
OKRES PIERWSZY: SPEED MANIA (1986-1990)
Niemiecki zespół przekształcony pod koniec 1985 w Herne (Północna Westfalia) z Avenger z inicjatywy Petera Wagnera (ur. 22 grudnia 1964). Pierwsze dwie płyty zawierały sprawne, choć pozbawione wcześniejszego polotu Avenger nagrania na pograniczu modnego wówczas power/speedu (Deceiver, Hand Of Glory, Dead Error), a na perkusji zagrał młody Jörg Michael. Podczas nagrywania [3] znacznie poprawiono umiejętności, a wydawnictwo należy uznać za pierwszą produkcję Rage z prawdziwego zdarzenia (In The Darkest Hour, Don`t Fear The Winter). Na [4] chwytliwych kompozycji odnotowano znacznie więcej. O atrakcyjności krążka stanowiły nie tylko świetne solówki Schmidta, ale także bardziej złożona struktura większości utworów i znaczne ożywienie w partiach wokalnych Peavy`ego. Ten starał się bardzo, poszukiwał coraz to nowych rozwiązań i nie trzymał się już tylko dość wysokich marnych zaśpiewów. Płytę otwierało intro zagrane na pianinie, zaczerpnięte z twórczości Prokofiewa. Po nim następowało dziewięć urozmaiconych kompozycji z pogranicza power/speedu. O ile takie numery jak szybki Make My Day, rozpędzony The Inner Search czy speedowy Talk To Grandpa niczym specjalnym się nie wyróżniały, to pozostałe kawałki wypadły znacznie ciekawiej. Intrygował mroczny Time Waits For Noone z gęstym podkładem gitarowym, ciekawymi zmianami tempa, przyspieszeniem i pięknymi ozdobnikami gitarowymi. Dość dużym przebojem na koncertach stał się oparty na niezłym riffie i melodyjny Invisible Horizons. Bardzo korzystne wrażenie sprawiał utrzymany w średnim tempie z przyspieszeniem w refrenie She. Najlepszym od strony wokalnej z kolei okazał się Light Into The Darkness. Krążek może nie stanowił jakiegoś wyraźnego przełomu w twórczości tria, ale zwiastował lepsze czasy, a także lekki zwrot w stronę dojrzalszej muzyki. Grupa odtąd systematycznie pięła się w górę w hierarchii nie tylko niemieckich kapel, zyskując coraz większy rozgłos i uznanie.
[5] kontynuował styl poprzednika, a otwierający That`s Human Bondage był pełnym ekspresji utworem ze świetnym brzmienim gitary. Zmarłemu ojcu Wagnera poświęcono melancholijny Flowers That Fade In My Hand. Największym przebojem był świetny Saddle The Wind ze wspaniałym riffem i klasyczną galpoadą zagraną na dwie centralki. Na płycie zagościły też utwory co najmniej dziwne jak Can`t Get Out czy Nobody Knows z głupawym tekstem. Na [8] wszelkie partie symfoniczne wykonane zostały przez prawdziwą orkiestrę, bez użycia klawiszy. W porównaniu do [5] największą zmianą był bez wątpienia wokal Wagnera, który zaczął śpiewać znacznie niżej, dzięki czemu interpretacja utworów zyskała wymiar poważniejszy i głębszy. Shame On You nosił znamiona metalowego hitu, a Enough Is Enough posiadał cudowną przebojową melodię. Dalej było raz lepiej (Questions, Take Me To The Water, Not Forever), raz gorzej (Power And Greed, The Body Talks, Difference), ale przez cały czas panowie nie schodzili poniżej pewnego poziomu. Do gustu przypadł także cover Accept Fast As A Shark. Całość cechowała się graniem dość atrakcyjnym, choć w większości z mało atrakcyjnymi melodiami. Grupa określiła się zdecydowanie w powermetalowej formie, bez niemieckiej tradycyjnej speed-manii i podlewania wszystkiego thrashowym sosem. Czasem ten album mocno się przecenia, a tymczasem materiał prezentował poziom różny, choć wykonanie całości stało na niezłym poziomie. Od tego czasu przestano opisywać Rage poprzez pryzmat innych zespołów, a w 1992 ekipa Wagnera właściwie odpowiedników nie miała. Wersja rozszerzona zawierała udane bonusy w postaci Bury All Life i I Want You. Niemcy wreszcie stali się stylistycznie rozpoznawalni, a ich kariera nabrała rozpędu, mimo podejrzanej produkcji ("sucha" gitara, słabo słyszalny bas, mało dynamiczna perkusja).

