Niemiecki zespół założony w 1976 w Solingen przez wokalistę Udo Dirkschneidera (ur. 6 kwietnia 1952), gitarzystów Michaela Wagenera i Gerharda Wahla, basistę Dietera Rubacha i bębniarza Franka Friedricha. Z biegiem czasu Wagener porzucił muzykowanie, zostając inżynierem dźwięku i producentem (m.in. współpracował z Alice Cooperem, Dokken, Great White, Lordi, Raven i White Lion). Do Accept dołączył wówczas gitarzysta Wolf Hoffmann (ur. 10 grudnia 1959) i kwintet wystąpił na festiwalu "Rock Am Rhein". Pojawiła się szybko perspektywa podpisania kontraktu z wytwórnią Brain Metronome, ale producent Frank Martin miał spore zastrzeżenia do gry Wahla i Rubacha. Reszta zespołu ugięła się pod presją managementu i wizją szybkiego zdobycia rozgłosu. Do Accept dołączył basista Peter Baltes (ur. 4 kwietnia 1958) i gitarzysta Jörg Fischer. W tamtych czasach w Niemczech ostrzejsi byli jedynie Scorpions, ale i oni powoli zmierzali ku graniu lżejszemu. Dziś niektórzy krytycy śmiało porównują [1] do Stained Class Judas Priest, ale takie opinie nawet wtedy były na wyrost, gdyż ostatecznie powstał krążek słaby pod względem wokalnym i aranżacyjnym. Udo nie potrafił jeszcze przekuć swego głosu w kruszący wszystko wokół oręż, duet gitarowy Hoffman-Fischer zaprezentował w przytłaczającej większości mało interesujące zagrywki i solówki, do wszystkiego dochodziła prymitywna gra sekcji rytmicznej. Sam repertuar także jawił się wręcz prostacko, zaprzeczający szlachetnej idei metalu jako nowej formy wyrażenia w muzyce, która przecież była zawsze sztuką. Kompozycje w stylu That`s Rock`n`Roll, Helldriver czy Lady You stanowiły tylko zwulgaryzowane wersje pomysłów Scorpions, jednak w Accept zabrakło kogoś na miarę Uli Jona Rotha. W Sounds Of War i nieco bardziej przemyślanym Seawinds wokalnie udzielał się basista Peter Baltes, ale i jego śpiew nie wyróżniał się niczym szczególnym. Czasem ten toporny i szorstki metal przybierał postać nieudolną, jak we Free Me Now i Street Fighter. W zasadzie pewne zalążki późniejszego stylu Accept tu występowały, ale potrafiły tylko wywołać rumieniec zawstydzenia. Jedynym jaśniejszym punktem była ballada Glad To Be Alone z ujmującym motywem głównym i nawet okropny wokal Dirkschneidera nadał jej przepojony piwem autentyzm. Sam krążek wyprodukowano fatalnie - gitary odarto z głębi i ostrości, a perkusję znacznie przegłośniono, nadając jej wrażenie bezmyślnego walenia. Z historycznego punktu widzenia ten album nie stanowił konkurencji dla nikogo, wytyczał jednak najważniejszą linię stylistyczną dla niemieckiego klasycznego heavy metalu lat 80-tych. Podjęto również decyzję o zmianie perkusisty - został nim Stefan Kaufmann (ur. 4 sierpnia 1960), dysponujący uderzeniem silniejszym i bardziej technicznym niż Friedrich.
Niestety, na [2] przetransponowano topornie krzykliwą stylistykę wokalną, energicznie prostackie riffy i brak poszanowania dla brytyjskiej tradycji rockowej. Accept ukazał na tym albumie jakby świadomą głuchotę na nowatorskie trendy NWOBHM, proponując zdynamizowane riffy AC/DC w pseudo-szybkich kawałkach w rodzaju I`m A Rebel i Thunder And Lightning, oba z melodyjnymi refrenami. W Save Us kwintet dodał nieco przerysowanej jak na owe czasy agresji, pomieszanej z wyjątkowo udanym wysoko zaśpiewanym rockowym refrenem. Z kolei I Wanna Be No Hero prezentował się jako wyjątkowo bezpłciowy rock/metal. Dirkschneider zaśpiewał nieco lepiej niż na debiucie, jednak w utworach wymagających więcej wokalnych umiejętności nadal wypadał nadal słabo (China Lady). Ponownie dwukrotnie odstąpił mikrofon Baltesowi - w dobrej balladzie No Time To Lose mogącej już stanowić określoną konkurencję dla hitów Scorpions oraz w akustycznej pieśni The King o epickim nostalgicznym charakterze. Accept nagrali płytę lepszą, co było głównie zasługą bardziej urozmaiconej gry gitarzystów, także nowy muzyk Stefan Kaufmann okazał się osobą odpowiednio dobraną. W kwestii brzmienia zwracała uwagę właśnie jego nazbyt głośna perkusja i wyeksponowany miękki bas. Głos Udo lekko stłumiony, jeszcze nie rozszarpujący na strzępy jak na późniejszych krążkach.
