Szwedzka grupa powstała jesienią 1984 w Sztokholmie z inicjatywy Leifa Edlinga (ur. 6 sierpnia 1963), byłego lidera Nemesis. Szybko dorobiła się trzech udanych demówek: "Witchcraft", "Demon`s Gate" oraz "Black Stone Wielder", które zainteresowały szefów francuskiej fimy Black Dragon. Aby jednak zrealizować pełnoprawny krążek, Leif zrezygnował ze śpiewania oraz zwolnił swojego jedynego dotychczasowego współpracownika Johnny`ego Reinholma, grającego zarówno na gitarze, jak i perkusji. Nowymi nabytkami okazali się sesyjny śpiewak Johan Lanquist, (właśc. Johan Längqvist, ex-Jonah Quizz), gitarzysta Mats Björkman (ex-ATC) oraz bębniarz Matz Ekström. Częśc solówek zagrał ponadto Klas Bergwall. Ostatecznie debiut ukazał się 10 czerwca 1986 i zachwycił zwłaszcza zwolenników wczesnego Black Sabbath, zawierając wolne rytmy oparte na ciężkich riffach w niskich rejestrach, urozmaicone demonicznymi tekstami. Mimo ewidentnego nawiązania do tradycji Iommiego i spółki, muzyka Szwedów zaskoczyła wszystkich dusznym, a jednocześnie świeżym i przyciągającym jak magnes klimatem. Monumentalność tej płyty przytłaczała, a grana przez formację powolna muzyka emanowała depresyjną atmosferą i ciężarem. Utwory utrzymywały specyficzne napięcie niczym z głębokiego lochu, czasem utrzymując jednostajny hipnotyczny rytm przez dłuższy okres czasu. Już Solitude robił duże wrażenie, ale do najlepszych kawałków należały Crystal Ball i kończący całość A Sorcerer`s Pledge. To był smakowity debiut i nawet po latach potrafił utrzymać swoją pozycję w porównaniu z późniejszymi osiagnięciami formacji. Johan Lanquist był bardziej zainteresowany swoim popowym projektem, choć reszta muzyków zrobiła niemal wszystko, by przekonać go do zostania. Ta decyzja stanowiła przełom, gdyż miejsce za mikrofonem zajął Messiah Marcolin (właśc. Bror Jan Alfredo Marcolin, ur. 10 grudnia 1967), były wokalista Mercy. Kiedy usłyszał on materiał z debiutu, uznał go za najlepszy jaki kiedykolwiek słyszał i nie mógł uwierzyć, że to szwedzka kapela. Messiah wydzwaniał do Leifa i Matsa w środku nocy, twierdząc z uporem maniaka, że jest najlepszym kandydatem na wakat frontmana. Edlingowi odśpiewał nawet a capella Solitude przez telefon. Muzycy początkowo mieli go za świra, ale kiedy Messiah zobligował się na przyjazd do Sztokholmu ze swego domu z południowej Szwecji, chłopaki zaczęli go traktować poważnie. W efekcie Edling i reszta byli pod wrażeniem głosu Marcolina podczas przesłuchania - byli przyzwyczajeni, że wokal Lanquista zwykle ginął pod potężnymi riffami i zdumiała ich skala wokalu Messiaha. Zreorganizowanego składu dopełnili perkusista Jan Lindh oraz drugi gitarzysta Lars Johansson, który w pokonanym polu zostawił m.in. Mike`a Weada (później m.in. Hexenhaus i Mercyful Fate), który podobno grał "za szybko" na potrzeby formacji.
Od 1987 Candlemass związał się z Music for Nations, a w rok później King Diamond zaprosił grupę do udziału w swojej skandynawskiej trasie (bez Larsa Johanssona, który złamał rękę - podczas tournee zastapił go Wead). Po jej zakończeniu kwintet wystąpił na festiwalu "Dynamo" u boku Exodus, Sabbat i Toxik. Wyjątkowym osiągnięciem artystycznym był [2], nagrany w sztokholmskim studiu latem 1987. Na okładce wykorzystano reprodukcję obrazu "Starość" Thomasa Cole`a, Ailsy Mellon i Bruce`a Funda. Tematem wszystkich tekstów była śmierć, a wydźwięk całości podkreślała przeróbka Marsza Żałobnego Fryderyka Chopina. Muzyka wciąż kojarzyła się z Black Sabbath, lecz posiadała bez wątpienia własny, patetyczny i niezwykle ponury nastrój (The Well Of Souls, Samarithan, Mourner`s Lament). Album łączył intensywne agresywne riffy z delikatnymi z intrygującymi interludiami, nadając całości szokujący i przygnębiający efekt. Był to dzieło idealne w najmniejszym calu, bez choćby cienia przesady. Szwedzi z pewnością nie byli odkrywcami gatunku, ale krążek ten bezapelacyjnie definiował epicki doom metal. Dużą rolę w pozytywnym odbiorze płyty odegrał głos Marcolina. Jego wibrujący wokal z operowymi inklinacjami doskonale współgrał z nieco odmienionym obliczem samej muzyki. Porównując [2] do poprzednika, nowy materiał wypadł bardziej żwawo. Najwspanialszymi momentami na płycie był At The Gallows End o mocno balladowym charakterze oraz Dark Are The Veils Of Death z mocno zapadającym w pamięć riffem Johanssona. Album ten, mimo większej przystępności, nie stracił nic ze swojego dusznego klimatu. Do dziś krążek stanowi arcydzieło gatunku.