Od lewej: Chris Efthimiadis, Manni Schmidt, Peavy Wagner
OKRES DRUGI: NA SZCZYCIE (1991-1996)
Wydany w kwietniu 1992 [7] diametralnie zmienił pozycję Rage na scenie metalowej i grupa Wagnera przestała być "jednym z wielu" power/speed/thrashowych zespołów niemieckich o znaczeniu lokalnym. Był to krążek inny niż poprzednie, choć przecież Wagner wcale daleko nie odszedł od wypracowanej przez lata formuły. Wszystko jednak uproszczono, lider zaśpiewał lepiej i z większym nastawieniem na agresywnie podane melodie o jasno wyrażonej powermetalowej formie, bez niemieckiej speed manii i podlewania wszystkiego thrashowym sosem, co wcześniej się zdarzało nie raz. Przez lata krążek przeceniało wielu krytyków, nawet dając maksymalne oceny, a przecież kompozycje tu umieszczone prezentowały poziom różny - od wybornych niezapomnianych killerów poprzez typowe dla Rage średniaki po mało udane numery. Zarówno otwarcie Shame On You z oryginalnym wykorzystaniem motywu wschodniego jak i zakończenie w postaci Difference to utwory, które szczególnej chwały zespołowi nie przynosiły. Trudno było je nawet porównywać z żywiołowym i zbudowanym w oparciu na genialny refren Medicine, który był esencja stylu "prawdziwego" Rage z odpowidenią agresją riffów w połączeniu z chwytliwą zaraźliwą melodią. Drugim fantastycznym kawałkiem był Not Forever i tego łagodnego dramatyzmu trio wydobyło tu ogromne pokłady. Największym killerem był jednakże znakomicie rozwiązany w sferze melodii Enough Is Enough, w którym zespół kapitalnie i płynnie przemieszczał się od surowszych riffów zwrotek do potoczystego refrenu. To wkrótce stało się cechą rozpoznawcza tej ekipy, która nigdy potem tego nie zatraciła (poza era Smolskiego). Manni Schmidt spisał się doskonale i znaczna część sukcesu tego albumu należała jego grze, natomiast swobodna gra Chrisa Efthimiadisa po prostu zachwycała. Wagner miał zawsze wielkie szczęście do perkusistów, ale chyba właśnie z Chrisem rozumieli się najlepiej. Masa bardzo dobrego grania ponadto, ze wskazaniem na Power And Greed - atrakcyjną transpozycję speedmetalowego oblicza Rage z lat wcześniejszych dostosowaną do nowego stylu poprzez wykorzystanie prostego melodyjnego refrenu. Melodia była na tym albumie najważniejsza, czasem nawet kosztem mocy jak w Take Me To The Water, który był jednak za długi. Dołożone tu motywy poboczne z niby pląsem wojowników wokół ogniska dużego wrażenia nie robiły. W The Body Talks zgrabnie połączono rock z powermetalem, a w paru innych kompozycjach także znalazły się różne smaczki, potem niejednokrotnie eksploatowane i pojawiające się na kolejnych albumach. W końcu dorzucono kilka eksperymentów, gdzie połączono są ze sobą składniki bezpieczne i zgodne, a w efekcie wyszła paląca agresywnie mieszanka, zwana potem "rage metalem". Fast As A Shark to znakomity cover Accept - wybrany zdecydowanie nieprzypadkowo doskonale oddawał styl własnych utworów. Od tej płyty Rage przestano opisywać poprzez pryzmat innych zespołów, choć produkcyjnie wydawnictwo nie zachwycało przy suchej gitarze, słabo słyszalnym basie i mało dynamicznej perkusji. Album dopiero w 2002 zyskał swoje brzmienie w zremasterowanej wersji, zresztą rozszerzonej o pięć bonusów. Powstała płyta nieco nierówna, ale mająca ogromne znaczenie nie tylko dla samego Rage, ale dla całego niemieckiego powermetalu z nastawieniem na ekspozycję melodii.
Muzycy postanowili kontynuować wcześniej obrany kierunek, mocniej stawiając na melodykę i podkręcając tempo. [9] zawierał zestaw numerów zagranych na dużym luzie, wśród których znalazło się kilka wręcz sztandarowych kawałków Rage. Należały do nich: ciężki i rytmiczny Firestorm, mocny i potężnie brzmiący Nevermore oraz żwawy i nastrojowy jednocześnie Refuge z melodyjną solówką. Niezłe były The Pit And The Pendulum z wolniejszym tempem oraz charakteryzujący się przesterowanym momentami wokalem Raw Caress. Poza niezdarnymi From The Underworld i Her Diary`s Black Pages, całość jawiła się znakomicie. Bez wątpienia prawdziwą ozdobą kawałków były znakomite partie gitarowe Schmidta, który po tym krążku odszedł do Grave Digger. W 2002 wydano reedycję z pięcioma interesującymi bonusami: akustycznym Another Kind Of Madness, czadowym Truth Hits Everybody, kroczącym I Can`t Control Myself, nastrojowym Beyond The Pale i przeróbką Black Sabbath Paranoid. Płyta była ostatnią produkcją dla Noise Records, gdyż formacja związała się z wytwórnią Gun.
[10] uważany jest powszechnie za najwybitniejsze osiągnięcie Rage. W grupie doszło do zmian personalnych, zatrudniono nowy duet gitarzystów: Spirosa Efthimiadisa i Svena Fischera, którzy wnieśli pokłady niezwykłej energii do swej gry. Wagner konsewentnie podążył na tej płycie ku śmielszemu postawieniu akcentu na melodie kosztem drapieżnego brzmienia. Był to materiał porywający i mniej siermiężny, jak to czasem bywało w przeszłości. Te ponad 68 minut dawało niezwykłe świadectwu talentu lidera, wyjątkowo w tamtym okresie płodnego artystycznie i w żadnym wypadku nie odczuwało się jakiegoś schematyzmu czy też pójścia na skróty. Otwierał wszystko galopujący tytułowy Black In Mind z szarżami dwóch gitar, lekko pokręconymi solówkami oraz rozkwitającym refrenem. Potem reszta materiału miażdżyła swoją potęgą i nie było tu miejsca na słabsze kompozycje. The Crawling Chaos cechowały niezbyt często występujące na tym krążku thrashowe zagrywki, natomiast Sent By The Devil czarował nieprawdopodobnym wykorzystaniem rockowego motywu o rozpoznawalnych cechach Rage w powermetalowej kompozycji i najbardziej powalały tutaj riffy w refrenie.
W Forever kwartet zadziwiał i wzruszał - ten refren był szczególny i zaweirał coś niedopwoiedzianego co jednoczesnie urzekało (Wagner zaśpiewał ten numer z ogromną dawką emocji). Kiedy liderowi zdarzały sięwokalne potknięcia, potrafiła go udanie skryć ostra ściana gitarowa jak w Until I Die, przy jednoczesnym zastosowaniu doskonałej energetycznej melodii. Z surowszych kompozycji na uwagę zasługiwały power/thrashowe The Price Of War i My Rage, ale refreny nie pozwalały zapomnieć, że to Rage właśnie. W końcu trafiły tu dwa świetne nośne przeboje: Shadow Out Of Time oraz Start!, które fenomenalnie zaaranżowano i wykonano. Na koniec wspaniała ballada All This Time z ażurowym gitarowym wstępem, zamyślonym wokalem i smyczkami w tle - piękne wyciszenie na koniec, po potężnej dawce miażdżącego metalu. Jedynym momentem kontrowersyjnym płyty był umieszczony w środku ponad 10-minutowy In A Nameless Time i wydawało się, że album krótszy i pozbawiony tego nieco nudnego kolosa byłby strawniejszy. Nowi gitarzyści spisali się na medal, Chris Efthimiadis zaliczył kolejny znakomity występ. Pewne zastrzeżenia występowału pod adresem basu, gdyż pomimo dosyć masywnego brzmienia, ten instrument był mało słyszalny i wrzucony na dalszy plan.