Pierwszym wielkim krążkiem zespołu był [3], z okładką przedstawiającą śliczną zaskoczoną dziewczynę, przez której głowę przechodził drut kolczasty. Reguła do trzech razy sztuka wreszcie doprowadziła do materiału dopracowanego pod każdym względem. O ile agresywna przebojowość na płytach poprzednich wyglądała dosyć nieporadnie, tu eksplodowała w pulsującym Starlight z wciskającą w fotel energią, szybkim i bezkompromisowym Breaker z kapitalnym refrenem oraz imitującym kawałek koncertowy Burning, nieco w rockowym rytmie AC/DC i z fantastycznym solem Hoffmana. Nie ustępowały im wiele numery wolniejsze i podszyte hard rockiem jak Run If You Can z dialogami obu gitarzystów oraz lekko chuligański Son Of A Bitch. Jak zwykle znalazło się miejsce na rozkrzyczane toporne Down And Out czy Feelings w typowo niemieckim (kształtującym się) stylu. Z atrakcyjnością samych melodii bywało różnie, gdyż Midnight Highway (z wokalami Dirkschneidera i Baltesa) mimo lansowania go na przebój do szczególnie atrakcyjnych nie należał. Wrażenie robiła także przepiękna ballada Can`t Stand The Night, którą Udo zaśpiewał stosując kilka technik wokalnych, a mniej interesujący Glad To Be Alone posiadał mocniejszy refren i solówki wynikające z motywów głównej melodii. Baltes tym razem zaśpiewał Breaking Up Again przy akompaniamencie gitar akustycznych i "płaczącej" gitary Hoffmana. Całość zagrano znakomicie, z wyśmienitą pracą gitar i dopracowaną do perfekcji sekcją rytmiczną. Nawet do wokalu w ramach jego konwencji trudno było się przyczepić. Wydawnictwo stanowiło zapowiedź wielkich płyt Accept.
[4] był punktem zwrotnym, który wywarł niepodważalny wpływ na heavy metal. Materiał przygotowano w ekspresowym tempie, w dodatku z towarzyszącymi perturbacjami personalnymi. Odszedł Fischer, Jan Kömmet nie sprostał oczekiwaniom reszty, a Herman Frank nie zdążył jeszcze nic z ekipą nagrać i mimo wymienienia go w składzie, cała gitarowa robota należała do Wolfa Hoffmanna. Krążek ukazał się w październiku 1982, a za Oceanem dopiero w marcu 1983, gdy w Europie został już dobrze przyjęty. Dirkschneider zaprezentował swój gardłowy wokal, tym razem już znamionujący rutynę i doświadczenie, co zaowocowało m.in. nietypowym Princess Of The Dawn - rozpoznawalnym i rytmicznym, ale prowadzonym w średnim tempie, bez śladów agresji i z lekkim odcieniem mrocznego hipnotyzmu. Największą jednak popularność osiągnął pełen ekspresji znakomity otwieracz Fast As A Shark, który przerabiano w wersjach speedowych, powerowych i thrashowych, a zapewne najlepszą stanowił cover Rage. Klasyczny szybki killer oparto na nadzwyczaj chwytliwym refrenie, kapitalnej solówce Hoffmanna i liderującym wszystkiemu Udo. Na tą płytę formacja wrzuciła kilka jeszcze równie udanych numerów w tej konwencji, choć nieco wolniejszych, wśród których na pierwsze miejsce wysuwał się niewinnie rozpoczynający się Flash Rockin` Man z genialnym w swej prostocie refrenem. Na koncertach kompozycję wykonywano agresywniej i szybciej, tworząc zionącego gorącą stalą potwora. Bliźniaczo skonstruowany Restless And Wild osadzono na prostych galopujących riffach i wyeksponowanym nieskomplikowanym chóralnym refrenie. Z kolei Neon Nights wykorzystywał efekt narastającego nacisku, poczynając od delikatnego gitarowego intro do mocnego heavy z wbijającą się w pamięć melodią w dosyć wolnym tempie. Jak zwykle pojawiło się trochę opartych na rock`n`rollu nagrań przypominających AC/DC, jak Get Ready oraz prostych utworów z długimi wybrzmiewaniami gitarowymi na przeciętnym poziomie w rodzaju Shake Your Heads czy Don`t Go Stealin` My Soul Away. Tym razem zabrakło rasowej ballady i ogólnie zanikły elementy typowego hard rocka, przez co album był stylowo zwarty i masywny. Całościowo wykonanie stawiało wysoko poprzeczkę grupom, które zaczęły szykować się do konkurowania z Accept w takim graniu. Część średniej klasy kawałków przesłoniła moc przekazu i swoboda wykonania, które ugruntowały ostatecznie pozycję zespołu na europejskiej scenie.