Zespół był na fali, również podczas robiących duże wrażenie koncertów, na których odziany w czarny habit Marcolin, głębokim zawodzeniem nadawał muzyce mistyczny wydźwięk. [3] kontynuował podjęty styl i do dziś wśród fanów zespołu można spotkać takich, którzy własnie to wydawnictwo uznają za najlepsze w dziejach Candlemass. Album nie nudził na żadnym ze swoich artystycznych zakrętów, a materiał znów wyrywał się spod sztywnych granic gatunku. Sporo utworów zagrano w nośnym i cieszącym ucho tempie, ale nie zapomniano o powolnych walcach rozsadzających czaszkę. W Mirror Mirror zawarto pierwotną siłę Black Sabbath, a Messiah atakował donośnym wibratem, co stwarzało niemal wrażenie obcowania z operą przepełnioną sakralnym patosem. Ten występował również w majestatycznym Epistle No.81, skomponowanym oryginalnie przez XVIII-wiecznego szwedzkiego muzyka i poetę Carla Michaela Bellmana. Niezwykle melodyjne numery emanowały poetyką śmierci i do historii metalu przeszły takie numery jak A Cry From The Crypt, Darkness In Paradise, Bearer Of Pain oraz odegrany w nieco szybszych tempach niezwykły The Bells Of Acheron. Od całości odstawał (choć nadal mógł być wyznacznikiem gatunku dla wielu przyszłych kapel) tylko Incarnation Of Evil - Edling nigdy podobno nie lubił tego kawałka, a zespół nagrał go tylko za namową Messiaha (był po prawdzie przeróbką Black Messiah Nemesis, który Marcolin uwielbiał). Na koniec dorzucono Black Sabbath Medley, zlepek fragmentów największych przebojów Iommiego i spółki. Jan Lindh nie przemęczał się za swoim zestawem perkusyjnym, ale jego miarowe i hipnotyczne tempa wprowadzały słuchacza w stan muzycznej hipnozy. Riffy i kapitalne zagrywki duetu Johansson-Björkman sprawiały, że tego albumu chciało się słuchać niemal w kółko. Krytycy pisali, że płyta "stanowiła szczyt, na który warto było się wspiąć podejmując próbę zdobycia doomowego wierzchołka".
O ile [3] w pewnych momentach kierował się ku mrocznemu bardziej tradycyjnemu heavy, to [4] był najdoskonalszym wyrażeniem mistycyzmu i smutku ówczesnego stylu Candlemass. Zastosowano łagodniejsze niż zazwyczaj miniatury i interludia, brzmiące niczym ze snu. Ten album był podróżą duszy poza ciało - ascetyzm klasztornej celi z [2] i mroczną surowość [3] zastąpiono transcendentalną wędrówką przez toczące się leniwie melodie w lekko zwolnionym tempie i rozmytych pastelowych kolorach. Był to jednak także zespół wciąż potrafiący przemieszczać góry i zgrabnym nawiązaniem spinającym w całość dotychczasowy dorobek stanowiło umieszczenie nowej wersji Under The Oak. Z kolei Somewhere In Nowhere wydawał się skromnym wypełnieniem, a w rzeczywistości był ukrytą kwintesencją muzycznego przesłania krążka, z ulotną gitarową solówką pod koniec. Messiah Marcolin śpiewał jak zwykle znakomicie, choć tym razem jego głos lekko cofnięto w głąb gitarowej ściany. Formacja dalej snuła niemal hipnotyczne opowieści, dodając kilka akcentów mocniejszych i bardziej melodyjnych. Dowodem na to był Dark Reflections ze średnim tempem i mocnym riffem przewodnim, znakomicie lawirujący na granicy doom i heavy metalu. Album prezentował wachlarz naprawdę nieszablonowych pomysłów, a Szwedzi potwierdzili swoją klasę, nienaganną technikę i zmysł kompozycyjny w świetnym The Edge Of Heaven oraz monumentalnym A Tale Of Creation. Tylko jeden raz Candlemass zaprezentował się z innej strony - instrumentalny Into The Unfathomed Tower znalazł się na płycie, aby dać odpór szydercom, którzy zarzucali zespołowi brak umiejętności szybkiego grania. Podsumowaniem najlepszego okresu działalności formacji był koncertowy [5], będący zapisem występu w Sztokholmie z 9 czerwca 1990. 27 kwietnia 1991 Candlemass wystąpili na International Music Festival w Jastrzębiu Zdroju u boku Atrocity, Massacre, Dragon i Vader. Pod koniec roku z grupy odszedł Marcolin - podobno był "zbyt mistyczny, operowy, mroczny i prawdziwy". Wokalista dołączył do utworzonego przez Mike`a Weada Memento Mori (później jeszcze do Colossus), a Edling i reszta postanowili kontynuować działalność bez Mrocznego Mnicha.