Skład z 1995. Od lewej: Spiros Efthimiadis, Sven Fischer, Chris Efthimiadis, Peavy Wagner
15 kwietnia 1996 na rynku ukazał się [11] - pierwszy album Rage nagrany z towarzyszeniem pełnej orkiestry symfonicznej (z Pragi) i jeden z pierwszych takich zabiegów w kręgach muzyki metalowej na taką skalę. Utwory jakie znalazły się na tym albumie był znanymi już klasykami, ale tutaj zyskały nową i czasami zupełnie odmienną od pierwowzoru oprawę. Sposób w jaki zaaranżowano poszczególne kawałki stanowił doskonałość samą w sobie - każdemu z utworów nadano nowy wymiar. Potężny In A Nameless Time zyskał wreszcie godną oprawę i stał się prawdziwą symfonią, przy której oryginalna wersja wypadała blado. Podobnie było z Alive But Dead, który bił na głowę swój pierwowzór z [10]. Zresztą ten utwór znalazł się tu w dwóch wersjach - w pierwszej Rage zagrał z orkiestrą, w drugiej - sama orkiestra. Jednak najciekawszą pozycją na albumie był ponad 15-minutowy Medley złożony z pięciu połączonych ze sobą utworów, z których dwie to miniaturki instrumentalne, stanowiące swoiste pomosty pomiędzy innymi kompozycjami. Pierwszą z nich był motyw z Don`t Fear The Winter z [3], drugą - Firestorm z [9], trzecią - Lost In The Ice (także z [9]), ale bez partii wokalnych. Natomiast Black In Mind i Sent By The Devil z [10] były normalnymi wersjami, wzbogaconymi rzecz jasna o partie symfoniczne. Na koniec dodano All This Time z krązka poprzedniego, który już w oryginale zawierał elementy orkiestrowe - tutaj zostały one jedynie bardziej uwydatnione. Jedyne co można było zarzucić temu wydawnictwu to dość słabe brzmienie, w którym w stu procentach słyszalna orkiestra zagłuszała grę samego Rage. Śpiew Wagnera przypominał bardziej desperackie próby przekrzyczenia orkiestry, niż rzetelne operowanie głosem. Ten album skierowano przede wszystkim do fanów Rage, którzy mieli okazję usłyszeć swoje ulubione utwory w innych ciekawszych wersjach. Perfekcyjnie udany zabieg współpracy metalowego zespołu z orkiestrą - szkoda, że choćby Metallica nie wzięła przykładu z Rage przy nagrywaniu swojego S&M w 1999.
[12] ukazał się 9 września 1996 i był świetną kontynuacją [10]. Warto zauważyć, że znaczna część płyt z tego okresu (także niemieckich) była jakaś smutna, wypełniona depresją, szarością i niezdecydowaniem. Ten album stanowił przeciwieństwo takiego podejścia, choć i tu znalazły się momenty mroczne i ponure. Jednak sensem tej muzyki był pełen rozmachu i energii melodyjny heavy/power, zagrany z tak ogromną pasją i zaangażowaniem, jak chyba nigdy wcześniej. Album był również popisem wokalnym Wagnera, który wcześniej wypadał pod tym względem różnie. Ale ówczesny Rage to nie tylko lider, także duet znakomitych gitarzystów - prawdopodobnie najlepszych, jacy przewinęli się w bogatej historii grupy. Sven Fischer i Spiros Efthimiadis nie posiadali może takich umiejętności technicznych jak Wiktor Smolski, ale idealnie rozumieli o co Wagnerowi w Rage chodziło. Długa to była płyta, ale jakże barwna i różnorodna. Niemożliwym było, aby wszystkie utwory stały na jednakowo wyśrubowanym poziomie. Zresztą w kawałkach nie niosących ładunku agresywnej przebojowości - jak Visions, Desperation czy Silent Victory Wagner chciał przekazać trochę inne emocje i klimat, mniej związany z głównym muzycznym przesłaniem. Prawdopodobnie jednak nieco krótsze dzieło wypełnione w całości wściekłymi melodiami zdemolowałby jeszcze bardziej. Voice From The Vault, Fortress i Frozen Fire stały na wysokim poziomie, ale w pewnych momentach z lekka zatracały charakterystyczną dla pozostałych numerów nieustanną potoczystość, zawierając w sobie więcej z klasycznego heavy, choć oczywiście podanego z typową dla Rage energią. Osiem pozostałych utwórów nadrabiało wszystko z nawiązką, a ich refreny eksplodowały niczym seria fajerwerków - mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy, gdyż każdy z nich był inny. Zniszczenie nadciągało wraz z rozpędzonym Under Control z bombardującą sekcją rytmiczną, świetnymi solówkami i pełnym pasji śpiewem Wagnera. Wspaniałe wrażenie robił singlowy Higher Than The Sky, nagrany w średnim tempie i z obowiązkową dużą porcją melodii. Deep In The Blackest Hole posiadał niesamowicie rozłożone akcenty i frazowanie wokalne, tytułowy End Of All Days porywał dynamiką, a na potęgę refrenu nastawiono chwytliwy Let The Night Begin. Na koniec umieszczono arcydzieło wśród metalowych ballad - wzruszający Fading Hours z użyciem fortepianu i oboju. Było to kapitalne zakończenie świetnego albumu, którym Rage ugruntował swoją wysoką pozycjęna rynku. Całości nadano mix głęboki i bardzo klarowny, pozbawiony tej suchej ascetycznej otoczki, jaka była słyszalna na albumach z początku lat 90-tych.
OKRES TRZECI: WIELKIE PODRÓŻE (1998-2000)
[13] nagrano znów z towarzyszeniem 40-osobowej praskiej orkiestry symfonicznej Lingua Mortis. Album udanie połączył dwa totalnie różne światy muzyczne, które smakowicie się uzupełniały. Tutaj nie było niepotrzebnych dźwięków, wszystko wydawało się przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Nawet intro, które na większości płyt metalowych jest zwykle niewiele znaczącym wstępem, tutaj było niejako utworem samym w sobie. Rage ukazał swoje doświadczenie - muzycy wiedzieli dokąd zmierzali i czynili to z niezwykłą konsekwencją. Zarzucono powermetalowe zagrywki, choć w Sign Of Heaven i Over And Over czuć było ducha [10]. Refleksyjną atmosferę wprowadzał From The Cradle To The Grave i te elementy muzycznego teatru wykorzystano także w oszczędnie zrobionym Days Of December, któremu nadano niemal rockowego ducha. Następnie Rage przybierał oblicze melodyjny, z typowymi dla Wagnera zestawieniami riffów, ale zaskakująco wolnymi tempami (niemrawy Incomplete, dość bezbarwny Turn The Page). Słabo wypadł mocniejszy Heartblood, korzystający z ponurych zagrywek, ale znów przeważał niezbyt interesujący rock i brutalniejszy wokal Wagnera niewiele tu zmieniał. Udany pół-balladowy In Vain (I Won`t Go Down) serwował umiejętnie ograne motywy melodyczne z przeszłości, a ekscytujący Immortal Sin emanował dbałością o szczegóły. Ciekawie przerobiony Paint It Black The Rolling Stones z właściwie błahego oryginału w wykonaniu Rage nabrał cech smutnych i melancholijnych. Końcówka słaba i nie wiadomo co formacja chciała grać w rozwlekłym Just Alone. Moc nie była celem Rage na tej płycie, postawiono natomiast na inne atuty metalowego grania, jak atrakcyjne melodie, stylizowane na ambitne dzięki klawiszom i planom dalszym. Ten album nie był dla każdego, zawierał natomiast intrygujące kompozycje, zaaranżowane w formie przyciągającej ambitnego słuchacza. Wydawało się jednak, że temu duetowi gitarzystów takie granie niezbyt leżało, a miejscami po prostu przesadził z łagodnością i refleksyjnością.
