzednie, jednak różniący się od nich pod pewnymi względami. Po pierwsze: był to ostatni krążek z Vivianem Campbellem, który wkrótce odszedł do Def Leppard. Po drugie: zamysłem Ronniego było położenie większego nacisku na klawisze. Część kawałków była mocno melodyjna i niemal mainstreamowa, pozostałe miały bardziej skomplikowaną strukturę. Dlatego też słuchacza dopadało wrażenie, że krążek nie był jednolity w przekazie. Rozpoczynał wszystko energetyczny King Of Rock And Roll, gloryfikujący życie gwiazdy rocka. Tytułowy Sacred Heart prezentował formację ze wspomnianej epickiej strony i dotyczył symboliki fantastycznej, którą w tamtych czasach Dio się interesował. Pozytywne przesłanie tego utworu to: "Bądź indywidualnością i nie bój się marzyć". Majestat tej piosenki znakomicie podkreślały dwie solówki Viviana. Another Lie nawiązywał w przebojowy sposób do czasów Rainbow. Świetnie prezentowały się buntowniczy Rock`n`Roll Children oraz mocno chwytliwy Hungry For Heaven. Niestety pozostałe kawałki mocno odstawały od reszty i nie zmieniał tego nawet bojowny Like The Beat Of A Heart. Brzmiały jakby pochodziły z zapomnianej sesji, zrealizowanej z premedytacją na rynek amerykański. Był to nadal dobry krążek, ale po jego wydaniu i odejściu pierwszego gitarzysty, miało się okazać, że zespół na długo zatracił swoje inspiracje. Zdaniem Dio, Campbell nie dość, że akcentował jakoby odniesiony sukces był przede wszystkim jego zasługą, to jeszcze zachowywał się ekwilibrystycznie na scenie, odwracając uwagę publiczności od filigranowego wokalisty. Nowym gitarzystą został Craig Goldy (ur. 6 listopada 1961), grający do tej pory w Giuffria. Podczas koncertu w San Diego 6 grudnia 1985 zarejestrowano [4], na którym zawarto m.in. wiązankę Rainbow Long Live Rock`n`Roll i Man On The Silver Mountain. Na płytce umieszczono również niepublikowane dotychczas nagranie studyjne Time To Burn, niestety niczym nie zaskakujące.