Od lewej: Leif Edling, Jan Lindh, Messiah Marcolin, Mats Björkman, Lars Johansson

Wydany w maju 1992 [6] był udany muzycznie, ale krytycy nie zostawili na płycie suchej nitki, zarzucając nowemu materiałowi stereotypowość, bałaganiarstwo formalnie i niepotrzebne zafascynowanie brzmieniem klawiszy, co miało niby odrzeć muzykę z niesamowitej aury, jaką posiadała na pierwszych czterech płytach. Fakt - Marcolin był dla wielu fanów ikoną, która nierozerwalnie kojarzyła się z Candlemass. Jego wokal "unosił" poprzednie albumy ponad wszystko inne czyniąc z nich wokalne arcydzieła. Thomas Vikström był niezłym wokalistą, ale nie był Messiahem i przez ten fakt wielu fanów skreśliło go już na starcie. Stylistycznie był to ciekawy konglomerat lekko podanego tradycyjnego heavy, metalu epickiego i czegoś specyficznego w klimacie, tym razem bez dominacji średniowiecznej posępności, ale z odpowiednim poziomem niepokoju i to w melodyjnym stylu. Najwięcej ze starego grania zostało w długich kompozycjach jak Where The Runes Still Speak i Temple Of The Dead, nieco przypominających nagrania z debiutu także w śpiewie Vikstroma, który dołożył wszelkich starań, aby wypaść nie gorzej niż Johan Langquist, przy jednoczesnym odżegnaniu się od prób "messiahowania". Te kawałki były bardzo dobre, jednak pytanie "co by było gdyby" zaśpiewał je Marcolin zawisło nad Candlemass. Ponure granie zaproponowano także w The Ebony Throne i w pewnym stopniu również w The End Of Pain, ale najciekawiej wypadły utwory w nowym stylu, wykraczające poza ramy tradycyjnego pojmowania heavy w Skandynawii w latach 80-tych, przepełnione atmosferą jak z koszmarnego snu, a przy tym o potężnej dawce znakomitych melodii z naciskiem na wręcz radiowe refreny. Z tej puli trzeba było wyróżnić The Dying Illusion oraz Julie Laughs No More i w tej konwencji Vikström wypadł wyśmienicie, potrafiąc operować głosem dosyć niskim i raptownie wchodząc w wysokie rejestry lub stać się nagle bardzo delikatnym. Do tego doszły wyborne klimatyczne solówki gitarowe wtrącane czasem w nieoczekiwanych miejscach. Apogeum takiego grania Candlemass osiągnęli w Black Eyes z przeszywającymi riffami i porażającym refrenem. Bas Edlinga zabrzmiał dośc skromnie z cofniętego planu, natomiast perkusja Lindha siała zniszczenie, lokując się w centralnym punkcie nowego przestrzennego brzmienia. Wszystkiego dopełniał kroczący Aftermath z budzącym zdumienie gitarowym dialogiem. Tekstowo kawałki dotyczyły utraty młodzieńczych złudzeń i upadku cywilizacji.
Płyta sprzedała się bardzo słabo i muzycy poszli własnymi drogami. Mats Björkman, Lars Johansson i Jan Lindh utworzyli Zoic, natomiast Leif Endling utworzył projekt Abstrakt Algebra (m.in. Mike Wead), z którego większość muzyków znalazła się w reaktywowanym wkrótce składzie Candlemass. Jednakże [7] okazał się niepowodzeniem, tak naprawdę zawierając materiał mający trafić w pierwotnym zamierzeniu na drugi krążek Abstrakt Algebra. Album zdominowały konwencjonalne kompozycje heavymetalowe z tekstami pełnymi narzekań na otaczający