Wydany 4 października 1999 [14] stanowił opus magnum drugiego okresu twórczości. Już nigdy później Niemcy nie potrafili wznieść się na takie wyżyny artystyczne jak na tym krążku. Nowy materiał jakby kontynuował lżejszą stylistykę, ale czuło się doką to granie zmierzało. Nie było już tego przytłaczającego ciężaru, który był wyznacznikiem poprzedniej produkcji, choć niektóre kawałki miały takie zapędy. Partie orkiestry jeszcze bardziej uwypuklono, a całość stanowiła opowieść o wędrówce dusz rozpoczynającej się wraz ze śmiercią. Rage był tutaj teatralny i symfoniczny, choć nie w tak jawny sposób jak na [11]. Wszystko rozpoczynał brzmiący niczym Savatage Beginning Of The End, a następujący po nim Back In Time miał wiele z filmowych soundtracków. Zespół był w tych numerach wyciszony, bez wściekłości i biczowania riffami. W tytułowym Ghosts dominowała plastyczna rockowa teatralność, a typowy dla Rage refren przeplatał się z orkiestrowym tłem i niemal psychodeliczną atmosferą filmu grozy. Hitem płyty niewątpliwie był kapitalny Wash My Sins Away, prawdziwie porywający w refrenie. Przekaz Fear sprytnie potęgowano klawiszami - niby w tle, ale zmuszającymi do skupiania na nich uwagi, obok spokojnej i melancholijnej melodii. Rozmarzone granie powracało w Love And Fear Unite i nieco ostrzejszy refren nie zmieniał pastelowego charakteru kompozycji.Vanished In Haze to niemal kołysanka, ale Wagner spisał się tutaj jako wokalista w stylu dla siebie odmiennym, śpiewając z wyczuciem. Krytycy zarzucili temu kawałkowi zbytni lukier, ale pomimo to utwór wciąż mógł się podobać, ponadto pasował do koncepcji całości. Spiritual Awakening jako symfoniczno-gitarowy numer to znacznie więcej starego Rage, bo przecież podobny refren nieraz już wykorzystywano. W dość ciężkim More Than A Lifetime szczegółowo zaaranżowane drobne fragmenty i kawałek skupiał w sobie esencję pomysłów zastosowanych na tym albumie. Na koniec udany blisko siedmiominutowy Tomorrow`s Yesterday, kończący tą frapującą wędrówkę dusz. Pod względem brzmienia krążek dopracowano doskonale, w dodatku bez dominacji gitar, choć gościnnie pojawił się tutaj po raz pierwszy białoruski gitarzysta Wiktor Smolski, znany z Mind Odyssey. Znakomicie brzmiała sekcja rytmiczna, natomiast orkiestracjom nadano rolę równorzędną pozostałym instrumentom, co ostatecznie wykreowało specyficzny klimat płyty. Rage stonowany i wysmakowany - jeśli ta specyfika i swoistość były celem do osiągnięcia, to udało się to w pełni. Niestety, było to ostatnie wydawnictwo nagrane ze Svenem Fischerem i braćmi Efthimiadisami, którzy wkrótce pokłócili się z Wagnerem o pieniądze, w efekcie czego musieli rozstać z zespołem. Na ich miejsce zatrudniono Smolskiego (ur. 1 lutego 1969) oraz wszędobylskiego bębniarza Mike`a Terranę. [14] stanowił zatem zamknięcie pewnego etapu w historii zespołu - etapu niezmiernie ważnego, gdyż to właśnie [13] stał się płytą, która przebiła się do szerszej świadomości fanów, a ostatni album tylko to gremium powiększył.
OKRES CZWARTY: SMOLSKI (2001-2013)
[15] zaskoczył wszystkich, gdyż na tamte czasy chyba nikt nie spodziewał się po Rage takiego albumu. Po tym co Niemcy zaprezentowali na poprzednich dwóch krążkach, można było mieć niemal absolutną pewność, że zespół podąży śladem wytyczonej przez siebie ścieżki, na której schodziły się drogi metalu i muzyki symfonicznej. Tym razem jednak ku zaskoczeniu wszystkich, Wagner i spółka zrobili zwrot może nie o 180 stopni, ale o 90 na pewno. Nie był to bowiem całkowicie powrót do stylistyki znanej z [9] czy [10], ale nie dało się ukryć, że płyta nosiła znamiona wczesnych lat działalności. Wszelkie orkiestrowe smaczki zostały zaaranżowane przez Wiktora Smolskiego, fana muzyki klasycznej. Co więcej, Białorusin jako pierwszy w historii Rage przełamał monopol Wagnera na pisanie muzyki. Zdecydowanie najciekawszą częścią albumu była czteroczęściowa suita Tribute To Dishonour, z recytacją Mike`a Terrany w części trzeciej "Requiem". Ten fragment był właściwie kwintesencją filozofii prezentowanej przez Rage, zresztą większość tekstów orbitowała wciąż wokół zagadnień egzystencji i śmierci. Ciekawie prezentował się Straight To Hell - przestroga przed nieświadomym podążaniem za złem, ze wzbudzającą szacunek grą Smolskiego. Był rozpędzony No Lies przywodzący na myśl czasy [8], był szalenie melodyjny The Mirror In Your Eyes, wzruszający Deep In The Night i wspaniały Point Of No Return. Wybornie prezentowały się także Paint The Devil On The Wall z niemal power/speedowym riffem oraz ballada After The End. Nagrano kawał dobrego heavy metalu, dziś może nieco zapomnianego, ale cały czas mającego wiele do zaoferowania.