Od lewej: Stefan Kaufmann, Udo Dirkschneider, Herman Frank, Peter Baltes, Wolf Hoffmann

Ogromną popularność zdobył również następny [5], stanowiący w prostej linii kontynuację poprzednika z tymi sami plusami i minusami, choć tym razem podwójnym gitarowym atakiem. Accept położyli również większy nacisk na miarowe akcentowanie utworów, lecz w tym aspekcie otwierający przydługi Balls To The Wall nieco nużył wyrażaniem tradycyjnego heavy w czystej postaci. Znacznie lepiej w tej sferze prezentował się London Leatherboys - żywszy, zadziorny i z wyjątkowo udanym refrenem. Podobną chwytliwość nadano szybszemu Fight It Back, w którym znacząca rola przypadła basowi Baltesa. Pewną zaletą tego albumu były pojedynki gitarowe Hoffmann-Frank, a serwowane przez nich solówki były urozmaicone i właściwie agresywne. Megahitów z tego krążka do historii nie przeszło jednak zbyt wiele, choć do tego miana pretendował dynamiczny Losers And Winners z najlepszym na płycie refrenem i atrakcyjnymi chórkami. Obok wspomnianych numerów oraz chętnie przez innych w przyszłości przerabianego hard rockowego Head Over Heels, Niemcy wrzucili przeciętne kawałki w rodzaju Love Child czy Turn Me On, a szczególnie bezbarwna była końcówka w postaci mało wyrazistych Guardian Of The Night i półballadowego Winter Dreams - temu drugiemu było daleko do poruszających łagodnych numerów z poprzednich albumów. Wrażenie odrzutu z [4] sprawiał wręcz słaby Losing More Than You`ve Ever Had. Dirkschneider ogólnie zaśpiewał nieco łagodniej, co akurat w tym przypadku nie znaczyło lepiej, za to na szczególne wyróżnienie zasługiwała gra Stefana Kauffmana. Brzmieniowo krążek też był bardzo podobny do poprzedniego, z ostrymi i niezbyt ciężkimi gitarami oraz głośną sekcją rytmiczną. Powstało dzieło poprawne ekipy doświadczonej i wychodzącej naprzeciw oczekiwaniom fanów, ale zachowawczy i w dużej mierze monotonny. W 1984 Dirkschneider współprodukował album Gold`n`Glory Faithful Breath.
Bardziej melodyjny [7] był już nastawiony na słuchacza amerykańskiego i dość niesłusznie przez wielu uważany był za ukoronowanie pierwszego okresu działalności. Z pewnością do tego przyczynił się tytułowy przebój Metal Heart z wplecionym fragmentem Dla Elizy Beethovena, zagranego przez Hoffmanna na gitarze elektrycznej i nieśmiało w tle pobrzmiewającymi klawiszami. Na płycie znalazł się również pompatyczny Bound To Fail z bojowymi chórkami, nadającymi całości charakter metalowego hymnu. Na uwagę zasługiwały też dynamiczny Wrong Is Right i po części wodewilowy Teach Us To Survive. Reszta krążka stanowiła jednak niestety natarczywy heavy średniej jakości, gdzie z rzadka refreny dawały chwilę wytchnienia od tej lekko chaotycznej maniery w rodzaju Midnight Mover. Producent Dieter Dierks nadał albumowi brzmienie kryształowe o wysokim poziomie nasycenia soczystymi gitarami i grzmiącą sekcją rytmiczną. To wyostrzenie stwarzało powierzchowne wrażenie świeżości nagrań, ale zespół wykorzystał te same patenty co zawsze, w dodatku melodie w przemyślanej ekspresyjnej formie ustępowały miejsca siłowemu graniu niemieckiemu, tak jakby Accept pragnęli zakrzyczeć kopiującą ich w coraz szerszym zakresie konkurencję. Materiał zdecydowanie przebarwiony, niemal przejaskrawiony tandetą ogrania. W pewnym sensie kwintet wrócił do debiutu, tyle że [7] wsparto znacznie nowocześniejszą produkcją, ale oba krążki zawierały granie podobnie trywialne. Ducha AC/DC tym razem oddawały Too High To Get It Right oraz Dogs On Leads. Pełen dziwnego niepokoju Teach Us To Survive niezbyt pasował do całości, podejrzany hard rock zastosowano z kolei w Living For Tonite - a jednak takie spłycone oblicze grupy większości fanów bardzo się spodobało. Pytaniem bez odpowiedzi pozostanie czy w tamtych czasach Accept mógł grać inaczej, by pozostać w czołówce europejskiego metalu.