nas świat (I Still See The Black, Apathy) oraz odrażającymi wstawkami elektroniczno-pseudohipnotycznymi w stylu Cylinder. Wszystko było co prawda technicznie zagrane perfekcyjnie, lecz utwory nie posiadały ani krzty dawnej magii. Czasem odnosiło się wrażenie, że płytę nagrano na siłę. Pewnym powrotem do stylu Black Sabbath był [8], choć z pewnym stonerockowym zabarwieniem (Droid, Elephant Star). Po totalnej klapie jaką był poprzednik, ten album miał swoją wyraźną tożsamość i namacalny klimat (ARX/NG 891), światełko nadziei na lepsze czasy niosły ze sobą Tot z wybuchową końcówką i Blumma Apt. Flodqvist dobrze wypadł na tle tych zakręconych kosmicznych utworów - raz śpiewając, raz szeptając. Po tym - jakby nie patrzeć - artystycznym niepowodzeniu - zespół rozpadł się po raz kolejny w 2000.
Mijały lata i fani niemal pogodzili się z faktem, że Candlemass nie wróci na scenę. Jednak pod koniec 2000 obiegła świat sensacyjna informacja - zespół nie dość, że postanowił wrócić, to jeszcze w oryginalnym składzie. Wydany 2 maja 2005 przez Nuclear Blast [10] zdawał się gatunkowo doskonały - pełen mocy i niepowtarzalnej atmosfery podniosłości. W niczym właściwie nie ustępował najwybitniejszym osiągnięciom formacji - pomimo, że wcześniejsza trylogia z Messiahem poniekąd przewartościowała pojęcie epickiego doomu, a Candlemass z okresu [2] niejako sam z siebie potrafił wygenerować niepowtarzalną atmosferę. Wszystko otwierał mocarny Black Dwarf, wpisujący się idealnie w oczekiwania fanów. W podobnym stylu prezentował się Assassins Of The Light, a Seven Silver Keys wytwarzał znajomy zatęchły średniowieczny klimat z pobrzmiewającymi echami [6]. Udaną próba wkrzeszenia dawnej magii był monumentalny Copernicus, z klasycznym ślimaczym tempem, elementami epickimi, naprzemiennymi uderzeniami zwalistych riffów w zwrotkach i mistrzowską wzniosłością w refrenie. Mało wnosił za to instrumentalny The Man Who Fell From The Sky, lepiej wypadł kierujący swe ostrze ku heavy metalowi Witches, ale oba przewyższał szybki Born In A Tank. Pędzący Spellbreaker oferował wachlarz kruszących wybornych zagrywek, doskonale mieszając powagę i dojrzałość z ukrytą przebojowością. Samo brzmienie było nieco ostrzejsze niż za dawnych lat, natomiast Marcolin wydawał się niezdecydowany, którą pozę ostatecznie przybrać - szalonego mnicha czy solidnego heavymetalowego śpiewaka. O ile trzy pierwsze krążki z Messiahem robiły natychmiastowe piorunujące wrażenie od pierwszego odsłuchu, ten album "nie załapywał" od razu, gdyż Candlemass zamiast wciągać do mrocznego lochu, okazał siętu miejscami kwintetem epicko-heavymetalowym. Niemniej był to fantastyczny powrót po latach i jednocześnie przykład dla wielu dawnych kapel, których nie było stać na stworzenie muzycznej atmosfery z czasów triumfów z przeszłości. Żałować należało, że Marcolin wkrótce ponownie odszedł w niezbyt jasnych okolicznościach, a swoją decyzją postawił kolegów w niewesołej sytuacji. Muzycy bowiem mieli już nagraną muzykę na nową płytę i nagle musieli znaleźć zastępcę.