Wydawałoby się, że na [5] muzyka Dio nie uległa zmianie. Nadal było żywiołowo i melodyjnie, ale tym razem brakowało zróżnicowania i świeżości. Wszystkie kawałki sprawiały wrażenie zbyt podobnych do siebie, z pewnością jednak wart podkreślenia był niepowtarzalny oniryczny klimat, osiągnięty bez utraty znanego już impetu. Najlepszym momentem był bez wątpienia wzbogacony o chór chłopięcy i partie syntezatorowe All The Fools Sailed Away, w którym zrezygnowano z szybkości na rzecz mocnego akcentowania w średnio-wolnym tempie i wyeksponowania aktorskiego niemal przekazu wokalnego. Znakomicie wypadły dynamiczne Night People, Dream Evil i niezwykle płynnie odegrany Overlove z popisem Goldy`ego na wstępie. Epickość zawarta w muzyce zabrzmiała niewymuszonie, jakby sama z siebie - tak było przykładowo w smutnawym Faces In The Window i nieco słabszym When A Woman Cries, będącego tak naprawdę powieleniem schematu Straight Through The Heart. Najbardziej klasyczny heavy prezentował Sunset Supeman z ciekawym wstępem i pozostającym w głowie refrenem. Obawy o nowy nabytek okazały się bezpodstawne - Craig Goldy zagrał z pasją i mocą, zwłaszcza w mnóstwie ekscytujących solówek, momentami zbliżając się do stylistyki Blackmore`a. Klawiszowiec Schnell w tej mrocznej konwencji wszedł doskonale w rolę budowania klimatu niepokoju w tle. Ta płyta po raz pierwszy nie zawierała utworów zdecydowanie słabszych, stawiając raczej na wyrównaną stawkę bez oczywistych hitów. Wydawało się, iż dobra sprzedaż i samozadowolenie głównego aktora całego przedstawienia popchną karierę kwintetu naprzód. Zwłaszcza, że Dio byli gwiazdą festiwalu "Monsters Of Rock" w 1987 obok Anthrax i Metalliki.
Po trzyletniej przerwie artysta wrócił do biznesu muzycznego [6], dość udaną próbą odświeżenia własnej konwencji stylistycznej. Tym razem repertuar zdominowały bezkompromisowe agresywne utwory, o zwolnionym tempie i demonicznej atmosferze, a wszystko przywodziło na myśl Black Sabbath (Evil On Queen Street). Muzyka miała jednak w sobie zdecydowanie mniej melodyjności, za to więcej agresji. Z pewnością wpływ na to mieli nowi muzycy: 18-letni gitarzysta Rowan Robertson oraz były bębniarz AC/DC - Simon Wright. O ile Campbell i Goldie byli wyśmienitymi wykonawcami planu Ronniego, to Robertson dodał wiele od siebie. Młody chłopak okazał się nie tylko znakomity technicznie, ale przede wszystkim wykazał się nieprawdopodobną inwencją i chęcią gry. W czasach zamierania tradycyjnego heavy, Dio przedstawił wzorcowe numery osadzone w najlepszych tradycjach klasycznego grania. Tradycyjnie pojawiły się szybkie kawałki o zwartej strukturze jak Walk On The Water i Wild One, odegrane z nieprawdopodobną energią. W zasadzie lżejszy i zaprawiony hard rockiem styl przedstawiono tylko w Hey Angel i Night Music, jednak i te utwory emanowały metalową ekspresją. Kręgosłupem płyty były natomiast rozbudowane, przesycone mrokiem i poważnymi rozważaniami utwory w stylu ponurego Why Are They Watching Me czy Born On the Sun. Mnóstwo emocji zawarto w Between Two Hearts oraz tytułowym Lock Up The Wolves, z urozmaiconymi wokalami i gitarą Robertsona, grającego z ogromnym wyczuciem. Ciemność osiągała apogeum w niesamowitym Evil On The Queen Street - autentycznym metalowym horrorze, w któym zło czaiło się za każdym rogiem. Całość wydłużono niepotrzebnie i dwa mało wyraziste kawałki - My Eyes i Twisted - zagrano na poziomie pozostałych, ale pozbawiono ich rozpoznawalnej tożsamości. Album był jednym z tych, które utrzymywały wiarę w heavy metal w najgorszym dla gatunku momencie nadejścia lat 90-tych. Pewne priorytety marketingowe i historyczne zaszłości zadecydowały o tym, że była to jedyna płyta w tym składzie. Tony Iommi bowiem postanowił podziękować za współpracę Tony`emu Martinowi i odbudować skład Black Sabbath z czasów Heaven And Hell. Dio chętnie skorzystał z tej propozycji i jego własna grupa chwilowo przestała istnieć. Sabbaci w 1992 nagrali znakomity i nigdy w pełni doceniony Dehumanizer. Była to tylko jednak jednosezonowa przygoda, zresztą wkrótce Iommi znów pogodził się z Osbourne`em i podziękował Ronniemu za współpracę. Wokaliście nie zostało nic innego, jak nagrać coś nowego pod swoim szyldem.