Po całej serii albumów nastawionych na ogólne powielanie pewnego typowego wzorca, Accept nagrali w końcu płytę nieco inną. [8] prezentował zespół wciąż rozpoznawalny, ale łagodniejszy - mniej heavymetalowy, a bardziej rockowy. Pazur nie stępił się, ale manicure dało dobry efekt i kanciastość ustąpiła miejsca bardziej finezyjnej grze. Wokale Udo stały się gładsze, opierając się na prawdziwym śpiewie, a nie wywrzaskiwaniu. Udanie wypadły zwłaszcza przebojowe kompozycje w heavymetalowej konwencji, jak TV War i Monster Man z nośnymi refrenami o pewnych cechach radiowych, ale z zachowaniem mocnej stylistyki. Na wyróżnienie zasługiwały także: zrobiony z rozmachem Aiming High, nie popadający w epickość kosztem kolejnej przebojowej melodii oraz Man Enough To Cry z najlepszym na płycie gitarowym motywem przewodnim. Duży ładunek mocy posiadał ostrzejszy Another Second To Be, a It`s Hard To Find Away nieco przypominał najwcześniejsze nagrania zespołu, gdy pozostawał on jeszcze pod wpływem rockowej sceny lat 70-tych. Elegancko wykonano Heaven Is Hell i Stand Tight i tylko tytułowy Russian Roulette niczym specjalnym się nie wyróżniał. Największym nieporozumieniem był za to Walking In The Shadows z fatalnym refrenem i brakiem ikry. Proste i udane solówki Hoffmanna podkreślały najważniejsze wątki melodyczne krążka. Zastosowano brzmienie nie tylko lżejsze niż poprzednio, ale i nastawione na dbałość o szczegóły. Płyta nieoczekiwanie wciągała, zachęcała do ponownego posłuchania i nie męczyła ogranym heavy na granicy power. Co prawda poziom mocy znacznie obniżono, ale produkt finalny przeznaczono dla trochę szerszego grona odbiorców. W 1986 formacja koncertowała w Polsce, ale pod koniec roku odszedł z zespołu Dirkschneider, by założyć własny zespół U.D.O. - co ciekawe później Stefan Kaufmann był tam wpierw producentem, a później gitarzystą.
Nowym wokalistą został w 1987 wpierw Anglik Rob Armitage (ex-Baby Tuckoo), ale szybko zastąpił go Amerykanin David Reece (ex-Sacred Child), wcześniej nikomu nieznany i ten brak znaczącej przeszłości dla niektórych oznaczał dyskwalifikację zespołu w przedbiegach. Choć na okładce [9] widniało pięciu muzyków, to drugi gitarzysta Jim Stacey na tym albumie naprawdę nie zagrał. Efektem był niemiecko-amerykański koktajl z melodyjnym heavy, przy czym wpływ zza Oceanu wziął ostatecznie górę. Album pozbawiono wyraźnie zarysowanego stylu, a wypełniły go kawałki różne i niekiedy rażące prostotą amerykańskiego hard rocka, podanego nieco w cięższej postaci. Takie granie jak w Love Sensation, Chain Reaction, Turn The Wheel, Stand For What U/R oraz Prisoner mierziło, ale te utwory wyjątkowo sprytnie porozmieszczano, przedzielając je materiałem dużo ciekawszym. Mocny rytmiczny X-T-C jawił się jako znakomity heavymetalowy numer, a Generation Clash zapadł samym muzykom tak głęboko w pamięć, że po latach doczekał się nowej wersji z Udo. Najciekawiej wypadły: Hellhammer o znakomitej melodii oraz totalnie niszczący D-Train o sile pociągu pancernego. Hoffman posiadał spore predyspozycje do grania takich rozpędzonych utworów, co zresztą potwierdził w okresie późniejszym. Specjalne miejsce miał Mistreated - jawne i świadome zapożyczenie