Messiah Marcolin

Wyłoniony w castingu Robert Lowe, frontman amerykańskiego Solitude Aeternus, okazał się kołem ratunkowym, które ocaliło niebezpiecznie dryfujący zespół przed ponownym pójściem na dno. Na [11] zaśpiewał on melodyjnie, czysto i wysoko - na pewno nie tak operowo jak jego poprzednik, ale za to co najmniej bardzo dobrze. Jednak nawet głos Lowe`a niewiele by pomógł, gdyby muzyka była kiepska. Drugi w historii Candlemass concept album, traktujący o toczących współczesną cywilizację problemach depresji i samobójstwa, wypełniły utwory typowo doomowe, ale jednocześnie na tyle nowoczesne i różnorodne, że z łatwością wytrzymywały konkurencję ze strony metalowej młodzieży (Of Stars And Smoke, Clearsight, Embracing The Styx). Jak pisali krytycy: "Wokół tej płyty roztacza się bardzo gęsta mgła, która nie każdemu pozwoli dotknąć materii, jaką jest ta muzyka". Innymi słowy, nie była to płyta dla każdego, przynajmniej nie na jedno podejście. Zawarty na niej materiał to niemal 54 minuty ambitnego, posępnego i smutnego grania, które po prostu nie każdemu mogło przypaść do gustu. Jednak dla większości tym albumem Candlemass zapewnili sobie następną kadencję na doomowym tronie. [12] zawierał dwa nowe utwory (Lucifer Rising, White God), ponownie nagraną wersję Demon`s Gate oraz 9 kawałków koncertowych z Aten z 2007.
[13] był jeszcze lepszy - szybki If I Ever Die kontynuował najlepsze tradycje otwieraczy w stylu Black Dwarf, a do starych czasów nawiązywały toczące się wolno niczym walec Hammer Of Doom i My Funeral Dreams. Album zawierał wszystkie niezbędne elementy stylu Candlemass, oczywiście z niesamowitymi basowymi riffami Edlinga w tle, które zawsze były "płomieniem rozświetlającym drogę pozostałym instrumentom". Lowe mocniej wtopił się w zespół - jego śpiew może nie był wokalnym fajerwerkiem, ale czuć było dobry warsztat i profesjonalizm. Wielką gratką dla fanów był 5-płytowy [14]: pierwszy CD zawierał koncert z Jönköping z 1987, drugi - znacznie lepszej jakości występ na żywo z Buckley Tivoli z 1988, trzeci - demówki z [10], czwarty - demówki z [11] z Matsem Levénem za mikrofonem, a piąty - pozostałe rarytasy (m.in. przesłuchanie Johana Langqvista przed nagraniem [6]) i kilka koszmarków (dyskotekowa wersja Lucifer Dance).
[15] okazał się nie tylko najlepszym dokonaniem z Lowe, lecz również jednym z najwybitniejszych krążków Candlemass w ogóle. Materiał bez trudu wytrzymywał porównania z legendarną przeszłością i nie posiadał żadnych słabych punktów. Każda minuta miała swoje uzasadnienie, przykuwając uwagę słuchacza od pierwszych chwil i nie pozwalając się od siebie uwolnić. Jednocześnie formacja trzymała się sprawdzonych kanonów, tym razem wspinając się na wyżyny twórczego wykorzystania własnych pomysłów. Wszystko jedno czy miażdżąc jak w mocarnym Prophet, rozpędzając się w typowym dla siebie walcowatym stylu w tytułowym Psalms For The Dead, czy skupiając się na klimatycznym ciężarze (The Sound Of Dying Demons, Waterwitch). Znakomicie zaprezentował się Lars Johansson, serwując nadzwyczej zróżnicowane solówki, a Robert Lowe w końcu zaśpiewał w umiarkowanej manierze, rezygnując z wielu niepotrzebnych szarż, co lepiej zgrało się ze zwartą zawartością całości. Uwagę zwracały też świetne partie klawiszy, za które odpowiadał Carl Westholm - wieloletni współpracownik zarówno Candlemass, jak i Leifa Edlinga w jego pobocznych projektach. To właśnie jego zasługą było kilka patentów, których prędzej fani spodziewaliby się po Krux niż po Candlemass. Prawdziwie mistrzowskie wykorzystanie Hammondów w wykonaniu Pera Wiberga (m.in. Spiritual Beggars i Opeth) uwypuklono w Siren Song. Niewykorzystane wersje demo numerów z tej płyty oraz nowa kompozycja The Pendulum trafiły na minialbum [19] z marca 2020.