Po przesłuchaniu [7] miało się wrażenie, że kariera Dio stanęła w miejscu. Nie pomógł ani powrót Appice`a, ani świeża krew w postaci nowych muzyków. Nie przekonywała gra gitarzysty Tracy`ego Grijalvy, zbyt nowoczesna i pokręcona, a jednocześnie mniej hard rockowa niż Craiga Goldy`ego. Album nie posiadał żadnego przeboju, w dodatku raziła groteska stworzona pod wrażeniem kompozycji King Crimson 21st Century Schizoid Man o tytule Jesus Mary And The Holy Ghost. Pełne bezradnego gniewu kiepskie melodie wypełniało wrażenie nudy. Wydawało się, że pod innym szyldem takie przeciętne granie przeszłoby zupełnie bez echa. Słabiutki był również [8], z którego wyróżniały się zaledwie trzy kawałki. Black dotyczył pojęcia nieprzeniknionej ciemności w której zaczyna działać wyobraźnia, podsuwając zwykle obrazy dość przerażające. Institutional Man był historią o więźniach - przez wiele lat Dio otrzymywał mnóstwo listów z zakładów karnych od ludzi, którzy pokochali jego muzykę i ujrzeli w nim kogoś, u kogo można szukać pocieszenia. Utwór nie stanowił jednak pochwały przestępczości, a jedynie wyrażał nadzieję, że wśród odbywających karę nie brakowało pragnących odmienić swoje życie i czujących, że potrafią to zrobić. Ostatnim interesującym utworem był Big Sister, próbujący uświadomić facetom, że żyją w świecie rządzonym przez kobiety. Krążek był jednak zbyt nowoczesny jak na Dio, pełny muzycznych udziwnień, a jednocześnie jednowymiarowy i monotonny. Muzyk tym samym porzucił wszystkie ideały muzyczne, które uczyniły go wielkim dekadę wcześniej i ostatecznie potwierdził, że lata 90-te właściwie były dla niego stracone. W 1997 Ronnie zaśpiewał w numerze What Cost War na solowej płycie japońskiego perkusisty Munetaki Higuchiego z Loudness. W tym czasie wokalista działał również pozamuzycznie, m.in. założył fundację Children Of The Night, której zadaniem była ochrona dzieci doświadczających brutalności ze strony rodziców. Ze zdziwieniem też odkrył w różnego rodzaju sondażach, że uważa się go powszechnie za jednego z "ojców heavy metalu" oraz za autora słynnego pozdrowienia wśród fanów - tzw. diabełka, czyli charakterystycznego ułożenia palców dłoni (wskazującego i małego), którego zwykł on sam używać podczas koncertów od początku swojej kariery. Tak naprawdę do popkultury ten symbol wprowadził tajemniczy zespół Coven.
Na wskutek nie kończących się próśb fanów, Dio postanowił wrócić do starych klasycznych wzorców. Efektem tych starań był [10] nagrany ze starymi znajomymi: Goldie`m, Bainem i Wrightem. Wprawdzie w niektórych utworach, jak Feed My Head nadal było czuć ducha [8], ale całość zdecydowanie pasowała do lat 80-tych. Tym razem nie mogło być mowy o jakiejkolwiek monotonii, ponieważ był to najlepszy krążek Dio od czasów [3]. Futurystyczne teksty tworzyły nowy ludzki świat poddawany badaniu przez obcą rasę, ale niczego nie sugerowały wprost. Ich prawdziwe przesłanie ukryto w gąszczu nieprzebranych metafor. W pewnym złagodzeniu stylu kryło się wykwintne wyrafinowanie, wyjątkowość i wzruszenie. Głos artysty - raz stanowczy i buntowniczy (Challis), innym razem wyciskający niemal łzy z oczu (ballada As Long As It`s Not About Love) - idealnie dopasował się do każdego utworu. Proste riffy rekompensowały dopracowane solówki i ciężkie brzmienie perkusji, a znakomitymi przykładami tego były Lord Of The Last Day i Fever Dreams. Na plus trzeba zaliczyć również wspaniale brzmiące klawisze, tworzące doskonałe tło i spajające płytę. Jedyną słabą stroną krążka były rozpraszające wstawki elektronicznego głosu, mające symbolizować osoby z przyszłości, które znalazły "Księgę Magiki". Niepotrzebnie dodano również na koniec ponad 18-minutowy Magica Story, będący czytaną historią wymyślonego przez Ronniego świata. To przetransponowanie klasycznych wzorców z lat 80-tych na współczesność, nadało [10] zupełnie świeży posmak. To nie był krążek skrzący się od wirtuozerskich popisów, gdyż rozwaliłyby one spójność całości i odwróciły uwagę od najważniejszego instrumentu - głosu Ronniego. Wokal spajał wszystko pod względem muzycznym i nie tylko dodawał muzyce wielkiej indywidualności, ale przede wszystkim nadawał jej ogromną siłę. Historię opowiadano krok po kroku, pięknie ją rozwijając dzięki oprawie muzycznej pełnej dramaturgii i splendoru. Ta muzyczna baśń zachęcała słuchacza do ponownego i jeszcze uważniejszego przesłuchania. Powstała płyta szczególna, niczym wspaniały pomnik wykuty w granicie perkusji i gitary za pomocą niezwykle precyzyjnego dłuta wokalu.