z analogicznej kompozycji Deep Purple - który nieco skrócony zabrzmiałby jeszcze lepiej. Ku zaskoczeniu wielu David Reece okazał się mocnym punktem płyty - pokazał mocnym głosem, że śpiewać potrafi i ten sukces pozwolił mu potem działać samodzielnie w innych zespołach, jak Bangalore Choir, Sircle Of Silence, Stream, Gypsy Rose, Tango Down, EZ Livin', Bonfire, Highway Sentinels (The Waiting Fire w 2022) i Iron Allies - w tych dwóch ostatnich grał z Frankiem. Sekcja rytmiczna Baltes-Kaufmann zagrała z dużym wyczuciem w stosunkowo zróżnicowanych stylowo kompozycjach. Na ten specyficzny materiał wybrano brzmienie raczej ciężkie niż ostre, a jednocześnie "matowe i spłaszczone". Album niezły, choć oderwany od dotychczasowej twórczości i nastawiony poniekąd na amerykańskiego odbiorcę (w przeciwieństwie do Europy [9] cieszył się w USA pewnym powodzeniem). W 1990 basista Peter Baltes zagrał na solowym debiucie Dona Dokkena Up From The Ashes, a w 1992 na płycie Johna Noruma Face The Truth (do współpracy z gitarzystą Peter powrócił jeszcze raz w 1996).
Pod presją fanów wrócił w 1992 udaną [11], nagraną w najsłynniejszym składzie, pomimo różnic jakie dzieliły jego członków. Krążka wyczekiwano w wielkim napięciu, zwłaszcza, że kilka poprzedzających lat nie przyniosło zbyt wielu interesujących albumów w kategorii teutońskiego heavy, pomimo bogactwa ekip grających taką muzykę. Tytułowy Objection Overruled serwował niewyobrażalną wprost moc i energię, a wszystko wsparto należytą drapieżnością. Cała płyta niestety taka nie była - Accept co prawda grali jak za dawnych lat, ale materiał był nierówny. Poruszający Amamos La Vida Dirkschneider zaśpiewał podobnie jak Glad To Be Alone sprzed lat, utwór wzbogaciły ponadto gitara akustyczna i przecudownej urody solówka Hoffmanna. It`s All For You przybierał postać niemieckiego lekko opancerzonego pociągu pośpiesznego, sunącego po szynach miarowo i niezmiernie pewnie. Kapitalny w swej prostocie refren wzbogacił kolejny popis Hoffmanna najwyższej próby i mordercze partie perkusji Kauffmana - taki Accept musiał się podobać. Odległe czasy przypominał zgrabny instrumentalny Just By My Own, z pozoru nieskomplikowany, ale warto było zwrócić uwagę w jaki sposób ustawiono ze sobą dwa równoległe plany. Gdyby album wypełniły tylko takie nagrania, byłby to nokautujący cios między oczy i powrót sensacyjny. Jednak właściwie tylko jeszcze I Don`t Wanna Be Like You trzymał poziom jako podbarwiony rockiem heavy z udanym refrenem. Pozostałe numery wypadły zbyt topornie i rozkrzyczanie (Sick, Dirty And Mean), z bladymi melodiami (Donation, All Or Nothing) albo po prostu niewiele wnosiły do ogółu (Bulletproof), pozostawiając wrażenie niedosytu i niewykorzystania drzemiącego potencjału. Do wszystkiego dorzucono ograne Protectors Of Terror i Slaves To Metal, w stylu średnio interesującego U.D.O. z solowych płyt. Wielkim plusem było za to wyborne wykonanie i wszyscy dali z siebie maximum chęci i umiejętności, pokazując zarówno indywidualny kunszt, jak i zgranie w ramach zespołu. Produkcja doskonała, absolutnie czytelna w detalach. Formacja wróciła na dobrym poziomie, z powodzeniem przypominając sobie swoje najlepsze lata.