Na [20] muzycy wykorzystał dziesiątki lat doświadczenia i arsenał riffowy, który stał się podstawowym dla doomu - ponownie ostrożnego i zachowawczego. Tytułowy Sweet Evil Sun ogniskował w sobie muzyczną filozofię całości, bo zagrano tutaj epicki element heavy, doom i stoner, przynajmniej w częściowej głównej osnowie melodii. Tak grało wtedy wiele zespołów o znacznie mniejszym doświadczeniu. Solidnie i przewidywalnie rozpoczynał się Wizard Of The Vortex, w którym przemieszano debiut z [11] w samym sposobie narracji epickiej - ale to wszystko już było, poza tym brzmiało wtórnie. Fragment końcowy z anemicznymi chórkami był po prostu słaby. Zachowawczo i ostrożnie wybrzmiał również Angel Battle, ale tu wrzucono przynajmniej szybsze momenty sautentycznie kruszące. Candlemass poprzez narrację w finale tej kompozycji budował pomost klimatyczny do kroczącego bezwzględnie Black Butterfly i ten numer porażał bezwzględnym dramatyzmem i dziwił czemu jakoś to wygładzano w łagodniejszym refrenie. Grupa jak zwykle potrafiłą zagrać coś z niczego, jak w powszednim heavy/doomowym When Death Sighs. Ten teatr grozy jakoś tu nie do końca przekonywał, bez Messiaha. Scandinavian Gods to klasyczny heavy metal w leniwym tempie na średnim poziomie i album wypełniony takimi utworami innego zespołu, raczej by entuzjazmu nie wzbudził. Najdłuższy Devil Voodoo zaczynał się od gitar akustycznych balladowo w smutnym stylu, potem wiele się nie działo i pośród tej nudy najbardziej irytowało pozorowanie grania energicznego. Ponownie smutno i refleksyjnie zaczynał się Crucified i zaczynał się znów festiwal rytmicznych miarowych i dosyć szybkich riffów, mrocznych i okrutnych w czarnych barwach. Tak po amerykańsku tu zagrano, ale tylko po prostu dobrze i niesamowicie przewidywalnie, a na interesujący refren zabrakło pomysłu (pomimo dzwonów i sabbathowych riffów). Wypalona mrokiem jałowa ziemia witała słuchacza w przeciętnej narracji w Goddess. Johan Längquist zaśpiewał dobrze - zresztą słychać, ze grupa na niego stawiała, eksponując jego wokal i nie przeszkadzając mu, kiedy dochodził do głosu. Ogólnie wykonanie lepsze niż na albumie poprzednim, a na pewno dużo lepsze były gitarowe solówki (pełne treści). Brzmienie niezbyt ciekawe - najeżone drapieżnością gitary nieco przestarzałe i nazbyt old schoolowe, po raz kolejny jakby narzucono przez specyficzną produkcję Marcusa Jidella. Materiał przewidywalny, z mało oryginalnymi melodiami i bez żadnego hita na miarę marki Candlemass.
Dyskografię uzupełnia wydana w 1993 EP-ka Sjunger Sigge Furst, która zawierała utwór Bullfest, a także trzy kawałki wykonywane po szwedzku. Na 25-lecie debiutu nagrano płytę Epicus Doomicus Metallicus - Live At Roadburn 2011 - z Johanem Längquistem za mikrofonem i gitarzystą Klasem Bergwallem (zastępującym niedysponowanego Larsa Johanssona) - którą wydano dopiero 12 lipca 2013. Zespół odegrał cały materiał z pierwszej płyty w identycznej kolejności.