[16] był niestety symptomem tendencji zniżkowej w twórczości tria. To co na początku wydawało się niezywkle interesujące, po czasie drażniło, a początkowe pozytywne cechy w późniejszym obcowaniu traciły na sile i przybladły. Rage ponownie postawili na próbę powrotu do korzeni, tym razem jednak nie do końca udaną. Pragnęli nagrać drugi [8], a przecież mogli kontynuwać to co zaczęli na udanym [15]. Kawałków z nowego albumu słuchało się całkiem przyjemnie, ale nie zostawały w głowie na dłużej. Częściowo wina leżała po stronie Wagnera, który zaufał swoim kolegom powierzając im skomponowanie muzyki do większości utworów na płycie - to się jeszcze nigdy w karierze Rage nie zdarzyło. Choć jak zawsze znalazło się kilka momentów godnych miana Rage. Takim był z pewnością All I Want z nośnym refrenem oraz najlepszy na krążku Set This World On Fire z akustycznym początkiem. Dies Irae wręcz przytłaczał swoim klimatem pełnym mistycyzmu, a instrumentalny tytułowy Unity był świadectwem zainteresowania bardziej skomplikowanym graniem. Ale te cztery kawałki były jedynie odskocznią wśród dość bezpłciowej reszty jak Seven Deadly Sins czy World Of Pain, w których praktycznie nic ciekawego się nie działo. Okazało się, że przejrzysta produkcja i wybitni instrumentaliści to za mało, aby stworzyć wiekompomne metalowe dzieło.
[17] był utrzymano w typowej konwencji. Choć wszystkie utwory zostały starannie zaaranżowane, zagrane z dużą lekkością i polotem, było to już słabsze wcielenie formacji. Tym razem muzycy połączyli melodyjność [15] z ciężarem [16]. Chwytliwe melodie nie od razu zaskakiwały, gdyż materiał nasycono mocnymi riffami na pierwszym planie. Niestety, muzyka była do bólu przewidywalna, a po ostrej zwrotce następował zawsze melodyjny refren. Co z tego, że starano się zadbać o różnorodność środków, że parokrotnie pojawiała się gitara akustyczna, w jednym numerze także pianino. Zastosowane przez Smolskiego smaczki gitarowe w większości irytowały, a całość sprawiała wrażenie prostego i łatwego. Poza przebojem War Of Worlds i dość interesującym Great Old Ones, reszta ocierała się o metalowy banał. Dłużący się [18] składał się z dwóch części - ośmioutworowej symfonicznej 22-minutowej suity Lingua Mortis oraz siedmiu kawałków w starym stylu. Zespół posunął się jeszcze dalej niż na poprzednikach - wszelkie proste formy zastąpiono skomplikowanymi, rozbudowanymi do granic możliwości, gęstymi i soczystymi zagrywkami. Wszystko to podparto olbrzymią dawką symfonicznych wstawek i instrumentalnej wirtuozerii. Zniknęła ostatecznie z muzyki niesamowita i nieskrępowana energia, a zastąpiło ją kombinowanie w dość awangardowym wykonaniu. Pojawiły się skąpe i oszczędne refreny jak w Kill Your Gods czy Full Moon. I znów: nie był to zły krążek, ale mający się nijak do dawnych osiągnięć. [20] dokumentował koncert z Sankt Petersburga z 2006, gdzie Rage wystąpili przed 15 000 fanów.

Od lewej: Victor Smolski, Peavy Wagner, André Hilgers
[21] był świadectem ostatecznego upadku Rage w wir przeciętności i średniactwa. Muzyka zatraciła swój wigor i temperament. Według zapowiedzi muzyków, utwory na nowy album miały być zbudowane wedle sprawdzonej wielokrotnie receptury: mocna czadowa zwrotka i melodyjny refren, a wszystko zgrabnie ze sobą połączone. Tak też uczyniono, niestety z wątpliwym skutkiem. Chwytliwych refrenów nie brakowało, ale składowe elementy nie tworzyły udanej całości. Pojedyncze kawałki słuchane z osobna może obroniłyby się, ale słuchane jeden po drugim po prostu nużyły. Niby składniki te same co dawniej, ale powstał efekt daleki od dobrego. Materiał był za mało urozmaicony, brakowało też prawdziwych przebojów. Większość numerów co prawda była dość żywiołowa, lecz każdy kolejny był łudząco podobny do poprzednich. Panowie słyszalnie spuścili z tonu, popadając w muzyczny marazm. Ta płyta nie posiadała nic z ducha starego Rage. Był to pierwszy album bez Terrany, na ostatnich krążkach coraz trudniej akceptowalne były "popisy" Smolskiego, dp którego stylu ciężko się było przyzwyczaić. Limitowana edycja digipack zawierała bonusowy DVD z koncertem z Wacken z 2007 oraz teledyski do Open Up My Grave i Lord Of The Flies. [23] stanowił nostalgiczne nawiązanie do [12] i okresu symfonicznego. Na tym częściowo udanym krążku, Wagner śpiewał melodyjne rockowe refreny, a Smolski grając z logarytmiczną progresową rytmiką zacierał sens muzyki Rage jako formacji heavy/power. Trio tym razem nie potrafiło nadrobić ani energią, ani brakiem wyrafinowanych aranżacji. Wszystkie te zarzuty zbierały się w The Edge Of Darkness z niezłymi riffami i dynamiczną solówką, ale także radiowym refrenem i nie pasującymi dziwadłami Smolskiego. Udanie wypadł Hunter And Prey z typowym dla kapeli świetnym refrenem i interesującą melodią wplecioną w rwane riffy. Nieco kompromitujący był Into The Light, celujący w listy przebojów mimo pozornego heavymetalowego luzu. Naiwnością rozbrajał bujający The Beggar`s Last Dime i po części rekompensował to Empty Hollow - reminiscencja z czasów symfonicznych w połączeniu z nowoczesnymi zagrywkami gitarowymi. Kawałek stanowił wyborne uchwycenie niepokojącego klimatu i szkoda, że znalazł się na tak nierównym wydawnictwie. Słabość refrenu obnażała również wszelkie braki Hellgirl, będącym niczym amerykańską wersją Rage z wczesnych lat 90-tych. Powermetalowy Purified tracił wiele na przeciętnym śpiewie Wagnera, a kończący Tomorrow Never Comes podsumowywał wszystko piosenkową konwencją. Album brzmiał nieco lepiej od suchej produkcji [21], nieco elektroniki użytej zachowawczo przez Smolskiego przelatywało niezauważalnie. Wydawało się, że zespół powinien zrobić sobie paroletnią przerwę i odświeżyć wyeksploatowaną do granic możliwości formę muzycznego przekazu.