W 2002 odszedł Craig Goldy i jego miejsce zajął Doug Aldrich. Nagrany z nim [11] stanowił powrót do ostrzejszego heavy metalu. Już na samym początku tytułowy Killing The Dragon miał wiele wspólnego z Holy Diver w rytmice, melodii i wysublimowanym stylu przekazu epickiej historii. Zagrany w średnim tempie i pełen finezyjnych ozdobników Aldricha Along Comes A Spider atakował rozpędzonym hard rockowym riffem. Dało się wychwycić, że Doug starał się niezbyt daleko odchodzić od stylu gry Goldy`ego i Viviana Campbella, trzymając się pewnej gitarowej tradycji przekazu Dio z lat 80-tych. W klasycznym Better In The Dark wszystko się pięknie potoczyście toczyło z pięknymi zagrywkami Aldricha i wyrazistym basem Baina. Z pierwszej części albumu najmniej interesująco wypadł Scream, w którym zabrakło dobrej melodii. Może niepotrzebnie postawiono na ciężki kashmirowy styl i ten numer pasowałby raczej na niepokojący [10]. Push brzmiał niczym tuzinkowy heavy z elementami rock/metalu stadionowego i spokojnie zagrany Guilty musiał zatrzeć wrażenie powszedniości poprzedniej kompozycji. Magia Dio wracała w mrocznym Throw Away Children, gdzie znakomitą solówkę zagrał Aldrich, podgrywając majestatycznemu dziecięcemu chórowi King Harbour Children`s Choir. Ostry i rytmiczny Before The Fall wypadł udanie, ale ten prosty kawałek był na tej płycie jednak drugorzędny. Ostatni Cold Feet to niestety odskok w lata 90-te i marnie to wyglądało. Bez tej kompozycji album zasługiwałby na wyższa ocenę, a już na pewno nie był to numer na zakończenie. Na wysokości zadania powrotu do stylistyki z lat 80-tych stanął także odpowiadający za mastering Eddy Schreyer, którego zdolność do tworzenia takiego brzmienia po prostu na życzenie była już legendarna. Ronnie powrócił w najbardziej klasycznym stylu jaki był wówczas możliwy i podporządkował temu nawet brzmienie gitary Aldricha. On sam zaśpiewał bardzo dobrze, idealnie synchronizując się z mroczno-dołującym klimatem całości. Doug Aldrich odszedł niebawem w 2003, zajęty obowiązkami w Whitesnake, a jego miejsce zajął znów Goldy.
Jeszcze lepszy od poprzednika [12] utrzymano w tradycyjnej stylistyce. Fani potrzebowali jednak kilku przesłuchań, by przekonać się do tego wydawnictwa - zwłaszcza do wolnych, niekiedy ślimaczących się numerów. Płyta brzmiała jednak wybornie i ostro. Dio znów zrobił dowcip tym, którzy spodziewali się po jego twórczości ogranych patentów, powtarzalnych w nieskończoność prostych riffów, nudziarstwa i sztampy. Po głębszym zapoznaniu się z albumem, okazywał się on skarbnicą hitów. Wszystko zaczynał drapieżny One More For The Road z bardzo dobrym śpiewem Ronniego, po części przykrywającym miałkość ogólną tej kompozycji. Potem następowała zmiana klimatu i grupa odkrywała właściwe karty w graniu melancholijnym i posępnie refleksyjnym. Miarowy hymn Master Of the Moon posiadał lżejszy refren niż można by przypuszczać, a w tle przewijały się próby nowego spojrzenia. W The End Of The World zabrakło porywającej melodii i ten koniec świata przebiegał raczej w pozbawionym energii numerze. Shivers stanowił mały eksperyment wykorzystujący nowomodne ornamentacje klawiszowe (zagrał na nich Craig Goldy). Delikatny The Man Who Would Be King robił niesamowite wrażenie kolejnymi warstwami klawiszowo-gitarowymi, dorzucając do wszystkiego uroczysty nastrój. W przypadku The Eyes znów skorzystano z elektroniki i na szczęście oniryczna atmosfera po części zacierała wrażenie przeciętnego refrenu. Udany Living The Lie ożywiał album, odrzucając po części dominującą pretensjonalność. Doskonale zaczynał się Death By Love serią zdecydowanych riffów, z barwnym refrenem i ciekawą częścią instrumentalną. W końcu przebłyski nieświadomego pożegnania z fanami zawarto w sennym In Dreams. Dio zdecydował się na postawienie na intrygujący heavy w średnio-wolnych tempach z zacięciem na tworzenie z niczego progresywnego klimatu. W marcu 2010 podano do wiadomości, że wokalista wygrywa powoli walkę z nowotworem żołądka, z powodu którego odwołano kilka europejskich koncertów Heaven & Hell. Jednak ostatecznie choroba pokonała artystę - Ronnie James Dio zmarł 16 maja 2010 o 7.45 rano, pożegnawszy uprzednio rodzinę i przyjaciół.