[12] był jedynym w swoim rodzaju pokazem technicznej siły i mocy Accept. Trwał ponad 70 minut, zawierał m.in. dwa piękne utwory instrumentalne (Drifting Apart, Pump And Circumstance) oraz balladę. Resztę wypełniły killery w stylu Death Row czy Dead On!. Wydawało się, że wreszcie zespół zaczerpnął drugi oddech, jednak kolejny album był zdaniem wielu jednym z najgorszych w dyskografii Accept. Na [13] grupa zaprezentowała się jako ekipa wypalona i próbująca ratować się rockową stylistyką w amerykańskiej konwencji w oprawie riffów acceptowych tylko po części, a na pewno odległych od mocy tych z [11]. Kompozycje była albo sztampowe w graniu melodyjnego hard`n`heavy jak marny otwieracz Hard Attack albo monotonne i bez ognia jak pół-balladowy Crossroads, staczający się w akustycznym wyciszeniu na obrzeża melodyjnego komercyjnego rocka. Sensu nie miały także orientalne wtrącenia w Making Me Scream, a próby unowocześnienia stylu wypadły bezradnie w Diggin` In The Dirt oraz It Ain`t Over Yet - tym drugim typowym dla metalowych poszukiwań lat 90-tych w obszarach określanych jako alternatywne (z dźwiękami murzyńskich bębnów). Tytułowy Predator jawił się jako numer ospały i tylko pozujący na ponurą heavymetalową drapieżność. Słabe echa dawnych dokonań zawarto w nadmiernie udziwnionym i zbyt nowocześnie zaaranżowanym Crucified, gdzie jedynie część instrumentalna zasługiwała na uwagę. Tu i ówdzie nieumiejętnie poutykano elementy groove i tego wchodzącego w ówczesną modę stylu Accept również nie potrafił wykorzystać do własnych celów. Wszystko uzupełniły usypiające niby-przeboje w wolniejszych miarowych tempach w rodzaju Lay It Down czy Don`t Give A Damn i tylko Run Through The Night prezentował coś pozytywnego w swoim interesujący riffie głównym. Styl krążka w pigułce podawał na koniec totalnie nieudany Primitive, z przesterowanym wokalem w stylu Risk Megadeth. Udo Dirkschneider nie do końca odnalazł się w nowej konwencji, z reszty muzyków tylko amerykański perkusista Michael Cartellone zagrał parę razy ciekawe rzeczy na swoim zestawie. Zastosowano brzmienie nijakie - niby ostre, ale tak naprawdę rozmyte i bez głębi. Każdy zespół ma prawo zmienić styl , nawet drastycznie, lecz na tej płycie Accept zmierzał od początku do końca donikąd, mieszając style, w którym w żadnym nie był nawet dobry. Ten chybiony album w dosyć niesławny sposób zakończył drugi rozdział działalności grupy. Po ukończeniu trasy koncertowej udokumentowanej wydaniem [15], Dirkschneider zdecydował się całkowicie poświęcić U.D.O., w związku z czym pozostali muzycy zawiesili działalność Accept. Wolf Hoffman wydał w 1998 solowo Classical In Japan. Herman Frank został pracoholikiem muzycznym - grał kolejno w Hazzard, Sinner (Touch Of Sin w 1985), Victory, Moon`Doc, Thomsen i Pänzer (grał tam też Schwarzmann), nagrał też serię albumów solowych. W końcu założył Poison Sun, na którego debiucie Virtual Sin z 2010 zaśpiewała jego żona Martina.

POWRÓT W CHWALE (2010-)

Metalowe comebacki zazwyczaj bywają niebezpieczne. Często bywa tak, że stara legenda opowiedziana po raz kolejny już tylko śmieszy albo nudzi. Wolf Hoffmann i Peter Baltes wraz z [16] udowodnili jednak, że Accept należałoby raczej kojarzyć z nimi niż z Dirkschneiderem. Tornillo okazał się znakomitym wyborem - rasowym heavymetalowym wokalistą, który w odróżnieniu do poprzednika potrafił śpiewać. Jednocześnie głosowo to nadal Accept, czego nie dawało się wychwycić na [9] z Davidem Reece`m. W nowym wcieleniu niemieckiej formacji, były śpiewak TT Quick poczuł się wyśmienicie, gdyż jego wokal wreszcie znalazł właściwą oprawę muzyczną. Muzycznie to nadal był Accept w swoim klasycznym pędzie, bezwzględnie zmiatający w nieubłaganym natarciu dwóch gitar i napędzany kapitanie grającą sekcją rytmiczną. Baltes pokazał ogromną klasę i jego występ zasługiwał na miano jednego z najlepszych basowych pokazów na albumach roku 2010. Z całej płyty biła ogromna pewność siebie i odnosiło się wrażenie, że nikt tu się nie oszczędzał, grając z wielką precyzją, a jednocześnie na wielkim luzie. Świetne gitarowe solówki dopracowano w każdym szczególe, a