Tak się nie stało i [24] również rozczarowywał, nieudolnie łącząc [8] i [21]. Rage staczał się od momentu dołączenia do grupy Smolskiego. Ten gitarzysta co prawda serwował riffy z dużą biegłością i precyzją, ale były to motywy wymyślone już dawno, kiedy to zostały rozegrane na wszystkie możliwe sposoby. Pewna bezkompromisowa surowość z okresu [9] występowała w energicznym Forever Dead, ale refren był zbyt lekki i pasujący mocą raczej do [16]. Podobnie jak w poprzedniej dekadzie, ekipa Wagnera zagrała zachowawczo, a melodie w większości rozczarowywały brakiem pomysłowości lub tandetnymi zaśpiewami. Fatalnie wypadł niezdecydowany stylistycznie Serial Killer - na przemian brutalny i łagodny, a zupełnym nieporozumieniem był pseudo-harsh Wagnera. Próba zbudowania mrocznej atmosfery w nawiązującym po części do thrashu Psycho Terror nie wypaliła i to podejście w kierunku monolitycznie demolującym narażał Rage na śmieszność. Dawna chwytliwość pojawiała się w refrenie Death Romantic, ale jako całość numer był symptomatyczny dla wypalenia i braku pomysłów. Słabość refrenów i brak energii wykonania emanowały z Black And White, a wtórny Concrete Wall daleki był od turbodoładowania znanego z lat 90-tych. W klasycznym stylu brzmiał jedynie Destiny z dumną melodią i garścią elektryzujących riffów, jakie ten zespół wykorzystywał od zawsze. Smolski starał się ratować leniwą solówką rockowy song Eternally. Nawet przy jego kunszcie i doskonałej dyspozycji Hilgersa, trudno było ukryć kiepską formę wokalną Wagnera i płytkość materiału. Zastosowano produkcję surową i ascetyczną, wyostrzoną w detalach poszczególnych instrumentów. Rage starał się cofać do różnych okresów i epok swojej twórczości, omijając etap symfoniczny. Poza paroma oryginalnymi momentami, które wyłapać od razu trudno, Wagner ze swoim zespołem już wszystko odegrał.
OKRES PIĄTY: NOWA ERA (2016-dziś)
Z biegiem czasu Wagner zorientował się, że Smolski ze swoją ideą wymagającą orkiestry symfonicznej, zabijał prawdziwego ducha Rage. Białorusin musiał odejść, a Peavy zaprosił do współpracy argentyńskiego gitarzystę Marcosa Rodrigueza oraz niemieckiego (choć mającego greckie korzenie) perkusistę Vassiliosa Maniatopoulosa - wieloletniego asystenta technicznego ex-bębniarza Rage Chrisa Efthimiadisa. [26] rozpoczynał się dobrze od ogranego, choć drapieżnego The Devil Strikes Again. Była to płyta dość zachowawcza i z przyjemnością słuchało się My Way pod warunkiem, że słuchacz zapominał, że prawie ta sama melodia grana była już kilka razy, choć tu akurat podano ją nowocześniej. Smolski utrzymywał wcześniej pewien wystudiowany poziom dumnej elegancji, nawet jeśli same kompozycje były niespecjalne. Tutaj Rage zagrał chropawato i prostodusznie w przeciętnych średnio-szybkich numerach typu Back On Track, The Final Curtain czy Spirits Of The Night. Nowocześnie i przebojowo powinno być teoretycznie w War, ale nie było. Zaskakująco brzmiał Ocean Full Of Tears niczym Megadeth w średniej heavy/powerowej dyspozycji, z Deaf Dumb And Blind dawało się wyłuskać archetypowy refren jak tylko słuchacz przebił się przez pozbawioną kreatywności gitarową pół-thrashową łupaninę. Pozbawiony energii Times Of Darkness potwierdza fakt, że od lat Rage bezrefleksyjnie zawsze wrzucał podobny zamulacz z niejasnych powodów. Jaśniejszym punktem był The Dark Side Of The Sun i ten utwór po części dewastował potoczystym refrenem, niejasnego pochodzenia intrygującą melodią zwrotek i orientalnym fragmentem instrumentalnym. Technicznie Marcos Rodriguez był najsłabszym gitarzystą Rage od 1987, niczym specjalnym nie popisał się również Maniatopoulos. Rodriguez odpowiadał także za produkcję i nadał mocnej głębokiej gitarze brzmienie dosyć rozmyte, a bębnom zabrakło mocy. Na szczęście krążek ratował po części mixem i masteringiem Dan Swanö.
[27] kontynuował styl płyty poprzedniej, ale jakościowo był znacznie lepszy. Po prawdzie ten albuym był tak dobry całościowo, że stanowił najlepsze dokonanie Rage od czasów [15]. Rodriguez zagra znacznie lepsze solówki, zresztą zdominował cały materiał swoją nowocześnie ustawion gitarą - mocną i selektywną. Jego nieustanny atak dominował, Wagner śpiewał znakomicie i słuchacze mogli się prawdziwie ekscytować odzyskaną mocą. Serpents In Disguise wyśmienicie podnosił ciśnienie, a wolniejszy Blackened Karma prezentował grupę jako doskonale odnajdującą się w nowym wcieleniu. Wiele działo się w Time Will Tell i był to pierwszy zapamiętywalny refren oraz doskonałe odzwierciedlenie rozgrywania gitarowego w stylu Rage z lat 90-tych. Potem masywny wypełniacz bez historii Septic Bite jakie od lat Wagner umieszczał na płytach, aby były dłuższe. Uwagę przyciągało ponure i potężne natarcie powermetalowe w Walk Among The Dead, znacząco ożywiające się w refrenie. Rozpędzony i bezwzględny All We Know Is Not zestawiał mocne posępne zwrotki z lżejszymi chwytliwymi refrenami. Trio poważyło się na czteroczęściową The Tragedy Of Man, trwającą łacznie ponad 20 minut. Zaczynało się to wszystko preludium z gitarą akustyczną (Gaia), a potem grupa serwowała monumentalny dramatyzm (Justify) i wręcz power/rockowe dwie ostatnie rozdziały (Bloodshed In Paradise oraz Farewell). Rage udowodnił, że po tylu dekadach wciąż był w stanie nagrac dzieło bardzo dobre, że pewna formuła zdawała się niewyczerpała i że z motywów odtwórczych nadal potrafił stworzyć hity, nie stając na granicy autoplagiatu. Wszystko zagrano ostro, z polotem, uroczą lekkością i swobodą artystycznego wyrazu.