Nagrobek wokalisty

Byli i obecni członkowie zespołu udzielali się później w rozmaitych grupach:

ALBUM ŚPIEW GITARA KLAWISZE BAS PERKUSJA
[1] Ronnie James Dio Vivian Campbell Jimmy Bain Vinny Appice
[2-3] Ronnie James Dio Vivian Campbell Claude Schnell Jimmy Bain Vinny Appice
[4-5] Ronnie James Dio Craig Goldy Claude Schnell Jimmy Bain Vinny Appice
[6] Ronnie James Dio Rowan Robertson Jens Johansson Terry Cook Simon Wright
[7-8] Ronnie James Dio Tracy Grijalva - Jeff Pilson Vinny Appice
[9] Ronnie James Dio Tracy Grijalva Scott Warren Larry Dennison Vinny Appice
[10] Ronnie James Dio Craig Goldy Jimmy Bain Simon Wright
[11] Ronnie James Dio Doug Aldrich Jimmy Bain Simon Wright
[12] Ronnie James Dio Craig Goldy Scott Warren Jeff Pilson Simon Wright
[13] Ronnie James Dio Doug Aldrich Scott Warren Jimmy Bain Simon Wright
[14] Ronnie James Dio Doug Aldrich Scott Warren Rudy Sarzo Simon Wright

Vivian Campbell (ex-Sweet Savage), Jimmy Bain (ex-Rainbow, Wild Horses, ex-Gary Moore), Vinny Appice (ex-Derringer, ex-Axis, ex-Black Sabbath),
Craig Goldy (ex-Rough Cutt, ex-Giuffria), Jens Johansson (ex-Silver Mountain, ex-Yngwie Malmsteen),
Simon Wright (ex-Tora Tora, ex-A II Z, ex-Aurora, ex-AC/DC, ex-Mogg/Way), Tracy Grijalva (ex-WW III),
Scott Warren (ex-Keel, ex-Warrant), Jeff Pilson (ex-Dokken, ex-McAuley Schenker Group, ex-Craig Goldy Ritual, War & Peace),
Rudy Sarzo (ex-Ozzy Osbourne, ex-Quiet Riot, ex-M.A.R.S., ex-Whitesnake, ex-Manic Eden), Doug Aldrich (ex-Lion, ex-Bad Moon Rising, ex-Burning Rain)


Rok wydania Tytuł TOP
1983 [1] Holy Diver #4
1984 [2] The Last In Line #17
1985 [3] Sacred Heart
1986 [4] Intermission EP (live)
1987 [5] Dream Evil
1990 [6] Lock Up The Wolves
1994 [7] Strange Highways
1996 [8] Angry Machines
1998 [9] Inferno - The Last In Live (live / 2 CD)
2000 [10] Magica #6
2002 [11] Killing The Dragon #14
2004 [12] Master Of The Moon #9
2005 [13] Evil Or Divine - Live In New York City (live)
2005 [14] Holy Diver Live (live / 2 CD)
2010 [15] Live: We Rock '83 (live / 2 CD)
2010 [16] Dio At Donington: Live 1983 & 1987 (live / 2 CD)
2014 [17] Live In London: Hammersmith Apollo 1993 (live / 2 CD)

          

          

        

Powrót do spisu treści