występujące w tle bojowe męskie chórki nadawały bojowego klimatu tam, gdzie to było potrzebne. Pomimo 67 minut muzyki, album nie dłużył się wcale, przelatując niczym pociąg ekspresowy. Ostry Beat The Bastards zabrzmiał nadzwyczaj świeżo w ogranej już konwencji, ale ciężka artyleria nadciągała dopiero w singlowym Teutonic Terror, udowadniającym, że nie trzeba pędzić w tradycyjnym heavy, aby totalnie zdemolować niemal marszowym tempem oraz prostą melodią wbijającą się w pamięć. Takich niespodziewanych super-kawałków było znacznie więcej, chociaż trochę rozwlekły The Abyss oraz tytułowy Blood Of The Nations do takich nie należały. Kapitalnie za to wypadł Shades Of Death z niepokojącym akustycznym wstępem, wzbogaconym o intrygujące tło. Była to pierwotna siła heavy metalu, wypaczona w metalcore`owych porykiwaniach ówczesnej ery. Germańska machina miażdżyła także w Locked And Loaded, wzbogaconym cytatami gitarowymi z Kill The King Rainbow. Jednocześnie tak pięknej nastrojowej ballady jak Kill The Pain, Accept nie nagrał od bardzo dawna. W cudowny sposób ujęto tutaj metalowy smutek zmęczonego człowieka z Tornillo w roli głównej i wspaniałymi gitarami Hoffmana i Franka. W Rolling Thunder i Pandemic ponownie przetaczał się riffowy walec, a trochę bardziej rockowo zagrano New World Comin`. Apogeum zniszczenia nadchodziło wraz z No Shelter z niemal dwa razy bardziej surowymi chórkami i mocarnym basem. Tornillo rozwiewał tym samym ostatnie wątpliwości co do faktu wybrania go na nowego frontmana Accept. Tempa na krążku chwilami zdumiewały, głównie przez pryzmat płynności przechodzenia od jednych do drugich. Andy Sneap spisał się jako producent na medal - brzmienie całości było znakomite, a siła basu i gitar kruszyła betonowe bunkry. Płyta stanowiła przykład jak na bazie prostych, ale energetycznie wyładowanych tysiącem voltów riffów oraz godnych podziwu melodii zaśpiewanych z pasją, "robiło się" heavy metal. Grupa doskonale się odnalazła w odnowionym stylu, przybierając formę najeżonego lufami pancernego pociągu mknącego po rozżarzonych torach gorącego metalu.
Podobny poziom wykonania cechował [17], ale krążek nie posiadał już tylu metalowych hitów. Accept kolejny raz zaserwowali męski melodyjny heavy oparty na autentycznym profesjonaliźmie. Mike Tornillo znów okazał się połową sukcesu nowego składu. Wszystko otwierał Hung, Drawn And Quartered w starym stylu i najbardziej pasujący do czasów [8], choć ze zwiększoną porcją adrenaliny. Wolniejszy Stalingrad posiadał niesamowity dynamiczny riff i zupełnie nieoczekiwane lżejsze wtrącenia, do tego świetne męskie chórki i odegrany na gitarze hymn Związku Radzieckiego. Rozpoczęcie w Hellfire budziło obawy, że kwintet znuży dawką nijakiego heavy w średnio-szybkim tempie i tak było faktycznie, choć jednocześnie nieco amerykańsko i rockowo. Kapitalnie za to uderzał Flash To Bang Time z pokrętnymi popisami gitar do rytmu wykorzystywanego wielokrotnie przez Paragon i z dodatkowym atutem w postaci "niedbałego" wokalu Tornillo. Balladowo rozpoczynał się Shadow Soldiers - żołnierska pieśń najczystszej wody w prostej konwencji szeregowca, poruszająco jasna w swoim przekazie, z typową acceptową solówką i melodia zapadającą głęboko w pamięć. Revoultion budził zdziwienie: jak Accept na bazie ogranych riffów (także przez siebie), potrafił stworzyć tak zgrabny zwarty killer w umiarkowanym tempie. Z kolei w Against The WorldTwist Of Fate daleko było do Kill The Pain, za to znacznie bliżej do spokojniejszych songów z Dirkschneiderem z lat 80-tych. Atrakcyjnym numerem w klasycznym stylu był za to agresywny i zadziorny w warstwie gitarowej The Quick And The Dead, w którym właściwie jedyny raz na tej płycie na pierwszy plan został dopuszczony Baltes, prezentując najlepsze partie basu w perspektywie całego materiału. Na koniec grzmiały ciężkie działa w ponurym The Galley, z niepokojąco punktującym basem i krążącymi dookoła niego gitarami. Tutaj ogromną rolę odgrywały chórki, śpiewające niemal na równych prawach z Tornillo. Na przestrzeni jednak ponad 7 minut działo się niewiele i utworu nie ratował nawet orientalny motyw.