Po dwóch bardzo udanych albumach nadszedł [28] i ten krążek zaczynał się interesującym True ze słuchowiskową atmosferą horroru na początku. Wagner zaśpiewał tu niczym za dawnych lat. Riff z Let Them Rest In Peace przypominał nieco zagrywki Jeffa Watersa z Annihilator, ale zdominowała wszystko typowa melodyka Rage i wydawało się, że w tej konwencji granej od 25 lat wachlarz pomysłów był niewyczerpany. Dynamiczny i twardo zagrany Chasing The Twilight Zone zbyt szybko dążył do refrenu i w tym powszednim refrenie raczej przepadał. Próba zrobienia czegoś bardziej mrocznego i ponurego nie udała się niestety ani w Tomorrow ani w potoczystym Wings Of Rage. Wagner tutaj męczyłsię wokalnie i niespodziewanie główny ciężar spadał na Marcosa Rodrigueza, który grał co prawda znakomite solówki, ale w ramach mało pomysłowych kompozycji nie był w stanie zrobić nic więcej, niż tylko wrzucić trochę thrash i modern riffów na okrasę przeciętnych melodii. Album od tego momentu staczał się po równi pochyłej. Po instrumentalnej Po prologu do A Nameless Grave czekało się na jakiś pozytywny zwrot akcji, kiedy wchodziło niby-symfoniczne tło i zmiana tempa na wolne. Było to coś innego po pędzeniu do przodu bez inwencji, były echa [11] i pięknie zagrał pełną rozpaczy solówkę Marcos. Wagner śpiewał tutaj swobodnie, tworząc autentyczny dramatyzm w aktorskim stylu. Jednakże zaraz potem pojawiał się mechanicznie odegrany i bezbarwny Don`t Let Me Down i niebawem także Blame It On The Truth - również zupełnie bez historii. Shine A Light natomiast pozytywnie zaskakiwał powrotem do drugiego planu symfonicznego i wolnych temp, z ujmująco smutnym motywem przewodnim, nasyconym rockiem w najlepszym wydaniu. Po raz drugi Rage na tej płycie wzruszał i zespołowi należały się brawa za wyczucie z jakim zagrano misterne i pełne emocji ozdobniki. For Those Who Wish To Die startował perkusyjnym natarciem i szkoda, że ten numer oparto na oklepanych motywach z przeszłości. Zupełnie niepotrzebny na krążku HTTS 2.0 czyli słaba nowa wersja Higher Than The Sky uzmysławiała w jakim miejscu był ówczesny Rage. Gdyby ta płyta składała się z takich misternych i poruszających kompozycji jak A Nameless Grave i Shine A Light z dodatkiem stylu dwóch pierwszych kawałków byłby to może wydawnictwo stanowiące nową jakość - tak jednak nie było i Niemcy zrealizowali dzieło ostatecznie przeciętne, z przebłyskami geniuszu wykonawczego oraz nie zrealizowanymi do końca pomysłami.
[29] zaskakiwał pozytywnie i nasuwał skojarzenia z chwalebnymi czasami [12]. Rage wrócił z dwójką gitarzystów i od razu było wiadomo, że (na szczęście) zespół nie wróci do czasów Smolskiego. Był to duet solidny i dla Wagnera wartość dodana pod względem kreatywności. Sprawdzały się doskonałe melodie i pełne żaru melodyjne refreny śpiewane przez Petera z niezachwianym przekonaniem, na tle gitarowej solidności. Tytułowy Resurrection Day zachwycał również drugim planem i kapitalnym symfonicznym intro. Tradycyjny dla Rage A New Land cechował chwytliwy refren i potężne zagrywki gitar rytmicznych. Poszczególne numery przy okazji podobać się mogły pod względem zróżnicowania - co dwie gitary to nie jedna. Post/thrashowe zagrywki groove w Virginity, Arrogance And Ignorance czy Monetary Gods to sympatyczne akcenty mogące spodobać się młodszym fanom i oddalające monotonię. Coś lekko progresywnego pojawiało się w riffach Man In Chains, zaraz potem następował dobry The Age Of Reason - łagodniejsze niż zwykle oblicze Rage. Symfoniczne wstawki pojawiały się także w (cichym faworycie płyty) power/folk-rycerskim Traveling Through Time z kapitalnym refrenem. Płycie trafiło się jednak potknięcie w Black Room - balladowe pitolenie przy wiolonczelach, przypominające nudne czasy ery Smolskiego. Na koniec speedowy i poniekąd siłowy Extinction Overkill, ale sama melodia była już wiele razy prezentowana przez te wszystkie lata. Po względem produkcji, płyta prezentowała się kapitalnie. Tego nowoczesnego i pełnego niuansów brzmienia słuchało z niekłamaną przyjemnością, cokolwiek by nie grali. Cieszy doskonała głosowa dyspozycja Wagnera. Zespół powstał z kolan przeciętności po poprzedniej płycie i stanął w pełni wyprostowany i z dumnie podniesionym czołem.