Byli i obecni członkowie zespołu występowali też w innych grupach:

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA KLAWISZE
[1] Johan Längquist Mats Björkman Leif Edling Mats Ekström -
[2-5] Messiah Marcolin Mats Björkman Lars Johansson Leif Edling Jan Lindh -
[6] Thomas Vikström Mats Björkman Lars Johansson Leif Edling Jan Lindh -
[7] Björn Flodqvist Mike Amott Leif Edling Jejo Perkovic Carl Westholm
[8] Björn Flodqvist Mats Stahl Leif Edling Jejo Perkovic Carl Westholm
[9-10] Messiah Marcolin Mats Björkman Lars Johansson Leif Edling Jan Lindh -
[11-15] Robert Lowe Mats Björkman Lars Johansson Leif Edling Jan Lindh -
[16-17] Mats Levén Mats Björkman Lars Johansson Leif Edling Jan Lindh -
[18-21] Johan Längquist Mats Björkman Lars Johansson Leif Edling Jan Lindh -

Johan Längquist (ex-Jonah Quizz), Leif Edling (ex-Nemesis), Mats Björkman (ex-ATC), Messiah Marcolin (ex-Mercy), Lars Johansson (ex-Hexagon),
Mike Amott (ex-Carnage, ex-Carcass, Arch Enemy, Spiritual Beggars), Björn Flodqvist (ex-Gone), Robert Lowe (ex-Solitude Aeturnus, ex-Last Chapter, ex-Concept Of God),
Mats Levén (ex-Treat, ex-Abstrakt Algebra, ex-Yngwie Malmsteen, Krux, ex-At Vance, ex-Therion, ex-Fatal Force, ex-Radiance, ex-Amaseffer, ex-Aeonsgate)


Rok wydania Tytuł TOP
1986 [1] Epicus Doomicus Metallicus #4
1987 [2] Nightfall #1
1988 [3] Ancient Dreams #10
1989 [4] Tales Of Creation #24
1990 [5] Live (live)
1992 [6] Chapter VI #4
1998 [7] Dactylis Glomerata
1999 [8] From The 13th Sun
2003 [9] Doomed For Live (live / 2 CD)
2005 [10] Candlemass #1
2007 [11] King Of The Grey Islands #12
2008 [12] Lucifer Rising EP
2009 [13] Death Magic Doom #12
2010 [14] Doomology (box / 5 CD)
2012 [15] Psalms For The Dead #1
2016 [16] Death Thy Lover EP
2018 [17] House Of Doom EP
2019 [18] The Door To Doom
2020 [19] The Pendulum EP
2022 [20] Sweet Evil Sun
2025 [21] Black Star EP

          

          

          

    

Powrót do spisu treści