[18] kompozycyjnie nie powalał, lecz oferował całkiem solidną porcję metalu. Co najważniejsze, jako całość przekonywał bardziej niż poprzednich i mocarnych momentów było tu więcej. W acceptowym graniu oczywistością były kapitalne riffy i świetne solówki, wszystko poparto nienaganną techniką. Hity siłą rzeczy przeplatały się z kawałkami słabszej jakości. Już sam czaderski opener Stampede odpowiednio nastrajał do reszty zawartości. Potem wrzucono jeszcze lepsze torpedy: Trail Of Tears oraz zamykający Final Journey - obie z galopującą melodią i melodyjnymi refrenami. W ten ostatni utwór Hoffmann umiejętnie wplótł fragment Poranku z I Suity Edwarda Griega. W końcu był tu jeszcze utrzymany w podobnej melodyce Bloodbath Mastermind. Gdyby jednak wszystkie numery były szybkie, słuchacz mógłby nie wytrzymać pełnej godziny i koniec końców musiało tutaj trafić granie bardzie radiowo przyjazne. Tak właśnie jawił się okraszony niezłą solówką Dying Breed czy ultraprzebojowy Dark Side Of My Heart. Kilka numerów było zbyt topornych i metalowej prostoty nie utrzymano wystarczająco w ryzach w From The Ashes We Rise. Ostatecznie była to płyta zróżnicowana, na której każdy mógł coś dla siebie znaleźć.
Dieter Rubach, Jan Kömmet i Frank Friedrich założyli potem Bad Steve. Mark Tornillo udzielał się w kilku kawałkach na płycie Carla Canedy`ego Headbanger w 2014. David Reece solowo zrealizował Cacophony Of Souls w 2020. Michael Cartellone grał potem w Lynyrd Skynyrd (od 1999), Jackiem Bladesem i z Joe Lynn Turnerem. Peter Baltes grał w Ashrain i U.D.O.


Od lewej: Stefan Schwarzmann, Peter Baltes, Mark Tornillo, Wolf Hoffmann, Herman Frank

ALBUM ŚPIEW GITARA GITARA BAS PERKUSJA GITARA
[1] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Jörg Fischer Peter Baltes Frank Friedrich -
[2-3] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Jörg Fischer Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[4] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[5] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Herman Frank Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[6-8] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Jörg Fischer Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[9] David Reece Wolf Hoffmann Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[10] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Jörg Fischer Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[11-12] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[13-14] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Peter Baltes Michael Cartellone -
[15] Udo Dirkschneider Wolf Hoffmann Peter Baltes Stefan Kaufmann -
[16-18] Mark Tornillo Wolf Hoffmann Herman Frank Peter Baltes Stefan Schwarzmann -
[19-21] Mark Tornillo Wolf Hoffmann Uwe Lulis Peter Baltes Christopher Williams -
[22-23] Mark Tornillo Wolf Hoffmann Uwe Lulis Martin Motnik Christopher Williams Philip Shouse

David Reece (ex-Sacred Child), Mark Tornillo (ex-TT Quick), Michael Cartellone (ex-Damn Yankees, ex-Brad Gillis),
Stefan Schwarzmann (ex-U.D.O., ex-Running Wild, ex-X-Wild, ex-Krokus, ex-Thomsen, ex-Reece, ex-Herman Frank),
Uwe Lulis (ex-Grave Digger, ex-Rebellion, ex-Giftdwarf)


Rok wydania Tytuł TOP
1979 [1] Accept
1980 [2] I`m A Rebel
1981 [3] Breaker #2
1982 [4] Restless And Wild #24
1983 [5] Balls To The Wall
1985 [6] Kaizoku-Ban EP (live)
1985 [7] Metal Heart
1986 [8] Russian Roulette
1989 [9] Eat The Heat
1990 [10] Staying A Life (live)
1993 [11] Objection Overruled
1994 [12] Death Row
1996 [13] Predator
1997 [14] All Areas - Worldwide (live)
1998 [15] The Final Chapter (live)
2010 [16] Blood Of The Nations #3
2012 [17] Stalingrad (Brothers In Death)
2014 [18] Blind Rage #14
2017 [19] Restless & Live: Blind Rage - Live in Europe 2015 (live / 2 CD)
2017 [20] The Rise Of Chaos
2018 [21] Symphonic Terror - Live At Wacken 2017 (live)
2021 [22] Too Mean To Die
2024 [23] Humanoid

          

          

          

        

Powrót do spisu treści