Dwupłytowy [31] rzeczywiście składał się z dwóch różnych płyt. Pierwsza to klasyczny heavy power Rage - maksymalnie archetypowy i przewidywalny, ale przecież w tej konwencji dynamiczne, niezwykle melodyjne i przyjemnie agresywne End Of Illusions czy Under A Black Crown były bardzo dobre. Potężny Afterlife riffowo przypominał w zwrotkach wczesny Mystic Prophecy, jednak typowe refreny zdecydowanie wracały na obszary zarezerwowane dla samego Rage. Drapieżna moc ujawniała się w zdecydowanie zagranym Dead Man`s Eyes z power/speedowymi partiami gitary. Zaraz wkraczał wgniatający w ziemię bezwzględny Mortal z jaśniejącym niczym brylant refrenem, a potem pędzący
wydawałoby się Toxic Waves, który potem zwalniał romantycznie przy postawieniu na nostalgiczne oblicze zespołu w refrenach. W potoczystym Waterwar trio ponownie zadziwiało formą, potem maszerowały: Justice Will Be Mine z subtelnymi oraz Shadow World z lekką dawką agresywnego modern metalu. Drugi CD to mocny akcent symfoniczny - smyczki, pianino i nieco elektroniki, celujące w estetykę Lingua Mortis. Jednak to gitara prowadziła Cold Desire z dość mocnym refrenem, ale jednak nie tak atrakcyjnym jak te z CD1. Root Of Our Evil nasycono wodewilowo-rockową atmosferą, z wyborną solówką i nowoczesnym symfonicznym planem drugim. Znakomicie zaaranżowany instrumentalnie Curse The Night miał pewne pierwiastki progresywnego powermetalu, ale tutaj zawodziła melodia główna, choć ponury klimat zdołano wyartykułować dobrze. Smakowicie wypadła heavy/powerowa melancholia w It`s All Too Much ze smyczkami w końcówce. Akustycznie rozpoczynający się Dying To Live narastał jako pełen żaru numer i te najbardziej ekspresyjne momenty były tu najlepsze. Mini-suita rozpoczynał się blisko 10-minutowy Lifelines, w którym długo było spokojnie, potem ta moc narastała w sposób posępny, pojawiały się akcenty power/speedowe, choć solówka gitarowa brzmiała romantyczno-progresywnie. Płyta kończyła się delikatnie i akustycznie przy dźwiękach smutnych gitar w In The End, przybierający ostatecznie oblicze przeszywającej męskiej ballady. Powierzenie mixu i masteringu mało znanemu niemieckiemu inżynierowi dźwięku Manuelowi Cohnenowi było krokiem śmiałym, ale opłacalnym. Krusząca agresywna gitara, doskonałe brzmienie innych instrumentów i dopasowane modern brzmienia skłądały się na znakomite brzmienie tego wszystko. Rage dokonał wielkiej sztuki nagrywając prawie półtorej godziny muzyki na wyrównanym wysokim poziomie.
Dyskografię uzupełnia koncertowa EP-ka Live From The Vault z 1997 (nagrana w Niemczech, ale wydana tylko w Japonii), zawierająca m.in. cover Metalliki Motorbreath, którą umieszczono także na składance The Four Horsemen - A Tribute To Metallica. W 2002 wydano składankę Best Of All Guns Years, a w maju 2014 dwupłytową kompilację The Soundchaser Archives, do której dorzucono DVD z występem zespołu na festiwalu "Masters of Rock" w 2013.
Dalsze losy członków zespołu:
| ALBUM | ŚPIEW, BAS | GITARA | GITARA | PERKUSJA |
| [1] | Peter `Peavy` Wagner | Jochen Schröder | Thomas Grüning | Jörg Michael |
| [2] | Peter `Peavy` Wagner | Jochen Schröder | Rudy Graf | Jörg Michael |
| [3-9] | Peter `Peavy` Wagner | Manni Schmidt | Chris Efthimiadis | |
| [10-14] | Peter `Peavy` Wagner | Spiros Efthimiadis | Sven Fischer | Chris Efthimiadis |
| [15-20] | Peter `Peavy` Wagner | Wiktor Smolski | Mike Terrana | |
| [21-25] | Peter `Peavy` Wagner | Wiktor Smolski | André Hilgers | |
| [26-28] | Peter `Peavy` Wagner | Marcos Rodriguez | Vassilios `Lucky` Maniatopoulos | |
| [29-30] | Peter `Peavy` Wagner | Jean Bormann | Stefan Weber | Vassilios `Lucky` Maniatopoulos |
| [31-32] | Peter `Peavy` Wagner | Jean Bormann | Vassilios `Lucky` Maniatopoulos | |
Peter Wagner / Jochen Schröder / Thomas Grüning (wszyscy ex-Avenger/GER),
Rudy Graf (ex-Warlock), Chris Efthimiadis (ex-Atlain), Sven Fischer (ex-Pyracanda), Wiktor Smolski (ex-Mind Odyssey)
Mike Terrana (ex-Zillion, ex-Hanover Fist, ex-Beau Nasty, ex-Yngwie Malmsteen, ex-Artension, ex-Metalium, Axel Rudi Pell, Squealer),
André Hilgers (ex-Ninja, ex-Vanize, ex-The Sygnet, ex-Silent Force, ex-Empire, ex-Axxis),
Marcos Rodriguez (ex-Soundchaser), Stefan Weber (ex-Axxis)
| Rok wydania | Tytuł | TOP |
| 1986 | [1] Reign Of Fear | |
| 1987 | [2] Execution Guaranteed | |
| 1988 | [3] Perfect Man | |
| 1989 | [4] Secrets In A Weird World | |
| 1990 | [5] Reflections Of A Shadow | |
| 1991 | [6] Extended Power EP | |
| 1992 | [7] Trapped! | #30 |
| 1992 | [8] Beyond The Wall EP | |
| 1993 | [9] The Missing Link | #6 |
| 1995 | [10] Black In Mind | #7 |
| 1996 | [11] Lingua Mortis | |
| 1996 | [12] End Of All Days | #10 |
| 1998 | [13] XIII | |
| 1999 | [14] Ghosts | #18 |
| 2001 | [15] Welcome To The Other Side | |
| 2002 | [16] Unity | |
| 2003 | [17] Soundchaser | |
| 2004 | [18] From The Cradle To The Stage (live / 2 CD) | |
| 2006 | [19] Speak Of The Dead | |
| 2007 | [20] Full Moon In St. Petersburg (live) | |
| 2008 | [21] Carved In Stone | |
| 2009 | [22] Gib Dich Nie Auf EP | |
| 2010 | [23] Strings To A Web | |
| 2012 | [24] 21 | |
| 2013 | [25] Lingua Mortis Orchestra feat. Rage | |
| 2016 | [26] The Devil Strikes Again | |
| 2017 | [27] Seasons Of The Black | #9 |
| 2020 | [28] Wings Of Rage | |
| 2021 | [29] Resurrection Day | #11 |
| 2022 | [30] Spreading The Plague EP | |
| 2024 | [31] Afterlifelines (2 CD) | #25 |
| 2025 | [32] A New World Rising |





